15 maja 2020

KOCIE OPOWIEŚCI

Gdy pani Grząść weszła do domu wnosząc siatki pełne zakupów, zastała sytuację dokładnie taką, jaką pozostawiła wychodząc. Jej mąż oglądał sobie telewizję, zaś kot spał na swoim strategicznym miejscu, którym był kuchenny parapet. Pani Grząść wypakowała sprawunki na stole, również kuchennym, po czym odczuła chęć poprawienia sobie makijażu. Gdy opuściła łazienkę wróciła do kuchni, po czym wykonała rzut oka na stół. Coś się nie zgadzało, nawet wiedziała już co.
- Misiaczku!
To było targetowane do pana Grząścia, ten jednak nie reagował zanurzony po czubek głowy w świecie widocznym na szklanym ekranie. Dopiero trzecie "Misiaczku!" podrasowane decybelażem zadziałało, wywołało reakcję:
- Co tam kochanie?
- Byłeś w kuchni?
- Kiedy?
- Teraz, przed chwilą.
- No coś ty?
To nie było udawane zdziwienie, pani Grząść dobrze znała swojego małżonka, więc zawsze wiedziała kiedy łże, kiedy nie. Właściwie to był koniec tego dialogu, ale pan Grząść również dobrze znał swoją połowicę, więc szybko rozpoznał po jej głosie, że chyba warto by się zainteresować sytuacją:
- A co się stało skarbie?
- No właśnie nie wiem.
To zabrzmiało tak intrygująco, że pan Grząść uznał za stosowne opuścić fotel. po czym poczłapał do kuchni. Gdy do niej wszedł pani Grząść zaczęła rozwijać temat:
- Przyniosłam zakupy.
- No i?
- Wypakowałam.
- No i?
- Tu, na rogu stołu położyłam cztery kilo wołowego.
- Na cholerę nam tyle?
- Na zapas.
Pan Grząść nie polemizował, zapytał tylko:
- Okay, położyłaś, ale co dalej?
- Nie ma.
- Może spadło?
- Nie, nie spadło.
- No, chyba nie myślisz, że ja...
- Nie, nie myślę. Chwilę tak myślałam, ale źle myślałam.
- W takim razie...
- No właśnie.
Tu spojrzenia państwa Grząściów spotkały się, po czym zgodnie skupiły się na śpiącym kocie. Trochę chwilę to trwało, wreszcie pan Grząść pokręcił głową mówiąc:
- No nie, to chyba niemożliwe.
- Ale tak wychodzi drogą eliminacji.
Kot nadal spał, miał wyraźnie wyrąbane na sytuację.
- Wiesz, zrobimy tak...
- Jak?
Pan Grząść nie kontynuował, tylko bez słowa poszedł do łazienki, po czym wrócił niosąc wagę. Wszedł na nią, potem podszedł do parapetu, aby wziąć kota na ręce. Kot nadal miał wyrąbane, więc pan Grząść znowu wszedł na wagę. Jak wiadomo kociarzom, jest to jedyny sensowny, skuteczny sposób zważenia kota.
- No i?
- Jak w mordę strzelił. Równe cztery kilo.
- To zagadka rozwiązana.
- Nie bardzo.
- Jak to?
- Mięso się znalazło, ale gdzie się podział kot?
😸
Pan Jan był emerytowanym oficerem armii, prywatnie wdowcem, mieszkańcem dwupokojowego lokum na trzecim piętrze bloku. Do tego był jeszcze opiekunem kota, którego znalazł swego czasu na trawniku. Pomiaukujący bezradnie maluch wyraźnie nie wyglądał na czyjegoś kota, być może był to osierocony dzikus piwniczny. Pan Jan nie znał się na kotach, więc na początku próbował znaleźć mu dom, ale potem jakoś tak wyszło, że kot już pozostał. Dużo pomogła pani Zofia, znajoma mieszkająca trzy klatki dalej, rasowa kociara, która edukowała pana Jana, jak zajmować się takim zwierzakiem, ona też miała niemały wpływ na dalsze jego decyzje. Ale wątek pani Zofii zostawmy na boku, nie jest on istotny.
Jako wojskowy pan Jan prowadził dość uregulowany tryb życia, według stałego planu dnia. Dość ważnym punktem była sesja hobby, którym była bogata kolekcja plastikowych żołnierzyków. Codziennie po południu pan Jan rozstawiał na stole swoje armie, aranżował różne bitwy, czasem całe kampanie wręcz. Niestety po przygarnięciu kota pojawił się pewien drobny problem. Nowy lokator bardzo chciał pomagać przy zabawie, tego zaś pan Jan nie tolerował. Pan Jan rozwiązał to krótko. Zanim doszło co do czego, kot był eksmitowany do drugiego pokoju. Na początku trochę protestował, ale dość szybko odkrył, że wcale mu taki układ nie przeszkadza. Jakby nie było, każdy kot ceni nade wszystko święty spokój, gdy nikt mu nie przeszkadza podczas spania.
Mijały lata aż któregoś dnia pan Jan zauważył, że kotu coś jest. Nawet bez opinii pani Zofii zorientował się, że kota trzeba zapakować do kontenera, po czym udać się do kliniki. Tak też zrobił. Na miejscu okazało się, że kot rokuje dobrze, ale pod warunkiem wykonania jakiegoś zabiegu. Pozostał więc pod opieką przemiłej pani doktor, do odebrania następnego dnia.
Pan Jan wrócił do domu. Zjadł nieco opóźniony obiad, po czym nadeszła pora wykonania kolejnych manewrów czy też jakiejś batalii przez plastikowe armie. Pan Jan podszedł do półki, sięgnął po wielkie pudło zawierające całą kolekcję, nagle zatrzymał się. Poczuł, że coś jest nie tak. Usiadł więc na kanapie, aby rozpoznać mentalnie sytuację. Okazało się, że bez kota cała zabawa była niewykonalne, po prostu tego dnia odbyć się nie mogła.
😼
Kotka, wychodząca zresztą, państwa Ciućko była dość łowną kotką, jak na kocie standardy. Może nie co dzień, ale prawie co dzień, gdy pani lub pan Ciućko otwierali rano drzwi, aby po coś tam gdzieś wyjść, na schodkach leżał sobie kolejny prezent od ich pupilki. Zwykle była to myszka lub jakiś niewielki ptaszek. Czasem zdarzała się większa zdobycz, kawka lub nornica. Któregoś jednak dnia pani Ciućko wybrała się do sklepu, już miała przekroczyć próg, jak zwykle spojrzała pod nogi, po czym ujrzała...
- Kochanie!
- Co tam?
- Pozwól tu na chwilę.
To była dość długa chwila. Pani i pan Ciućko patrzyli na zmianę, raz na siebie, raz na leżącego na schodkach królika.
- Cholera.
Tyle miał do powiedzenia pan Ciućko. Gdy już jakoś rozwiązano problem, co zrobić z królikiem, pan Ciućko pozwolił sobie na, jego zdaniem, zabawny żart:
- Dziś królik, jutro kura.
- To chyba nie jest śmieszne.
Tak to skwitowała pani Ciućko. Niestety nie było. Co prawda przez trzy najbliższe dni na schodkach nie leżał żaden koci łup, ale czwartego pan Ciućko wychodząc znalazł na nich kaczkę. Chyba za długo się zastanawiał, jak to ukryć przed panią Ciućko, gdyż ta nie usłyszawszy odgłosu zamykanych drzwi poszła to sprawdzić.  Tym razem to ona oznajmiła:
- Cholera.
Przez kolejne kilka poranki na schodkach nic nie znajdowano. Do czasu... Pewnego dnia rano pani Ciućko drzwi i głośno krzyknęła. Pan pojawił się przy niej natychmiast.
- Cholera.
- Kochanie, przytul mnie.
Pan Ciućko bez słowa spełnił prośbę pani Ciućko.
- Kochanie, ja zaczynam się bać.
Po czym nastąpiła dość długa chwila ciszy. Panu Ciućko, jako mężczyźnie, głupio było się przyznać, że czuje to samo, co pani Ciućko. Na schodkach bowiem leżał martwy dzik.
Przemilczmy sprawę, jak pani i pan Ciućko poradzili sobie z tą sytuacją, ważne że jakoś sobie poradzili. Po czym znowu minęło kilka dni bez porannych sensacji. Kolejnego poranka, niedzielnego zresztą, państwo Ciućko nie planowali żadnego wyjścia, dopiero na poobiedni spacer do parku. Pani Ciućko robiła śniadanie, pan Ciućko siedział grzecznie przy stole czekając na to śniadanie, nagle coś głucho łupnęło przed domem. Do tyle na tyle mocno łupnęło, aż szklanki na półce kredensu zadźwięczały. Pani Ciućko zamarła, pan Ciućko spojrzał na nią pytająco, zaś zapach smażonej jajecznicy na boczku przytłumił zapach grozy. Wreszcie pani Ciućko się ocknęła ze stuporu:
- Kochanie, zobaczysz co to było?
Pan Ciućko nie miał miny człowieka zaciekawionego, nie mniej jednak wstał od stołu, po czym powoli ruszył do przedpokoju. Nie otworzył jednak drzwi, tylko odsunął klapkę wizjera. Spojrzał przezeń, po czym zakrzyknął głosem wielkim:
- Ożesz kurwa!
Tu należy nadmienić, że pan Ciućko raczej nigdy nie operował takim słowem, jak "kurwa". Tedy więc pani Ciućko zwabiona tym nietypowym wyrazem emocji odstawiła patelnię na bok, po czym szybko opuściła kuchnię. Podeszła do pana Ciućko, który odwrócił się do niej. Był przerażająco blady.
- No, co to było? Co tam jest?
Pan Ciućko spojrzał na panią Ciućko dziwnym, jakby nieobecnym wzrokiem. Trochę to trwało, zanim rozluźnił kark dwoma ruchami głowy i odpowiedział ołowianym głosem:
- Naprawdę nie chcesz tego wiedzieć.
😺
- No, to skoro wszystko jasne, to ja uciekam. Taksówka zaraz ma podjechać pod blok. Aha, pani Lodziu kochana moja, tam na kredensie w kuchni stoi butelka wina, a w lodówce jest sernik na zimno. To wszystko dla pani.
- Ależ pani Cesiu, to nie było konieczne.
- Było, było. Proszę jeść i pić na zdrowie.
- Ale...
- Pa.
- Ale klucze.
- No tak, klucze. Straszna gapa ze mnie.
Pani Cesia chwyciła za walizkę na kółkach i potuptała na dół po schodach. Pani Lodzia cofnęła się do mieszkania, zamknęła drzwi, po czym powiesiła otrzymane klucze na wieszaku, tak na widoku. Następnego dnia, sobota to była, wzięła te klucze, po czym udała się piętro wyżej do mieszkania pani Cesi. Zadanie było proste. Ogarnąć kocie kuwety, uzupełnić miski, nalać świeżej wody, to był plan minimum na ten dzień, tudzież następny. Poniedziałek już nie, gdyż pani Cesia miała wrócić tegoż dnia od córki do południa. Zadanie było proste, gdyż pani Lodzia sama była kociarą, jej mieszkanie również było pełne pozytywnej energii pochodzącej od własnego kota, więc niczego jej nie trzeba było tłumaczyć. Koci dwupak pani Cesi dobrze znał panią Lodzię, więc na poziomie relacji wzajemnych również nie mogło być żadnych problemów. Tak zresztą było, gdy weszła do mieszkania. Koty przywitały ją nader serdecznie, kocim zwyczajem ocierając się o jej nogi. Pani Lodzia zaczęła od brudniejszych prac, czyli kocich sanitariatów. Potem umyła ręce, uzupełniła miski chrupkami, zmieniła wodę na świeżą, co de facto, jako wprawnej kociarze zajęło jej wszystko raptem kilka minut. Koty dość szybko przestały darzyć uwagą gościa, polokowały się na otomanie, więc pani Lodzia uznała, że ma ochotę napić się obiecanego wina. Po kilku minutach dzierżąc pełen kieliszek usiadła w fotelu, po czym sięgnęła po pilota. To była jakby premia dodatkowa, gdyż telewizor pani Cesi miał sporo większy ekran, niż jej. Czegoś jej jednak brakowało.
- No tak, sernik.
Wstała, poszła do kuchni, otworzyła lodówkę. Sernik był, jak najbardziej. Pani Lodzia znała te serniki pani Cesi, uważała je wręcz za lepsze od swoich. Co prawda pani Cesia miała inne zdanie, ale kulinarne przekomarzanki dwóch zaprzyjaźnionych pań należały już były do rytuału ich wzajemnych relacji. Pani Lodzia postawiła sernik na stole, wyjęła talerzyk z kredensu i chwyciwszy za nóż zaczęła szacować, jaką porcję sobie wydzielić, aby dwa razy nie chodzić. Odgłosy kuchenne zwabiły koty, które weszły do kuchni. Jeden z nich szybko wskoczył na stół, jasno dając do zrozumienia, że jest również zainteresowany sernikiem.
- Nie słoneczko, to nie jest dla ciebie.
Mówiąc to pani Lodzia chwyciła kota i zestawiła go na podłogę. Wtedy to jednak na stole pojawił się drugi kot. Ale potraktowany został tak samo, zaś pani Lodzia dodała:
- Znacie zasady.
Koty być może znają zasady, ale które to są zasady to jest mocno do dyskusji. Te koty stanęły w drzwiach kuchni leniwie poruszając ogonami. Spojrzały najpierw na siebie, po czym zgodnie zwróciły głowy i wlepiły wzrok w panią Lodzię.
PING!!
- Co jest???!!!
Takiego dysonansu poznawczego pani Lodzia chyba nigdy nie doświadczyła przez całe swoje życie. Nie była już bowiem wcale, ani trochę w kuchni mieszkania pani Cesi, tylko stała na chodniku przed wejściem do bloku.
- Ty, zobacz!
- Ale jazda!
Ten krótki dialog wywiązał się pomiędzy dwoma małolatami siedzącymi na pobliskiej ławce. Dotarł on do pani Lodzi, ona zaś szybko skonstatowała, że dotyczy jej osoby. Dotarło też do niej, że nie tylko stała przed blokiem. Oprócz stania była kompletnie naga. Jedną ręką zasłoniła piersi, drugą łono, odwróciła się i szybko uciekła na klatkę schodową. Po drodze minęła kogoś, kto wybałuszył na nią oczy, ona zaś pełna paniki wbiegła na swoje piętro. Niestety, jej mieszkanie było zamknięte, więc pobiegła wyżej, do lokum pani Cesi. Te drzwi na szczęście były otwarte, więc weszła szybko, zatrzasnęła je za sobą. Oparła się na nich plecami z trudem łapiąc oddech. Serce waliło jej jak młot, zaś myśli tworzyły gęstą kaszę. Osunęła się powoli na podłogę. Trochę to trwało, zanim doszła do siebie, przynajmniej na tyle, żeby wstać i pójść do kuchni. Tam zaś na stole siedziały dwa koty. Jeden nie zwrócił na nią uwagi zajęty resztkami sernika, drugi spojrzał na nią oblizując sobie pyszczek. To było bardzo ironiczne spojrzenie.