22 lutego 2019

Ostateczne rozwiązanie kwestii krasnoludzkiej

Jak się za bardzo nie ma (chwilowo) o czym pisać, wtedy pisze się o krasnoludkach. Tytuł posta może brzmi dość buńczucznie, ktoś więc może stworzyć sobie jakieś zbędne oczekiwania, tedy od razu mu je zniknę, bo po co ma sobie robić problem z niczego? Bo nie będzie to bynajmniej żadne grube naukowe rozwalenie tematu "krasnoludki", realia blogowe zresztą na to nie pozwalają, tylko tak sobie gawęda na luzie. Jak zwykle zresztą, bo luz to podstawa.
Zacznijmy od pytania, a raczej zarzutu, który czasem pada podczas dyskusyj, iż ktoś wierzy w krasnoludki, w ich istnienie. Zwykle funkcjonuje to jako chwyt erystyczny ad personam, aby przypisać adwersarzowi naiwność. Bo jak to tak? Toć normalny, trzeźwo myślący człowiek w krasnoludki wierzyć nie może. Okazuje się jednak, że sprawa nie jest wcale taka prosta. Bo kto to jest ten krasnoludek? Mitologia wielu nacji zawiera taką to postać pod wieloma synonimicznymi nazwami w wielu językach. Długo by je tu wymieniać, za długo zresztą, dlatego ograniczymy się tylko jedynie do niemieckiego "zwerg", do angielskiego "dwarf", zaś polskie ograniczmy może do "skrzat", "gnom" i "karzeł" (lub też zdrobniale "karzełek"). Owego "karła" sobie zakonotujmy, bo jeszcze się nam przyda. Ale czy taka postać istnieje lub kiedyś istniała realnie? Aby tego dociec sięgnijmy po klasykę literatury:
Naród wielce osobliwy.
Drobny — niby ziarnka w bani:
Jeśli które z was nie wierzy,
Niech zapyta starej niani.
W górach, w jamach, pod kamykiem,
Na zapiecku czy w komorze,
Siedzą sobie Krasnoludki
W byle jakiej mysiej norze.

/Maria Konopnicka - "O krasnoludkach i sierotce Marysi"/
Ten opis dość klarownie sugeruje rozmiary takiego stworka. Wyjaśnię tylko po drodze, że "bania" to gwarowa nazwa dyni, dokładnie tej, którą strugamy na Halloween, a której walorów spożywczych negować nie sposób. Otóż Nauka twierdzi, że taki mini człowiek, mający zbliżone proporcje do zwykłej nagiej małpy istnieć nie może. Po prostu fizjologia nie pozwoli, tak to skrótowo można ująć. Na takiej samej zasadzie, tylko na odwrót, nie może istnieć mrówka powiększona do rozmiarów kota. Ni czasu, ni miejsca, aby to rozwijać, niech wystarczy nam, że wiem to od znajomego, który ma znajomego na jakimś wydziale biologii, ergo to musi być prawda. Tak?
Ale to jeszcze nie do koniec, wręcz dopiero początek. Sięgnijmy bowiem po inną klasykę, która powstała zanim pani Konopnicka pojawiła się na świecie:
Zaczęła biec i biegła tak po kamieniach i przez ciernie, a dzikie zwierzęta uchodziły jej z drogi,nie robiąc jej nic złego,aż zabrakło jej tchu, a był już wieczór; wtem ujrzała maleńki domek i weszła do niego chcąc odpocząć. W domku tym wszystko było maleńkie, ale tak czyste i miłe, że trudno opowiedzieć. Pośrodku stał stoliczek nakryty białą serwetką, z siedmioma małymi miseczkami, a przy każdej miseczce leżała łyżeczka, nożyk i widelczyk, a na środku stało siedem kubeczków. Pod ścianami ustawionych było siedem łóżeczek, jedno przy drugim, starannie zaścielonych czyściutką pościelą. Ponieważ Śnieżka była bardzo głodna i spragniona, zjadła  z każdej miseczki po odrobinie jarzynki i po kawałeczku chleba, a z każdego kubeczka upiła kropelkę wina, gdyż nie chciała jednemu zjeść wszystkiego. Potem chciała się położyć do jednego z łóżeczek, ale ani jedno nie było odpowiednie, jedno za długie, drugie za krótkie, aż wreszcie, wypróbowawszy wszystkie, ułożyła się w siódmym, gdyż to jedno było w sam raz, i oddawszy się w opiekę Bogu - zasnęła.
Kiedy się już zupełnie ściemniło, przyszli gospodarze tego domku. Było to siedmiu karzełków, którzy do tej pory pracowali w górach, wydobywając drogie kruszce.

/J. i W. Grimm - "Schneewittchen und die sieben Zwerge"; 

tłumaczenie: Marceli Tarnowski/
Czyli okazuje się tedy, że krasnoludki (karzełki, zwerge) są sporo większe, jest sugestia, że jeden nawet większy od małolaty, którą była Śnieżka. Co teraz? Jak to wszystko pojąć? Tu znowu pora odwołać się do Nauki, czyli do znajomego mojego znajomego, który jak już wiemy, łgać nie może. Tacy ludzie istnieją po prostu. Po co zresztą pytać Nauki, skoro można się uważnie rozejrzeć po ulicy, oderwać na chwilę wzrok od srajfona, by od czasu do czasu takiego zobaczyć. Zaś jeśli kogoś stać może sobie pojechać do Południowej Afryki. Tam żyje ich cała gromadka, Pigmejami zwana.
Pozostaje jeszcze wyjaśnić, tak gwoli kosmetyki, co owi ludkowie robili w lesie? No tak, mieszkali, wydobywali drogie kruszce, ale nie o to chodzi teraz. Skąd oni w ogóle się tam wzięli? To akurat jest dość proste do wyjaśnienia. Obecnie karły (karzełki) łatwo nie mają, ale jakoś sobie radzą, czasem nawet świetnie robiąc na przykład karierę w branży rozrywkowej. Akcja "Śnieżki" odbywa się w domyśle w czasach średniowiecza. Wtedy tacy ludzie mieli zaiste przechlapane. Co prawda co poniektórzy też pracowali byli w show biznesie, ale zwykle na bardzo niemiłych warunkach. Tedy zebrało się siedmiu chwatów, którzy mieli już tego dość, wzięli sprawy w swoje ręce i udali się do lasu tworząc tam swoją małą społeczność. Co prawda "Śnieżka" to tylko bajka, ale ten detal jest jak najbardziej realny.
Zmierzamy do finału, bo sprawa wydaje się być wyjaśniona, pozostaje jedynie to jakoś spuentować. Otóż prawda jest taka, że krasnoludki istnieją, za to nie ma problemu krasnoludków. To tylko nagie małpy tworząc swój kod komunikacji stworzyły przy okazji taki problem z niczego, jak to nagie małpy zwykły robić. Słowo "krasnoludek" (lub "krasnal") może oznaczać tak istotę realną, jak też urojoną. Za to my mamy oręż, gdy ktoś próbuje sobie drwić pytaniem "No coś ty, w krasnoludki wierzysz?". Nasza riposta jest wtedy masakrująco - miażdżąca, do tego piękna we w swojej prostocie. Jest to odpowiedź pytaniem na pytanie, która brzmi: "Przepraszam, a w które?".
Aczkolwiek nie ma co dramatyzować i tworzyć sobie inny zbędny problem. Homonim to ciekawy twór językowy mogący dostarczyć fajnej zabawy zaiste. Chociażby na ten przykład podczas tworzenia i sensowania percepcyjnie tego posta.

17 lutego 2019

"Trudno o godne rozstania"

Tytuł jest w "skobkach", gdyż jest to cytat, fragment zdania, które padło podczas dyskusji na pewnym forum blogowym. Jakoś mi się ten zestaw słów spodobał, więc zgapiłem go aby użyć do okrasy artystycznej tego oto posta, bynajmniej mało artystycznego tym razem. Zaś treść tego zestawu konweniuje mi, wręcz pokrywa się z moją prywatną opinią, że nagie małpy nie umią się rozstawać, nie umią tego robić z tak zwaną "klasą". Zapewne nie wszystkie, tak jak nie wszystkie to idiotki/ci ogarnięte manią samobójczą (więc wrogie Ziemi i Naturze), manią stresowania innych nagich małp oraz manią tworzenia sobie problemów z niczego. Tak więc nie wszystkie, toć to tylko tak się mówi skrótowo, w domyśle zaś wiadomo, że "bardzo sporo", tudzież "przeważnie". Tak? Temu już jest dość trudno zaprzeczyć i nie sensu na ten temat dyskutować.
Okay, ale stwierdzenie że "nie umią" samo w sobie jest mało ciekawe, ciekawsza się wydaje próba znalezienia odpowiedzi na pytanie "dlaczego?". Właściwie jest ona dość prosta. Naga małpa /nie każda, ale nie ma co już tego zastrzegać, to już zostało wyjaśnione/ w swoim durnym umyśle tworzy sobie pragnienie, aby coś, co jest okay zawsze było okay, tworzy sobie iluzję stałości tej sytuacji, więc gdy coś tą iluzję zaburza, wtedy naga małpa się zaburza, źle się czuje, wręcz cierpi często - gęsto. Po jaką cholerę jej to? Dobre pytanie. Wrócimy może jeszcze do niego (albo nie), tymczasem zaś popatrzmy na parę przypadków owych zaburzeń. Może nie tyle przypadków, co pewnych wybranych typów sytuacji.
Pierwsza jest taka, że jedna naga małpa wycina drugiej nagiej małpie, tej z którą jest w związku, jakiś bardzo gruby numer. Nie ma sensu analizować, czy ten gruby numer miał miejsce, ani czy tak naprawdę był gruby. Istotne jest tylko to, że ta druga małpa tak to widzi, tak sensuje. Inna sprawa, że to jest ciekawe, czy sensuje prawidłowo, czy tylko coś sobie roi, ale jest to jakby osobny temat. Pierwsza reakcja to zaskoczenie. No, bo jak to tak? Było fajnie, ale przestało nagle być fajnie. Po chwili pojawia się złość. Ta złość to efekt sprzeczności "atak versus ucieczka", tylko bardziej zawikłanej. Czy w tym momencie można mówić o klasie? Chyba raczej nie, bo jest to tak zwany "punkt osobliwy", w którym prawa fizyki nie działają, wręcz tracą swój sens, więc traci też sens pojęcie "klasy", cokolwiek by ono nie znaczyło. W tym momencie pojawia się też pierwsza myśl o rozstaniu, pochodna odruchu ucieczki, zaś jako pochodna odruchu ataku pojawia się pragnienie by dopierdolić sprawcy owego grubego numeru. Dla przypomnienia: numeru faktycznego lub urojonego. Potem bywa już bardzo różnie, bo myśl o rozstaniu, nawet gdy jest to już twarda decyzja, niekoniecznie bywa realizowana. Ale gdy do rozstania jednak dojdzie, to wtedy właśnie zaczyna się kwestia klasy. Jak już wcześniej zasugerowałem nieśmiało, nie ma obiektywnej definicji "klasy". Jest to pojęcie intuicyjne, typu "wiemy, o chodzi", ale można przyjąć, że owa klasa zależy od tego, jak naga małpa potrafi radzić sobie z własną złością, którą sama sobie tak naprawdę funduje. Czy sobie radzi? Na to pytanie niech wszyscy sobie sami odpowiedzą po nader uważnym rozejrzeniu się dookoła, tudzież równie uważnym przyjrzeniu się sobie.
Druga kategoria rozstań, to efekt sytuacji, gdy nikt nikomu numeru nie wyciął, nawet drobnego, niemniej jednak, jak to się czasem popularnie mówi: "coś się w związku pindoli". Nie chodzi tu bynajmniej o nieco grubiańskie określenie pewnych czynności seksualnych, bo ich zwykle w takim związku jest nie za wiele, tylko o pewien synonim słowa "psuje". Czasem nawet bywa zepsute od samego początku, to już jest czysta spekulacja, bo na początku nigdy się tego nie widzi. Taki związek potrafi się pindolić /jakiż to uniwersalny czasownik!/ przez całe lata, nawet aż do końca. Ale często jest tak, że któraś ze stron zaczyna percepować, iż coś tu jest nie tak. Nie tak miało być! Tu po drodze pojawia się motyw pragnień, oczekiwań, które naga małpa potrafi sobie tworzyć nadzwyczaj sprawnie, pojęcia nie mając, że takim sposobem szykuje sobie problemy. Ale wróćmy do kwestii postrzegania tego "nie tak", które ma w związku miejsce, przy czym również jest to drobne zastrzeżenia, że "nie tak" może być faktyczne lub urojone. Wydawać by się mogło, że najlepiej by było o tym po prostu pogadać, skonsultować temat z drugą nagą małpą, która ten związek współtworzy. Ale nieeee! Tak się akurat składa, że naga małpa rozmawiać też nie umi. Cały biologicznie, tudzież kulturowo wykształcony aparat komunikacji jest dla niej za trudny do użycia, po prostu ją przerasta. Poza tym nagiej małpie nie jest łatwo stawić czoła myśli, że może znacząco zmienić swoją, jakby nie było, niezbyt fajną sytuację. Powód już kiedyś został tu (na tym blogu) wyjaśniony. Naga małpa nie tworzy związków po to, aby być, fajnie spędzić swój czas z drugą nagą małpą, ale po to, aby być w związku. Jest to przypadłość typowa dla całego mnóstwa osobników tego gatunku. Bycie tak zwanym "singlem" ją wręcz przeraża. Co prawda bycie singlem nie zawsze bywa takie miodzio, to już zależy od całego mnóstwa różnych czynników, ale naga małpa potrafi sobie stworzyć jeszcze jeden dodatkowy problem, zwany: "co inni powiedzą?". Nadmierne liczenie się ze zdaniem innych nagich małp, bezkrytyczne, pozbawione selekcji według kryterium kto to zdanie wyraża to kolejna choroba całej rzeszy tychże. Jednak czasem dochodzi do takiej sytuacji, gdy jedna naga małpa, albo obie naraz mają tego dość. Niezmiernie jednak rzadko dochodzi do tego, aby realizacja decyzji miała omawianą klasę. Częściej dochodzi do tego, że jedna strona wykonuje różne ruchy bez powiadomienia drugiej, co wynika właśnie z braków komunikacyjnych, a czasem ma miejsce ten wspomniany już wcześniej "gruby numer". Po prostu naga małpa nie potrafi ogarnąć napięcia, które stopniowo rośnie, więc efektem jest cała gama akcji zupełnie klasy pozbawionych. Oczywiście to napięcie nie rośnie samo, tylko ktoś je tworzy, ale pojęcie tego również jest za trudne przeważnie.
Tak przy okazji ciekawym tematem jest kwestia par, które choć już się rozstały i nie ma między nimi pozytywnych wibracji, to nadal łączą je sprawy materialne, które próbują jakoś uregulować. No cóż, egoizm naga małpa ma wbudowane w geny, więc dba o siebie oraz swoje zasoby, ale różne można mieć podejście do tych zasobów, więc czasem dba z klasą, czasem nie, zaś ów brak klasy może być chroniczny. Jeszcze większy kanał potrafi mieć miejsce, gdy łącznikiem jest dziecko. Co prawda sama decyzja o rozstaniu jest wysokiej klasy, ale to, co nieraz dzieje się po rozstaniu to nie tylko kanał, ale wręcz marnota i dyndas. Wynika to z tego, iż naga małpa permanentnie pindoli pewne sprawy, zapomina, że dobro dziecka to ma być dobro dziecka, że nie jest ono rzeczą tak jak auto, chałupa, czy akcje giełdowe. Być może to nie jest żaden defekt nagiej małpy, że to tak właśnie ma być, ale jako że za leniwy jestem na zbyt długie spory, to można uznać, że to ja mam jakiś swój defekt oceniając takie traktowanie dziecka jako kompletne bezklasie. 
Te wszystko, te całe rozważania nie wyczerpują tematu, nie jest to zresztą technicznie możliwe. Nie prowadzą też do zbyt wesołej puenty, bo sytuacja wygląda dość słabo, zresztą inaczej być nie może, bo sama naga małpa to słaby, wręcz idiotyczny gatunek. Wychodzi trochę na to, że podczas rozstań pewne chwile pozbawione klasy są nie do uniknięcia. Ale choć świat po rozstaniu już nie jest taki sam, choćby dlatego, że jutro nigdy nie jest takie samo, jak wczoraj, to jednak się nie kończy, zaś brak klasy to tylko chwilowa sytuacja. Bywają takie pary, które spotykają się po jakimś czasie, przepracowały tamtą sytuację, nabrały do niej dystansu, potrafią się pośmiać ze swoich pozbawionych klasy bałwaństw onego czasu popełnionych. Ba, czasem nawet ich relacje potrafią nabrać nowego wymiaru, kolorytu, na przykład para rozumiana jak para sensu stricte staje się parą dobrych kumpli.
Czyli może nie jest aż tak tragicznie z tym tragicznym gatunkiem, jakim jest naga małpa? Zdarzają się bowiem przypadki, gdy ktoś potrafi zachować się jak osobnik innego, doskonałego wręcz gatunku i z typowym dlań wdziękiem, gracją, tudzież klasą spaść na cztery łapy.

03 lutego 2019

RÓŻOWY TABLET (wieczne zdrowie, piękno i mądrość)

Ten ekran mógłby być nieco krótszy. Ale nie jest, więc zbieg ulic Witosa i Beethowena nie jest zbyt bezpieczny. Dlatego kierowcy skręcający w  prawo skradają się swoimi autami niczym kot do wróbla, zaś piesi i rowerzyści mocno wyciągają swe szyje w lewo zanim zdecydują się trawersować przejście, mimo ciepłej zachęty płynącej od zielonego światła. Tak jest zwykle, ale nie zawsze. Na przykład gdy za kółkiem siedzi Pan Pospieszny, zaś Gadżetująca Panienka ani myśli spojrzeć, gdzie jest, tylko śmiało kroczy przed siebie z cielęcym wyrazem twarzy wgapiona w tablet.
- Żesz kurwa mać!
Pan Pospieszny zahamował w samą porę, zaś Panienka oparła się o maskę jego auta, po czym nawet nie zaszczyciwszy kierowcy spojrzeniem ruszyła dalej z debilnym uśmieszkiem na skądinąd niebrzydkiej buzi. Szła tak dalej głucha na bluzgi goniące ją od strony ruszającego pojazdu, aż doszła do wysepki. Pan Pośpieszny na odchodnym rzucił jeszcze okiem w lusterko i...
- No co jest?!
Zobaczył bowiem, że dziewczyna zachwiała się i upadła. Zatrzymał auto, dał na wsteczny, wycofał i wjechał tyłem na chodnik. Wysiadł i podszedł do leżącej.
- Halo, laska, co ci jest?
Pochylił się, obrócił ją na plecy...
W zamieszeniu karetkowo - policyjnym, które nastąpiło pół godziny później nikt nie zauważył różowego tabletu leżącego w kępce zarośli porastających wysepkę.
===
- Masz nowy tablet? Pokaż! Skąd masz?
- Znalazłam.
- Pierdolisz.
- Poważnie mówię. Znalazłam wczoraj.
- Pokaż.
- Do ręki to niech ci poda twój Seba. Oczkami się patrzy, nie rąsią.
- Nie ma na co patrzeć. Taki pedalski kolor. Fuj.
- Bo ja jestem pedałem.
Dwie licealistki jednocześnie wybuchnęły śmiechem i ruszyły po schodach wiodących na peron metra. Akurat właśnie wjeżdżał skład w kierunku na Kabaty.
- No to pa. Do jutra.
- Buziaczek.
Dziewczyna z różowym tabletem w ręku została sama na peronie. Od razu zabrała się do gadżetowania, zaś już po chwili jej twarz nabrała głupkowatego wyrazu, typowego dla tej odmiany transu. Gdy wjechało metro weszła do wagonu. Zanim zajęła miejsce wpadła na słupek, co skwitował ironicznym uśmiechem pasażer siedzący nieopodal. Stacja po stacji skład mknął w kierunku Młocin, zaś wagon pustoszał i zostało ich tylko oboje. Wreszcie nadszedł czas na pasażera, który wysiadając rzucił jeszcze okiem na dziewczynę z tabletem. Przez umysł przeleciała mu jakaś scenka porno z jej udziałem, po czym cała sprawa zniknęła z jego pamięci gdy już szedł peronem w kierunku schodów. Gdyby się obejrzał w samych drzwiach, być może dostrzegłby, że niedoszła bohaterka owej scenki pochyliła głowę, po czym upadła przed siebie na podłogę. Różowy tablet upadł pod przeciwległą ławkę...
===
Komisarz Dokłada uśmiechnął się na widok wchodzącego kolegi:
- Jak tam po urlopie?
- Smutno, bo się skończył. A co tutaj?
- Nic, po staremu. Prawie, bo jest nowa, młoda pani patolog. Ładne zwierzątko nawet, nie powiem.
- Posuwałeś już ją?
- No weeeź. Zimna, profesjonalna suka, nawet nie poflirtujesz.
- W pracy nie, ale po pracy?
- Pomyśl. Żeby było coś po pracy, trzeba zacząć w pracy, tak?
- Rozumiem, nie ma punktu zahaczenia?
- Cicho, o wilczycy mowa...
Kobieta w nienagannie skrojonym fartuchu, która wyłoniła się zza załomka korytarza dostojnym i pewnym krokiem, świadczącym bez najmniejszej wątpliwości, że umie używać szpilek, podeszła do rozmawiających mężczyzn.
- Pani doktor, pozwoli pani, nasz kolega, aspirant Helski.
- Ten kolega, który był na urlopie?
- No właśnie, tak się akurat złoży...
- Błęcka. To ja od razu panów poproszę na dół.
Kobieta odwróciła się, ruszyła przed siebie, wyraźnie dając do zrozumienia, że do głowy jej nie przyszło, by obaj panowie nie poszli za nią. Tak też się stało, ruszyli posłusznie wymieniając jedynie dyskretne niewerbalne uwagi wyrażające uznanie dla tego, co okrywał fartuch pani patolog. Po chwili wszyscy zeszli schodami na dół, potem zaś weszli do pomieszczenia na końcu korytarza. Na dwóch stołach leżały bez wątpienia martwe ciała ludzkie pokryte zielonymi płachtami. Doktor Błęcka podeszła do nich i zaczęła mówić, jednocześnie odsłaniając leżące zwłoki.
- Najpierw małe wprowadzenie dla kolegi aspiranta Helskiego. Tą tu dziewczynę znaleziono przy przejściu dla pieszych, świadek twierdzi, że po prostu zachwiała się i upadła.
- Co ja z nim miałem. Tysiąc chyba razy mi powtarzał wystraszony, że to nie on ją potrącił, że ona tak sama z siebie upadła...
- A potrącił?
- Nic na to nie wskazuje.
- Drugą dziewczynę znaleziono w metrze.
- Świadkowie?
- Tylko kobieta, która wsiadła i taką już ją zastała.
- Co po wstępnych oględzinach?
- Na razie nic. Wyszło na to, że mamy je kroić.
- My?
- Kroić będę ja, a wy będziecie asystować i protokołować.
- Takie ładne ciała, aż szkoda je psuć.
- Kolego aspirancie, to nie był profesjonalny żart.
- Taka tam odrobina humoru, dla nabrania dystansu do pracy.
- Ale zanim zaczniemy, coś chcę wam pokazać. Chwileczkę.
Doktor Błęcka ruszyła do pomieszczenia obok.
- Faktycznie zimna suka.
- Królowa lodu.
Tą wymianę szeptów przerwał powrót pani patolog, niosącej ze sobą grubą książkę. Podeszła do ściany, nacisnęła włącznik, po czym rozbłysnęły lampy zawieszone nisko nad stołami. Ich światło sprawiło, że leżące na stole ciała nabrały jakby zupełnie nowego kolorytu, jasności i kontrastu.
- Co to jest?
- No właśnie, co to jest?
Pod skórą obu zwłok widać było wyraźne czerwone ścieżki.
- Czytałem kiedyś o robaku geograficznym. To takie paskudztwo rodem z Amazonii lub jakiejś innej dżungli. Składa jaja pod skórą, larwy drążą potem ścieżki które wyglądają podobnie. Widziałem zdjęcia, ale tamte ścieżki są nieregularne, tworzą różne zawijasy. Ale to jest coś kompletnie innego, to jest cały schemat. Jakby wypalony układ nerwowy, ale to też nie to.
- Układ nerwowy. Ciepło panie kolego aspirancie, ale nie gorąco.
Kobieta w fartuchu otworzyła książkę i położyła ją na stole.
- A to co znowu?
- Kiedyś na studiach zajmowałam się w ramach hobby medycyną chińską. To jest jej niezłe kompendium, taka encyklopedia jakby. Popatrzcie sobie uważnie na te ryciny.
Błęcka obróciła jedno z ciał na brzuch.
- Co wy na to, panowie?
- Pasuje idealnie. Ale co to jest?
- To są tak zwane meridiany, kanały, którymi płynie energia chi. Tylko jest jedno ale, do tego wcale nie takie małe. Nikt nigdy naukowo nie potwierdził, że te meridiany oraz ta cała chi w ogóle istnieje. To co widzimy może być pierwszym dowodem.
Zaległa chwila ciszy, którą przerwał Dokłada:
- Przepraszam z góry za nieprofesjonalne słowo, którego użyję pod koniec wypowiedzi, ale wychodzi na to, że pani doktor ma szansę na Nobla, lecz nasze śledztwo jest jeszcze w czarniejszej dupie, niż na to wyglądało na początku.
Kobieta uśmiechnęła i się odparła:
- Bierzemy się do roboty i nie wiem, jak wy panowie, ale gdy już to skończymy, to choć nie będę chciała, to mimo to będę musiała się porządnie napić. Tu nie opodal jest taka chińska knajpka i liczę na to, że jako dżentelmeni nie puście tam kobiety samej. A teraz idę po narzędzia, a wy też szykujcie się do pracy.
Po tej przemowie pani patolog udała się na zaplecze, zaś obaj policjanci patrzyli na siebie z osłupiałymi minami. Po chwili jak na komendę wyartykułowali z siebie ściszonymi głosami, ale dużymi, bardzo dużymi literami:
- UŚMIECHNĘŁA SIĘ?!?!
===
Kamil Ciućko wkroczył do składu metra z zestawem do sprzątania. Od razu rzucił mu się w oczy różowy tablet leżący pod ławką. Rozejrzał się błyskawicznie, schylił i schował gadżet do plecaka. Mruknął przy tym do siebie:
- Znalezione - nie kradzione. To wyrównanie za tamten obrzygany wagon. Należy mi się.
Tablet przeleżał w plecaku Kamila dobre kilka tygodni. Chłopak przypomniał sobie o nim dopiero po sesji, wcześniej całą jego uwagę pochłaniał kołowrót czynności: praca, nauka, praca, nauka et caetera plus przerwy na spanie. Ale tego wieczoru leżał sobie wygodnie na tapczanie w towarzystwie puszek piwa i oglądał swoje znalezisko. Co prawda kolor niezbyt mu się podobał, ale co tam wygląd, ważne jest wnętrze. Wnętrze działało, uśmiechało się do niego z ekranu. Co prawda zbyt wiele aplikacji Kamil tam nie znalazł, ale ta jedna gra wydawała się być niezmiernie ciekawa...
===
Przed wielkim lustrem stoi naga dziewczyna kontemplując swoją urodę. Czuje się naprawdę świetnie nabuzowana krążącą w niej energią, dzięki której może być wciąż tak zdrowa, piękna, mądra, wręcz doskonała. Czuje też dumę z siebie, że odkryła sposób na to, że potrafiła go wprowadzić w życie. Odwraca się na chwilę, rzuca okiem na obraz wiszący na ścianie. Ogarnia ją refleksja, że wtedy, w tamtych czasach nie było takiej technologii, ale teraz...
Jej haj przerywa wesoła melodyjka.
- Mamy nową bateryjkę do wyssania.
Z tymi słowami na ustach odwraca się do stołu, na którym stoi laptop otoczony istną plątaniną przewodów, urządzeń i różnych narzędzi, od bardzo złożonych, po prozaiczną lutownicę. To on właśnie wygenerował ową melodyjkę. Dziewczyna spogląda na ekran, po czym bierze ze stołu coś, co przypomina końcówkę stetoskopu połączoną kablem z komputerem. Przykłada ją sobie do brzucha, trzy palce poniżej pępka i uśmiechając się cicho szepcze:
- Moc jest z nami.
Praprapraprababcia Elżbieta patrzy z obrazu na tą scenę wzrokiem pełnym przyjaznej i życzliwej aprobaty.