Anita mocno wciągnęła powietrze i zaczęła wykład:
- Żyjemy wszyscy, no, może prawie wszyscy, na ciągłym tripie, takim nieco dynamicznym, bo fazy ma różne. Prawie, bo ludzie trwale oświeceni widzą sprawy takie, jakimi one centralnie są lub przynajmniej, według innej teorii, widzą je najwyraźniej. Dobrym narzędziem, aby to osiągnąć, dokładniej zaś powrócić do tego, może być praktyka zen, która może niekoniecznie jest konieczna, dla niektórych nawet jest szkodliwa, ale summa summarum, tak statystycznie rzecz ujmując, jest to wcale nienajgłupszy pomysł. Praktyka zen, jej bazowa forma, popularnie zwana jest medytacją, nie jest to jednak do końca trafne określenie. Co prawda samo japońskie słowo "zen" pochodzi od chińskiego "chan", co ma oznaczać właśnie medytację, ale ponoć nie jest to zbyt dobra translacja. Poza tym medytacja to zawsze jakiś inny trip, inny odlot od tego common, zaś podczas zenowania nigdzie się nie odlatuje, tylko przylatuje. Tu jeszcze należy dodać, że praktyka po narkotykach lub marihuanie to nie jest to, o co chodzi, to nadal będzie jakaś medytacja. Ze środków zmieniających stan umysłu mądrzy wujkowie dopuszczają jedynie zieloną herbatę, żeby nie przysypiać podczas ewentualnych dłuższych sesji, tudzież dla zdrowotności, bo herbata to zdrowe zioło, choć rzecz jasna nie tak zdrowe, jak konopia. Technika shikan taza, tak to się fachowo nazywa pozwala nam zbliżyć się do tego co jest, choć cały myk polega na tym, żeby nie tworzyć sobie zadania z tego zbliżenia, bo inaczej ta cała robota nie działa. To jest jeden z paradoksów zen, którego nie ma jak dokładniej wyjaśnić słowami. Po prostu nie szukaj, bo nie znajdziesz, tylko znajduj. Najkrótsza instrukcja to "siadaj i siedź". Rzecz jasna umysł niekoniecznie trawi taki prosty przekaz, więc dodano do tego kilka zaleceń technicznych, coś jak ulotka przy leku. Poza tym różni mądrzy, mniej lub bardziej, wujkowie wyjaśniają komu mogą, na piśmie lub paszczą, jak to ma działać, co trzeba robić lub raczej czego nie robić. Najładniej, metaforycznie to ujął pewien taki właśnie wujek kiedyś, żeby nie częstować herbatą myśli, które wlatują przez otwarte okna lub drzwi naszego umysłu. Natomiast pojawia się pytanie, czy trzeba to robić, czy w ogóle trzeba być oświeconym? Na to pytanie jest dość prosta, zaiste zenowska odpowiedź w stylu innego jeszcze mądrego wujka: "jeśli myślisz, że trzeba, to trzeba, jeśli myślisz, że nie trzeba, to nie trzeba, teraz sobie wybierz". Co prawda błąd się pojawił już na początku gdy pojawiło się owo pytanie, ale jest też dobra wiadomość, że świat się nie zawalił, że nie jest tak marnie, aby nie można było tego odkręcić. Wystarczy mniej myśleć, nie szukać odpowiedzi na nie, bo to nie ma żadnego sensu. Jeśli już myśleć, to lepiej na przykład nad tym, jak opowiedzieć własne milczenie, albo jak obejrzeć swoim okiem to właśnie swoje oko, tylko bez oszukaństwa, żadnych luster, czy takich tam innych obejść. To też pewna bazowa technika zen, to już jest medytacja, jakby trochę przeciwny kierunek do poprzedniego "tylko siedzieć". Ale to też działa, umysł przegrzany intensywnym myśleniem nad rozkminką paradoksu nagle eksploduje, nagle się okazuje, że stół jest stołem na ten przykład. Jak widać nie ma tu żadnej religii, żadnej ideologii, żadnej filozofii, choć przy tym ostatnim można się nieco pospierać. Bo jakaś minimalna baza teoretyczna istnieje, nie jest ona jednak najważniejsza. Zbytnie skupienie się na niej to tak, jak jedzenie obiadu za pomocą czytania książki kucharskiej. Inni za to z kolei wujkowie twierdzą, że człowiek oświecony zawsze prawidłowo rozpoznaje sytuację, właściwie też na nią reaguje. To jest akurat lekka przesada, taki chwyt reklamowy, bo ipso facto życie jest jak brydż - grą strategiczną z ograniczoną informacją, więc czasem jest tak, że najlepsze zagranie nie zawsze jest skuteczne. Są też palcówki, tak to nazywa żargon brydżowy, czyli sytuacje "albo - albo i znikąd pomocy", co prawda dobry brydżysta stara się ich unikać, ale nie zawsze tak się da. Na pewno jednak oświeconemu, tak znowu statystycznie rzecz ujmując, żyje się lepiej, bo rzadziej myśli nadmiarowo, więc mniej tworzy pustych, urojonych problemów, zaś przy okazji również lepiej się żyje jego otoczeniu. Tu mamy kolejny paradoks, bo zen generalnie, ex cathedra, nie wyjaśnia, czy uprawianie go to dobrze, czy źle, ale moim zdaniem bilans wychodzi na plus, mimo że czasem ktoś może zwariować, gdy zobaczy jak sprawy dokładnie się mają. Ale to są marginalne, pojedyncze przypadki, rzadkie niczym kliniczne, uczciwie rozpoznane uzależnienie od Świętego Zioła. Jak mawiał kolejny mądry wujaszek: "w każdym miodzie jest chociaż odrobina gówna". Dość wiele osób uważa, że zen ma na celu osiągnięcie Świętego Spokoju. To akurat jest zwykła nieprawda, bo zen nie ma żadnego celu. Za to nie można zaprzeczyć, iż ów Święty Spokój często bywa skutkiem ubocznym praktyki, błędem jest jednak staranie się go osiągnąć, bo im bardziej się staramy, tym bardziej się od niego oddalamy. To trochę tak, jak z facetem, któremu nie stanął wtedy, gdy miał stanąć. Zwykle nie jest to fajne wydarzenie, ale gdy taki facet za dużo zaczyna o tym myśleć, gdy czyni jakieś paniczne starania, aby naprawić tą niefajną sytuację, to tym gorzej dla sytuacji. Za to kiedy już ten Święty Spokój osiągniemy, to marnym pomysłem jest przywiązywanie się do niego, bo bardziej boli, gdy nagle go stracimy. Można.
To ostatnie słowo było sygnałem, że gdy ktoś się odezwie, to nie będzie się liczyć jako przerwanie, bo właśnie skończyła. Pierwsza wychyliła się Kaśka, psiapsióła Maliny, siostry Borka, faceta Anity:
- To znaczy co? Zioła nie można?
- Zwariowałaś? Generalnie to oczywiście można, tak dla sportu, dla higieny psychicznej. Mówiłam tylko, że do praktyki zen się nie zaleca tej zabawki.
- Bo co się wtedy stanie?
- Nic, tylko to wtedy nie będzie już praktyka zen, tylko kolejny trip. Też wartościowe ćwiczenie, niemniej jednak samo bezpośrednio do oświecenia nie prowadzi, to taka jakby lektura uzupełniająca jedynie, nieobowiązkowa bynajmniej. Zen w paski rasta.
- To fajnie, bo ja akurat po zielsku widzę najlepiej, jak się sprawy mają. Poza tym real bez zioła jest dla mnie nie do przyjęcia.
- Nie mów tego zbyt głośno, bo jakiś jebany marychofob przybije ci jeszcze uzależnienie lub jakąś nałogowość.
- Ja się z idiotami nie zadaję i mam wyjebane na te ich diagnozy.
W tym momencie odezwała się Mariola:
- To co laski? Co teraz robimy?
Anita zmarszczyła czoło i odparła:
- Borka nie ma, pojechał do matki fachurzyć, coś przykręcić, coś przybić, coś przenieść, to mamy teraz istny babski comber. To może w takim razie byśmy... Byśmy... Co byśmy?
- Żyjemy wszyscy, no, może prawie wszyscy, na ciągłym tripie, takim nieco dynamicznym, bo fazy ma różne. Prawie, bo ludzie trwale oświeceni widzą sprawy takie, jakimi one centralnie są lub przynajmniej, według innej teorii, widzą je najwyraźniej. Dobrym narzędziem, aby to osiągnąć, dokładniej zaś powrócić do tego, może być praktyka zen, która może niekoniecznie jest konieczna, dla niektórych nawet jest szkodliwa, ale summa summarum, tak statystycznie rzecz ujmując, jest to wcale nienajgłupszy pomysł. Praktyka zen, jej bazowa forma, popularnie zwana jest medytacją, nie jest to jednak do końca trafne określenie. Co prawda samo japońskie słowo "zen" pochodzi od chińskiego "chan", co ma oznaczać właśnie medytację, ale ponoć nie jest to zbyt dobra translacja. Poza tym medytacja to zawsze jakiś inny trip, inny odlot od tego common, zaś podczas zenowania nigdzie się nie odlatuje, tylko przylatuje. Tu jeszcze należy dodać, że praktyka po narkotykach lub marihuanie to nie jest to, o co chodzi, to nadal będzie jakaś medytacja. Ze środków zmieniających stan umysłu mądrzy wujkowie dopuszczają jedynie zieloną herbatę, żeby nie przysypiać podczas ewentualnych dłuższych sesji, tudzież dla zdrowotności, bo herbata to zdrowe zioło, choć rzecz jasna nie tak zdrowe, jak konopia. Technika shikan taza, tak to się fachowo nazywa pozwala nam zbliżyć się do tego co jest, choć cały myk polega na tym, żeby nie tworzyć sobie zadania z tego zbliżenia, bo inaczej ta cała robota nie działa. To jest jeden z paradoksów zen, którego nie ma jak dokładniej wyjaśnić słowami. Po prostu nie szukaj, bo nie znajdziesz, tylko znajduj. Najkrótsza instrukcja to "siadaj i siedź". Rzecz jasna umysł niekoniecznie trawi taki prosty przekaz, więc dodano do tego kilka zaleceń technicznych, coś jak ulotka przy leku. Poza tym różni mądrzy, mniej lub bardziej, wujkowie wyjaśniają komu mogą, na piśmie lub paszczą, jak to ma działać, co trzeba robić lub raczej czego nie robić. Najładniej, metaforycznie to ujął pewien taki właśnie wujek kiedyś, żeby nie częstować herbatą myśli, które wlatują przez otwarte okna lub drzwi naszego umysłu. Natomiast pojawia się pytanie, czy trzeba to robić, czy w ogóle trzeba być oświeconym? Na to pytanie jest dość prosta, zaiste zenowska odpowiedź w stylu innego jeszcze mądrego wujka: "jeśli myślisz, że trzeba, to trzeba, jeśli myślisz, że nie trzeba, to nie trzeba, teraz sobie wybierz". Co prawda błąd się pojawił już na początku gdy pojawiło się owo pytanie, ale jest też dobra wiadomość, że świat się nie zawalił, że nie jest tak marnie, aby nie można było tego odkręcić. Wystarczy mniej myśleć, nie szukać odpowiedzi na nie, bo to nie ma żadnego sensu. Jeśli już myśleć, to lepiej na przykład nad tym, jak opowiedzieć własne milczenie, albo jak obejrzeć swoim okiem to właśnie swoje oko, tylko bez oszukaństwa, żadnych luster, czy takich tam innych obejść. To też pewna bazowa technika zen, to już jest medytacja, jakby trochę przeciwny kierunek do poprzedniego "tylko siedzieć". Ale to też działa, umysł przegrzany intensywnym myśleniem nad rozkminką paradoksu nagle eksploduje, nagle się okazuje, że stół jest stołem na ten przykład. Jak widać nie ma tu żadnej religii, żadnej ideologii, żadnej filozofii, choć przy tym ostatnim można się nieco pospierać. Bo jakaś minimalna baza teoretyczna istnieje, nie jest ona jednak najważniejsza. Zbytnie skupienie się na niej to tak, jak jedzenie obiadu za pomocą czytania książki kucharskiej. Inni za to z kolei wujkowie twierdzą, że człowiek oświecony zawsze prawidłowo rozpoznaje sytuację, właściwie też na nią reaguje. To jest akurat lekka przesada, taki chwyt reklamowy, bo ipso facto życie jest jak brydż - grą strategiczną z ograniczoną informacją, więc czasem jest tak, że najlepsze zagranie nie zawsze jest skuteczne. Są też palcówki, tak to nazywa żargon brydżowy, czyli sytuacje "albo - albo i znikąd pomocy", co prawda dobry brydżysta stara się ich unikać, ale nie zawsze tak się da. Na pewno jednak oświeconemu, tak znowu statystycznie rzecz ujmując, żyje się lepiej, bo rzadziej myśli nadmiarowo, więc mniej tworzy pustych, urojonych problemów, zaś przy okazji również lepiej się żyje jego otoczeniu. Tu mamy kolejny paradoks, bo zen generalnie, ex cathedra, nie wyjaśnia, czy uprawianie go to dobrze, czy źle, ale moim zdaniem bilans wychodzi na plus, mimo że czasem ktoś może zwariować, gdy zobaczy jak sprawy dokładnie się mają. Ale to są marginalne, pojedyncze przypadki, rzadkie niczym kliniczne, uczciwie rozpoznane uzależnienie od Świętego Zioła. Jak mawiał kolejny mądry wujaszek: "w każdym miodzie jest chociaż odrobina gówna". Dość wiele osób uważa, że zen ma na celu osiągnięcie Świętego Spokoju. To akurat jest zwykła nieprawda, bo zen nie ma żadnego celu. Za to nie można zaprzeczyć, iż ów Święty Spokój często bywa skutkiem ubocznym praktyki, błędem jest jednak staranie się go osiągnąć, bo im bardziej się staramy, tym bardziej się od niego oddalamy. To trochę tak, jak z facetem, któremu nie stanął wtedy, gdy miał stanąć. Zwykle nie jest to fajne wydarzenie, ale gdy taki facet za dużo zaczyna o tym myśleć, gdy czyni jakieś paniczne starania, aby naprawić tą niefajną sytuację, to tym gorzej dla sytuacji. Za to kiedy już ten Święty Spokój osiągniemy, to marnym pomysłem jest przywiązywanie się do niego, bo bardziej boli, gdy nagle go stracimy. Można.
To ostatnie słowo było sygnałem, że gdy ktoś się odezwie, to nie będzie się liczyć jako przerwanie, bo właśnie skończyła. Pierwsza wychyliła się Kaśka, psiapsióła Maliny, siostry Borka, faceta Anity:
- To znaczy co? Zioła nie można?
- Zwariowałaś? Generalnie to oczywiście można, tak dla sportu, dla higieny psychicznej. Mówiłam tylko, że do praktyki zen się nie zaleca tej zabawki.
- Bo co się wtedy stanie?
- Nic, tylko to wtedy nie będzie już praktyka zen, tylko kolejny trip. Też wartościowe ćwiczenie, niemniej jednak samo bezpośrednio do oświecenia nie prowadzi, to taka jakby lektura uzupełniająca jedynie, nieobowiązkowa bynajmniej. Zen w paski rasta.
- To fajnie, bo ja akurat po zielsku widzę najlepiej, jak się sprawy mają. Poza tym real bez zioła jest dla mnie nie do przyjęcia.
- Nie mów tego zbyt głośno, bo jakiś jebany marychofob przybije ci jeszcze uzależnienie lub jakąś nałogowość.
- Ja się z idiotami nie zadaję i mam wyjebane na te ich diagnozy.
W tym momencie odezwała się Mariola:
- To co laski? Co teraz robimy?
Anita zmarszczyła czoło i odparła:
- Borka nie ma, pojechał do matki fachurzyć, coś przykręcić, coś przybić, coś przenieść, to mamy teraz istny babski comber. To może w takim razie byśmy... Byśmy... Co byśmy?
Mariola wtrąciła:
- Jest nas czwórka, ale ja nie umiem w brydż.
Milcząca dotąd Malina zakrzyknęła nagle:
- Piżama party!!!
Kaśka zaoponowała:
- Chyba beze mnie, bo ja sypiam na golasa.
- To będziesz na golasa. Piżama zerowa to się nazywa.
- To ja też chcę na golasa, tak po solidarności.
- Jak wszyscy, to wszyscy, Baba Jaga też. Robimy tak: Kaśka kręci blanty, Malina idzie do kuchni po ciasteczka, tam leżą na wierzchu, Mariola nic nie robi, czyli to, co najbardziej lubi, ja zapuszczam Motley'ów, przy nich się fajnie z majtek wyskakuje, a narrator niech oddali się szybciutko, bo babskie sprawy będą grane.
Narrator posłuchał, bo Anita mogłaby go w żabę zamienić, zaś zanim by do tego doszło, to Kaśka by go zdzieliła, ona potrafi, bo to fitneska jest, do tego ememej, krav maga, czy tam coś jeszcze, więc żartów zero. Ale na koniec opowie anegdotę o wspomnianych Motley'ach. Ponoć do którejś swojej płyty dołączyli byli ulotkę zawierającą jakiś adres oraz tekst: "przyślij nam zdjęcie swojej cipki". Sytuacja ich centralnie przerosła, bo listów przyszło jakieś kilkadziesiąt razy więcej, niż na początku szacowali.
Milcząca dotąd Malina zakrzyknęła nagle:
- Piżama party!!!
Kaśka zaoponowała:
- Chyba beze mnie, bo ja sypiam na golasa.
- To będziesz na golasa. Piżama zerowa to się nazywa.
- To ja też chcę na golasa, tak po solidarności.
- Jak wszyscy, to wszyscy, Baba Jaga też. Robimy tak: Kaśka kręci blanty, Malina idzie do kuchni po ciasteczka, tam leżą na wierzchu, Mariola nic nie robi, czyli to, co najbardziej lubi, ja zapuszczam Motley'ów, przy nich się fajnie z majtek wyskakuje, a narrator niech oddali się szybciutko, bo babskie sprawy będą grane.
Narrator posłuchał, bo Anita mogłaby go w żabę zamienić, zaś zanim by do tego doszło, to Kaśka by go zdzieliła, ona potrafi, bo to fitneska jest, do tego ememej, krav maga, czy tam coś jeszcze, więc żartów zero. Ale na koniec opowie anegdotę o wspomnianych Motley'ach. Ponoć do którejś swojej płyty dołączyli byli ulotkę zawierającą jakiś adres oraz tekst: "przyślij nam zdjęcie swojej cipki". Sytuacja ich centralnie przerosła, bo listów przyszło jakieś kilkadziesiąt razy więcej, niż na początku szacowali.
Notkę przeczytałam z przyjemnością, bo medytacja jest mi zupełnie obca - nie ten charakter, nie ta cierpliwość, nie ten styl życia. Nie znaczy to, że mnie nie ciekawi, ale tak, jak każda inna egzotyka :)
OdpowiedzUsuńbohaterka opowiadania klaruje, że (prawie) wszyscy jesteśmy wciąż w stanie jakiejś medytacji, a tymczasem zderza się to ze stereotypowym rozumieniem słowa "medytacja"... bardzo ciekawa sprawa...
UsuńTo, co robię, bo umiem, to porządkowanie "danych" i wyciąganie wniosków na przyszłość. Refleksja, taka nie związana z aktywnym działaniem rozumowym i bieżącymi problemami, najchętniej nawiedza mnie w chwilach ciszy (krzyżówki, pasjanse). Bo ja nie umiem robić nic, oddać cały swój czas jedynie na pobycie z sobą, oczyszczenie. Próbowałam. Jest taka jedna szkoła terapii, która w przybliżeniu wykorzystuje rodzaj lewitowania mentalnego (moje określenie), ale to zdecydowanie nie było to, co mi pasuje, choć ćwiczenia przejść musiałam.
UsuńJedyny raz, kiedy spadły ze mnie wszystkie bieżączki i pozwoliłam sobie od odlot, zdarzyło mi się po śmierci. DeLu. Była tylko noc, gwiazdy i przyzwolenie sobie na niemyślenie, a bycie.
mnie bardzo pasuje sokoban, mam też taką fikuśną grę w wirtualnego golfa rozbieranego, znaczy nie ja się rozbieram, tylko panienka na ekranie... i rzecz jasna brydż, turnieje online, sentyment taki do starych czasów bojów przy realnym stoliku... czasem jeszcze strzelam do wirtualnych kulek, ale ostatnio mi się znudziło...
Usuńza to najlepsze z tego wszystkiego to jest folia bąbelkowa, ściskasz takie bąbelki raz koło razu, a one robią takie "pyk!", LOL...
chyba każda/y ma takie swoje niezobowiązujące dłubaninki, taki trip odpoczynkowy od codziennego tripu powszedniego... nie zmienia to jednak faktu, że to także jest jakiś trip...
Nie napiszę (bo cenzorzy już czyhają) w jakim to było zawodzie, ale zdarzały mi się takie przypadki, że pacjent/klient był nieco skonsternowany tym, że chociaż nie zamierzał, to jednak wyjawił skrywane dotąd tajemnice. Na szczęście prawie zawsze udawało mi się go przekonać, że czasami warto uchylić "rąbka tajemnicy", która nie musi być tajemnicą.
OdpowiedzUsuńPS. Wykładu nie zaliczyłem, ale mogę być tym "jebanym marychofobem"
przyznam, że zgłupiałem mocno, pojęcia nie mam, co Ty w ogóle komentujesz?... czy naprawdę to opowiadanko ma moc tworzenia skojarzeń z sesją terapeutyczną?... to teraz czekam, aż ktoś w komentarzu zacznie pisać na przykład coś o zwyczajach godowych słoni albo o tajnikach polskiej branży węglowej, w końcu to wszystko też jest na temat, LOL...
UsuńPiszesz: "... medytacja to zawsze jakiś inny trip, inny odlot od tego common, zaś podczas zenowania nigdzie się nie odlatuje, tylko przylatuje ..." Jest w tym dużo prawdy, ale trzeba uwzględnić to, że przenoszenie się w inny stan świadomości, obojętnie czy jest to odlot, czy przylot, towarzyszy nam praktycznie w każdej chwili, gdy nie zajmujemy się czymś szczególnie absorbującym. Możemy to nazwać marzeniami, skojarzeniami, projekcjami, czy nawet błogostanem, tylko problem w tym, że w różnych kulturowo i wyznaniowo częściach świata "podkłada" się pod ten stan swoje własne teorie medytacyjne, filozofie, religie, światopoglądy, itp., cuda na kiju, promując (wiem, że lubisz ten termin) rozwiązanie na wszystkie bolączki tego świata. Mógłbym coś wyguglać i napisać np. o zwyczajach godowych słoni tylko, że w kontekście tego postu będzie to miało skutek podobny do tego jaki odnoszą np. świnie słuchając odgłosów burzy ... widzą, słyszą, ale nie kojarzą.
UsuńPS. Może niezbyt jasno użyłem pojęcia klient/pacjent, ale to wynika z krótkiej, ok. 2 letniej (1978/79), praktyki podyplomowej na t.zw. "telefonie zaufania". Kto "robił w tym" wie, że niekoniecznie trzeba pacjenta kłaść na kozetkę, aby wyciągnąć z niego fakty istotne dla udzielanej porady, czasem wystarczy telefon ...
nie mówi się "promując", tylko "promuuując", tylko taka wersja jest moja ulubiona :)
Usuńjako terap kiedyś robiłem i czasem też przez telefon, to jakby znam temat, tylko nie zatrybiłem, co to ma do opowiadania?... że Anita weszła w rolę terapki wobec pozostałych dziewczyn?... trudno powiedzieć, jakie padło pytanie, czy ktoś sobie zrobił problem, więc je zadał i czy jej perora była odpowiedzią na jakieś pytanie... ta postać literacka tak jakoś ma, że lubi sobie czasem tak spontanicznie poprzynudzać... nie ma jednej czarownicy, bywają różne i każda jest inna...
natomiast co do meritum to faktycznie tak jest, czasem skaczemy z tripu do tripu, na przykład teraz coś piszę, a zaraz (może) pójdę postawić wodę na herbatę, a czasem się tripujemy na dłużej, na przykład grając w szachy... za to czy kensho lub satori zaliczymy do tripów to kwestia czysto umowna, ja je akurat uznałem za stany wyjątkowe, szczególne i wyróżniłem uznając je za antytrip...
masz zresztą przykład w tekście, gdzie jedna z bohaterek za antytrip uznała stan, gdy zajara Zioło...
Oczywiście, że chodzi o promooowanie, a nie o promowanie. I tu masz rację, że bardziej niż do postu (prawo do fikcji literackiej) odniosłem się do komentarzy Twoich Czytelników. Nie chciałbym jednak ciągle kręcić się wokół definicji różnych pojęć, więc załóżmy, że wg mnie:
Usuń1/ "Kozetka" to nie tylko miejsce leżące dla pacjenta, ale każde inne nadające się do nieskrępowanej rozmowy, gdzie jedna uprawniona osoba próbuje uzyskać dane (data sheet) od drugiej. Może to być np. kawiarnia, albo ... rozmowa kwalifikacyjna. Czy jest potrzebny trip do innego stanu świadomości wyjaśnię to niżej.
2/ Medytacja to także każda forma chwilowego przeniesienia się do innego tripu (psychodeliczna podróż), niekoniecznie po użyciu substancji psychoaktywnych.
3/ Nie wiem czy jest możliwa medytacja w okolicznościach radosnej alkoholowej imprezy bezpiżamowej? Eksperymentowaliśmy z czymś podobnym na początku lat 70' ub.w., ale coś się skaszaniło.
4/ No i wreszcie kwestia promooowania. Pewnie jestem przewrażliwiony, ale poruszanie tematów, które m.zd. promują marginalne zachowania jest czymś takim jak np. opowiadanie przedszkolakom jak to fajnie mieć orgazm, albo chociaż chwilowy odlot po zaciągnięciu (zatruciu) się dymem papierosowym. Oczywiście przytaczasz plusy i minusy, ale fakt pozostaje faktem, że po takiej akcji, ktoś po raz pierwszy zacznie majstrować z poddanymi wyżej przykładami. Nie wiem, czy to dookreśla pojęcie promowania, ale może ustali nasze stanowiska.
1/ wszystko jasne z tą metaforycznością "kozetki"...
Usuń2/ też nie ma za bardzo czego rozwijać...
3/ gdzie w tekście jest mowa o alkoholu?... co rzecz jasna nie wyklucza, że dziewczyny w trakcie zabawy mogą wpaść na ten pomysł, ale jak na razie nic na ten temat nie było... a w świetle ultra-szerokiej definicji medytacji przedstawionej przez główną bohaterkę, to cokolwiek nie zrobią można uznać za medytację...
4/ to chyba można uznać, że też jestem przewrażliwiony, tylko tak jakby na odwrotny sztos, bo gdzie nie spojrzę, to gdy ktoś wspomina o jakimś zjawisku, czy zachowaniu, to zawsze się musi znaleźć ktoś, kto uzna to za promowanie, niezależnie od sposobu, w jaki taka informacja jest formułowana... pojawia się wtedy zajmujące pytanie, co promował inżynier Mamoń twierdząc, że widzi konia, krowę, drób i drogę (chyba) na Ostrołękę... a co promował realizator filmu demaskując inżyniera Mamonia, że patrzy on na coś (czy może raczej kogoś) innego?...
Nigdy nie medytowałam, to znaczy próbowałam, ale chyba mam jednak ADHD, bo nawet u kosmetyczki nie lubiłam poleżeć.
OdpowiedzUsuńCiekawe rzeczy ta medytacja robi z człowiekiem, ale nie jestem pewna, czy to dla każdego...
bohaterka opowiadania klaruje, że (prawie) wszyscy jesteśmy wciąż w stanie jakiejś medytacji, a tymczasem zderza się to ze stereotypowym rozumieniem słowa "medytacja"... bardzo ciekawa sprawa...
UsuńNo w sumie, nawet analizowanie swoich myśli, swobodnych i ulotnych, czasem przerażających na zwykłym spacerze to tez chyba medytacja?
Usuńteż :)
UsuńNigdy nie ciągnęło mnie do różnych form medytacji. Nawet do jogi. Nie, bo ja nie sądzę, bym się "wyluzowała" i oczyściła umysł w ten sposób. Właśnie, ja nawet nie zakładam, że muszę jakoś ekstra "wyluzować" i potrzebuję do tego medytacji. Kiedyś syn uczył mnie wdechów, wydechów, rozluźnienia ciała- nic z tego nie wyszło, po kilku minutach cała skóra mi cierpła, zaczynałam się wiercić i wkurzać
OdpowiedzUsuńI na myśl, że np. mogłabym "spowiadać' się na kozetce u jakiegoś terapeuty chce mi się śmiać. Przecież ja bym się tam zachichotała na śmierć, tak rozśmieszyłaby mnie sytuacja. Inna sprawa z wygadaniem się w normalnych warunkach przyjacielskiej rozmowy. Przy czym ja się nie nabijam teraz z terapii i medytacji. Piszę o sobie w takich sytuacjach. Nie znoszę "wyłączenia" mózgu. Nawet tabletki uspokajające mnie wkurzały, bo mnie spowalniały i otumaniały. Never takiego czegoś, a tym bardziej, wyłączającej z rzeczywistego świata choćby na krótko, medytacji
bohaterka opowiadania klaruje, że (prawie) wszyscy jesteśmy wciąż w stanie jakiejś medytacji, a tymczasem zderza się to ze stereotypowym rozumieniem słowa "medytacja"... bardzo ciekawa sprawa...
Usuń...
trzecia osoba, której muszę wkleić ten sam identyczny rekomentarz, bo wydaje mi się najbardziej pasujący do komentarza tejże osoby...
a z tą częścią o kozetce i terapeucie to mam ten sam kłopot, co przy komentarzu Anzai'a, po prostu naprawdę, centralnie nie wiem, o co się rozchodzi...
...
ale za to ciekawie wspomniałaś o ludzkim lęku przed wyłączeniem własnego "ja", bo to jest zaiste fascynujące: świat, w którym nie ma MNIE, toć to jakaś skandaliczna sytuacja, nie do przyjęcia, LOL...
Oj tam, oj tam... Kozetka wspomniana przy okazji, bo to też jest jakiś rodzaj "odlotu", we własne wspomnienia, przypomnienia, wgląd w siebie. Trzeba wyluzować, wpaść w odpowiedni stan, by móc mówić bez hamulców, bo o to chodzi, by to wywalić bez oporów. W końcu czym jest medytacja? Oczyszczaniem siebie, wyciszaniem emocji, dochodzeniem do stanu równowagi. Owszem robię często wgląd w siebie, ale kiedy ja chcę i w jaki sposób ja chcę, a nie narzuca mi tego lekarz, środek medyczny czy inne zioło, podane w sposób, powiedzmy, pod "przymusem" (jakimkolwiek). Oraz nie narzuca mi tego właśnie rodzaj medytacji np. podczas niewinnych spotkań grupowych- "zapisz się na jogę, poczujesz się lepiej", "ćwicz z nami ZEN, oczyść duszę".
UsuńNie naśmiewaj się z tego mojego lęku przed wyłączeniem. Nie ja jedna tak mam. I to nie chodzi o to, co wtedy zrobi świat, tylko o moje wewnętrzne bezpieczeństwo. Czuję się bezpieczna tylko wtedy, kiedy mogę kontrolować świat wokół mnie. Nie jest to kontrola chorobliwa. Jest to w pełni świadome odbieranie tego, co wokół mnie. I tak lubię, i tak chcę funkcjonować. Dlatego wszelkich medytacji, jogi, tripów, ziół, upajania się alkoholem itp., nie biorę w ogóle pod uwagę
chyba każdy próbuje jakoś tam kontrolować otoczenie, nie ma w tym patologii, zaczyna się ona dopiero wtedy, gdy próbujemy kontrolować zbyt wielki, zbyt szeroki obszar, taką osobowość nazywamy "lękową" i wiąże się to zwykle z ciągiem na władzę...
Usuńrzecz jasna Ciebie o to nie podejrzewam i z Ciebie się też nie nabijam, fascynuje mnie jedynie tak ogólnie ten ludzki lęk przed utratą własnego "ja", które jest czystą iluzją...
Ale to nie chodzi o lęk utraty własnego "Ja", chodzi o zerwanie kontaktu z otaczającą rzeczywistością. I tak sobie myślę, że jestem silna psychicznie, skoro daję sobie radę z problemami ( czasem wielkimi) bez poddawania się terapiom oraz takim lżejszym leczeniom duszy typu medytacje. To samo dotyczy wiary w Boga. Zawsze uważałam, że Bóg jest "podpórką" psychiczną dla wielu ludzi. Łatwiej jest prosić Boga, lub zawalić na niego winę, kiedy nam się nie wiedzie. Ale wracam do tego "Ja". Nawet jak medytujesz to go nie tracisz- Twoje "Ja' medytuje przecież, bo któż by inny? Natomiast medytacja prowadzi do zerwania kontaktu z rzeczywistością, a może lepiej zabrzmi- oderwania się od rzeczywistości- właśnie tego "ja".
UsuńWłasne "Ja" traci się częściej wskutek manipulacji, nacisków na osobowość, łamanie charakteru itp. Tak naprawdę trudno to "Ja" utracić, kiedy ma się silną podstawę moralną. Myślę, że to jednak inna bajka, nie na temat.
trzeba zacząć od tego, że nie ma jednej medytacji, słowo "medytacja" niesie ze sobą tylko tyle informacji, co np. "płyn", a jak wiadomo płyny bywają rozmaite... tak też i medytacje bywają rozmaite i różne bywają stopnie haju, oderwania się od rzeczywistości... zazen (shikan taza) "działa" zupełnie inaczej, gdyż jest to ćwiczenie obecności, tu i teraz, w obecnej realnej sytuacji, postrzeganie jej takiej, jaka jest... rzecz jasna to jest tylko ćwiczenie i niekoniecznie taki stan wciąż się utrzymuje, zdarzają się też różne odloty w międzyczasie, bo podświadomość nadal działa i podsuwa rożne komiksy do oglądania, a świadomość czasem się daje na to łapać... raz się da złapać, drugi, piąty, w końcu odpuszcza i nie zwraca na to uwagi... i o to też właśnie chodziło :)
Usuńa gdzie jest wtedy "ja"?... to pytanie to klasyka paradoksalnych pytań, zagadek zen, służących do zbijania ludzi z utartych ścieżek schematycznego myślenia... w rzeczy samej jest ono bezsensowne, bo skoro nie myślisz wtedy o "ja", to go nie tworzysz, czyli go nie ma... a jeśli go nie ma, to po co o to pytać?...
Nie Ty nie myślisz o "ja", tylko nie myśli Twoje "ja". Nie można wyrzucić "Ja" z obiegu, bo Ty jesteś "Ja". Chyba tylko podczas utraty przytomności Twoje "ja" nie pracuje. Przecież, kiedy bierzesz wdech, robisz wydech, cały czas masz włączone "Ja", które tym steruje. No nie wiem, jak to powiedzieć. Wydaje mi się, że nawet jak jesteś w stanie medytacji, to tam coś w tym Twoim "ja" działa, nie wyłącza się całkowicie, ale działa na tyle poza rzeczywistością (jest skupione na swoim stanie na maksa), że mnie to nie odpowiada.
Usuńczy gdy jesteś mocno skupiona na jakiejś czynności, to jest jakieś "ja"?... nie ma, jest tylko czyste działanie... niezłym przykładem jest sytuacja dużego i realnego zagrożenia, gdy np. goni Cię wariat z siekierą, znika wtedy "ja" i pojawia się spontaniczne ratowanie tyłka...
Usuńkiedyś czytałem, że gdyby człowiek świadomie sterował wszystkimi swoimi procesami zachodzącymi w organizmie, to nie przeżyłby nawet minuty... nie wiem, jak to obliczono, ale brzmi przekonywająco :)
Trochę sobie to uporządkowałam
Usuńhttps://www.wiecjestem.us.edu.pl/swiadomosc-podswiadomosc-nieswiadomosc
Już się nie wypowiadam, bo mocno zbaczamy z tematu,
Praktyka ta nie jest łatwa, ale sporo uświadamia. Z tym świętym spokojem masz rację, można go uzyskać, ale nie jak się bardzo tego chce :). Sama przez to przechodziłam. A teraz pozwolisz, że dołączę do dziewczyn, bo się fajna impreza szykuje :D
OdpowiedzUsuńshikan taza ma opinię techniki najprostszej, a jednocześnie paradoksalnie najtrudniejszej, niektórym wręcz w głowie się nie mieści, bo jak to tak paniedzieju, siadasz i już, i nic się ma nie dziać?... to pokazuje, jak silna jest potrzeba umysłu bycia w jakimś tripie...
Usuńmarzeniem mojego życia jest wziąć udział w jakiejś dziewczyńskiej imprezie, paradoks polega jednak na tym, że gdy do niej dołączę, to przestanie być dziewczyńska, tak więc jest to absolutnie poza moim zasięgiem :)
Nie próbowałem nic z powyższego zestawu. Może kiedyś, kto wie.
OdpowiedzUsuńChyba Nergal w młodości bał się Slayera ze względu na niektóre muzyczne patenty jakie stosowali w swojej twórczości. Chodzi mi o jakieś tam określone przez znawców jako ,,diabelskie" połączenia dźwięków, rytm czy coś w tym zakresie. Sam przyznawał, że bał się ,,satanistycznej" otoczki wokół zespołu. Co nie jest zbyt jasne, bo potem polubił grupy ze Skandynawii, które w swoich występach szły o kilometry dalej niż Slayer jeśli o elementy szokujące widza chodzi.
Wydaje mi się, że obecnie grupy grające ekstremalnie posługują się szeregiem technicznych sztuczek (studyjnych), aby zwiększać tę ekstremę.
Szuflady muzyczne nie zawsze są dobre. Często jakiś zespół jest uznawany za taki czy śmaki, a w rzeczywistości ktoś może uznać, że gra zupełnie coś innego. :D Nie mniej ogólne określenie stylu pomaga w orientowaniu się czy coś może się nam spodobać. Są też grupy, które wymyślają tak dziwaczne nazwy na uprawiany przez siebie styl muzyczny, że już przez samo to chce się sprawdzać ich granie.
Pozdrawiam!
https://mozaikarzeczywistosci.blogspot.com/
zapewne próbowałeś (przykładowo) jechać na rowerze lub słuchać muzy siedząc w fotelu, zapewne te próby były udane i wiesz, co wtedy robiłeś?... medytowałeś, brawojasiu... jak wcinasz śniadanie, myjesz się pod prysznicem lub buszujesz po necie to przeważnie też medytujesz... zapewne o tym nie wiedziałeś, ale teraz już wiesz...
Usuńpozdrawiam! :)
W sumie to racja. Skupienie się nad jedną rzeczą można faktycznie podciągnąć pod jakiś rodzaj medytacji.
UsuńOwszem i joga i medytacja nie są mi obce.Są mi bardzo potrzebne. I oddech. Tyle na razie.
OdpowiedzUsuńbez oddechu ani rusz... co prawda można sobie robić przerwy od oddychania, ale jakoś nie wydaje mi się dobrym pomysłem, aby były one zbyt długie...
Usuńz takim chrześcijansko katolickim podejściem i miejsko wiejskim, i racjonalistycznym i zadaniowym zwłaszcza, w obliczu różnych plag i wojen...niczego na początku nie rozumiemy. Powoli, w moim przypadku po roku?dwóch latach...dociera i teraz już joga nie jest zestawem ćwiczeń gimnastycznych tylko. Sztuka wyciszenia, i medytacja i świadome oddychanie i duchowość ale cały czas jest to trudne. bo w sprzeczności do świata.
Usuńz katolickiego podejścia i w ogóle z chrystianocentryzmu wyleczyłem się stosunkowo bardzo wcześnie, tak gdzieś w drugiej połowie podstawówki, więc chyba mam łatwiej, niż wiele innych ludzi, którzy deklarują się jako bezwyznaniowi, areligijni /tzw. "ateiści", czy "racjonaliści", różnie to się nazywa common/, gdyż mimo wszystko są one/i wciąż chrystianocentryczni czasem wręcz do białej kości... ale ma to też pewien drobny minus, bo czasem się trudno z takim dogadać...
Usuńzaś joga popularnie kojarzy się zwykle z jej czysto fizycznym aspektem /hatha joga/, tymczasem de facto jest to coś więcej, jest to kompleksowy system, który może służyć do modyfikacji (doskonalenia?) własnego tripu, a może też pomóc w wyskoczeniu z jakiegokolwiek tripu... rzecz jasna nie trzeba tego przyjmować w całości, można brać jakieś użyteczne elementy z tego i wiele różnych późniejszych systemów czerpie z jogi czasem nawet pełną garścią...
praktyka zen również jest historycznie umoczona w jodze, zenu nie "wynalazł" ani Daruma, ani Buddha, początków należy szukać w o wiele wcześniejszych czasach...
polemizowałbym z ostatnim Twoim zdaniem, bo dla mnie te sprzeczności to tylko efekt nadmiarowego myślenia (dyskursywnego), realnie jednak są iluzją, fikcją, po prostu nie ma ich... ale powiem szczerze, nie od razu z marszu na to wpadłem, wymagało to nieco czasu nauczyć się nie tworzenia sobie tych sprzeczności...
opowiem Ci coś zabawnego:
na spotkaniu z pewnym mądrym wujkiem od zen jakaś laska skarżyła się, że nie ma czasu na praktykę, bo ma małe bobo w domu, które absorbuje jej ten czas... wujek aż podskoczył na pośladach, zrobił kraba oczami i odparł z uśmiechem:
- zajebiście! zasuwaj do domu i porządnie zajmij się dzieciakiem, to może być świetna praktyka zen dla ciebie...
ja generalnie zawsze jestem przebodzcowana. Ogromnym problemem było siedzenie i nic nie robienie i nie myślenie ...swobodny przepływ myśli i czasu i rozluźnienie...nie robienie planów w głowie, nie myślenie o robocie, i innych jeszcze mniej przyjemnych sprawach.
Usuńjeśli chcesz się odbodźcować, to możesz spróbować na wstępie metody Schultza, tylko ostrożnie, bo może uwarunkować, a potem maszynki do biofeedbacku, naprawdę bardzo fikuśny wynalazek...
Usuńtak naprawdę, to zazen /obie bazowe techniki/ nie jest dla wszystkich tak od razu z marszu... trochę trzeba innych zabiegów wstępnych do tego, ale nie jestem czarownica Anita, więc nie będę robił wykładu...
według "filozofii" zen każdy ponoć wciąż jest początkujący, ale co lata praktyki, treningu, to lata treningu, one też mają swoje znaczenie...
A ja akurat czytam książkę o czarownicy, która wprawdzie nie medytowała ale ziółka parzyła i rózne mikstury ludziom z nich robiła. Aż ją spalili na stosie bo akurat powódz była, którą ona oczywiście spowodowała.
OdpowiedzUsuńAle sama medytuję rzecz jasna, a jako że jestem Baba Jaga i czarownica mi u sufitu wisi .... więc nie może być inaczej.
Tfu tfu - na psa urok...
moja Lady jest czarownicą i też parzy ciekawe ziółka, więc coś tam wiem na ten temat, a z sufitu wisi mi... niech spojrzę i sobie przypomnę...
Usuńfuck!... kosarz na nitce, a przecież sprzątane było niedawno...
kosarz się nie liczy jako pająk, więc można go skasować...
Żadnego sprzątania pająków. Pająk w domu to szczęście w domu- rzecze Ci następna wiedźma. Nałożyć szklaneczkę, przytrzymać kartką papieru i ewentualnie odstawić na ganek. Zrób, a będzie Ci dane.:):):):):):)
Usuńpająków się u nas nie tępi, ale kosarze to inna bajka, u mnie występują zwykle stadnie i robią syf, tak więc wymagają innego nastawienia mentalnego i zdecydowanych działań...
UsuńZen jest absolutnie nie dla mnie- nie ma żadnego celu, do którego można dążyć? Jestem zupełnie przeciwna twierdzeniu, że ,,droga jest celem samym w sobie''. Absolutnie nie- kiedy idziemy jakąś drogą, to z reguły chcemy coś za pomocą tej drogi osiągnąć, choćby połowiczny cel.
OdpowiedzUsuńA druga sprawa to: za każdym razem jak czytam o bohaterkach wszystkich tych opowiadań to mam nieodparte wrażenie, że to nie są kobiety. One nie myślą jak kobiety. One myślą jak mężczyźni. Albo inaczej- nie ma aż tak dużo na świecie kobiet, któreby myślały w tak lekki, frywolny i pozbawiony przekombinowywania, wyzwolonych kobiet. DLatego równouprawnienie nwzględem zasad natury nigdy nie będzie możliwe- bo kobiecy mózg nie myśli w taki wyzwolony sposób. Chemia i przyzwyczajenia odziedziczone po przodkach nie pozwolą kobiecie radośnie latać bez piżamy na babskiej imprezie.
niby teoretycznie taki cel jest: zobaczyć świat takim, jakim on jest realnie, choć z drugiej strony paradoksalnie nie można doń dążyć, starać się, bo wyjdzie kiszka z tego... dla wielu celem są różne skutki uboczne: wyciszenie, większy spokój, lepsza zdolność koncentracji, etc... czyli znowu mamy paradoks, bo jest cel, ale też go nie ma... za to mnie zen załatwia jeszcze jeden drobiazg: lubię odlatywać i tworzyć sobie różne iluzje, a zazen jest takim bezpiecznikiem, narzędziem równowagi, kotwicą, która zapobiega, abym nie odleciał za bardzo i kontrolował jakoś te iluzje...
Usuńczy droga jest celem samym w sobie?... moja odpowiedź brzmi: "to zależy", coś w stylu "pokaż mi tą (konkretną) drogę, to o niej opowiem"... zapewne droga do marketu po kartofle chyba dla nikogo nie będzie celem, tylko kartofle, a w dalszej kolejności ich zjedzenie, ale już na przykład przejażdżka na rollercoasterze nie ma celu, jest nim samo jechanie... jest całe mnóstwo takich dróg, ale traktowanie ich jako cel sam w sobie to już jest kwestia światopoglądowa, a ze światopoglądem jest jak z gustem... można też postawić pytanie z wyższej półki: czy życie rozumiane jako droga ma swój cel, czy jest celem samym w sobie?... typuję to drugie, a Ty? :)
...
zacznijmy od tego, że to wszystko to jest "tylko opowiadanie", tak samo jak "tylko komiks", czy "tylko film"... nawet w tzw. "literaturze faktu" postacie są zawsze jakoś przerysowane, a i same sytuacje również... czyli realnie "aż takie" kobiety raczej nie istnieją, ale za to jest całe mnóstwo takich, które nieco z grubsza jakoś pasują do takiego, czy innego wzorca, trzeba tylko jakieś ich cechy nieco podkreślić...
druga sprawa to, że takie kobiety, wyzwolone luzaczki to akurat mój ulubiony typ, więc chętniej o nich piszę...
druga sprawa bis jest taka, że siłą rzeczy mam wyczuloną percepcję na takie typy w realu, więc częściej je widzę od Ciebie...
przyznam, że płeć mózgu to dla mnie dość mętny temat... pamiętam z dawnych lat taką brydżystkę, o której mówiono, że gra "jak chłop", a ja nie czułem, o co w tym chodzi... dla mnie ona po prostu była dobrą brydżystką, dobrą zawodniczką w tej konkurencji sportu, co przekładało się zresztą na wyniki w turniejach...
Baaardzo mi odpowiada instrukcja "siadaj i siedź". To po leżeniu moja druga ulubiona czynność :-)))
OdpowiedzUsuńto się nazywa "piękno prostoty"... a zenować można też i na leżąco, siedzenie wymyślono po to, żeby klient nie zasnął za szybko, bo jakby nie było, ta pozycja najbardziej temu sprzyja...
UsuńJest wiele fajnych medytacji np. medytacja mocy, medytacje uzdrawiające itd. Akurat Zen medytacja pustki nie zawsze wszystkim odpowiada, ale są różne sposoby medytacyjne każdy znajdzie coś dla siebie jak poszuka.
OdpowiedzUsuńMarihuana i medytacja ? No nie wiem czy to dobry pomysł. To na dłuższą metę może nie dać efektów, ale można sprawdzić.
nie da się wymienić wszystkich technik medytacyjnych wymyślonych przez ludzi... a co do MJ, to z zazen z pewnością się to mocno, wręcz zasadniczo kłóci, ale z niektórymi technikami medytacji może nawet nieźle działać... fajnie na przykład ćwiczy się taichichuan po faji... ale trzeba pamiętać o jednym: ta sama medytacja bez zioła i z ziołem to są dwie różne medytacje..
UsuńCzarujesz!
OdpowiedzUsuńja /jako autor/ tylko relacjonuję, a główna bohaterka?... czy czarownice tylko czarują w każdej sytuacji?... moim zdaniem niekoniecznie :)
Usuń