Jak wiadomo Kawiarni nie bloguję w klasycznej formule, czyli raczej nie poruszam na tych łamach swoich własnych spraw. Ale za to lubię pogadać o kotach, także wtedy, gdy są to własne koty. Dom bez kota to głupota, aczkolwiek rozumiem pewne uzasadnione przypadki, gdy brak kota jest do przyjęcia. Jednak u nas koty były praktycznie zawsze, od jednego do kilku, rekord to chyba dziewięć. Przy czym ten konkretny przypadek to nie były nasze koty, bo kilka należało do chwilowych sublokatorów. Nie, wróć! Co ja plotę? Kota się nie ma, nie posiada, ma się go tylko pod opieką. Nie ma czegoś takiego, jak "właściciel kota", jest to fraza niepoprawna politycznie, wręcz nielegalna, zakazana.
Obecnie koty są trzy. Najdłużej, choć nie najstarsza, od samego początku jest Krajka. Ósmego marca skończyła właśnie dziewiąty rok życia. Mała, czarna koteczka, nie do końca legalnie poczęta, bo przez własnego wujka. Ktoś kiedyś nie dopilnował pewnego tematu, więc się tak jakoś porobiło. Mimo jednak takiego wsobnego początku Krajka jest pełnosprawnym, nigdy nie chorującym sierściuchem, zawsze jest pełna energii, dobrego humoru, odwagi i przyjaznego nastawienia do świata. Jej stan umysłu można śmiało określić jako "kocie mojo", według terminologii Jakcsona Galaxy. To widać zresztą po ogonie, który podczas marszu zawsze jest na baczność, co jak wiadomo jest objawem wspomnianego dobrego humoru, pewności siebie, tudzież przyjazności. Nikt nigdy ni putasa nie widział Krajki wkurzonej, czy wystraszonej. Tą przyjazność okazuje ona również psiakom. Bo trzeba tu wtrącić, że w domu jest i funkcjonuje też psiak. Bywały też czasem dwa, gdyż przez pewien okres czasu prowadziliśmy dom zastępczy dla bidulków ze schroniska, do czasu znalezienia dla nich stałego domu. Taki psiak był socjalizowany przez naszego, tudzież też przez kota. Tak więc jak widać, temat "psy" dla Krajki jest niestraszny. Niestraszny jej też jest deszcz, czy śnieg, jest wodoodporna, co wśród kotów jest cechą raczej rzadką. Każda pora, także deszczowa jest dla niej dobra, aby połazić po dworze, poddać teren patrolowi. Czasem efektem takiego patrolu jest ptaszek, mysz lub ryjówka. Gdy Krajka przynosi taki łup anonsuje to wrzaskiem, co oznacza, że chwilowo ma zakaz wjazdu do domu. Za to inny typowy koci odgłos, czyli mruczenie, kocica produkuje bardzo cichutko, subtelnie.
Jednak bilans mruczenia równoważy Lucek, który gdy się włączy, to wali jak traktor. Lucek ma w papierach, kociej książeczce zdrowia, pierwotnie było Lucyfer, ale rzadko używane, bo za długie. Ale bywa też Lucjan. Ma chyba jakieś dziesięć, jedenaście lat, u nas jest od półtora roku. Trafił się na okoliczność spadku po zmarłej opiekunce. To było tak, że gdy udała się ona do szpitala, ja zamieszkałem w jej domu, aby mieć Lucka na oku. Był on kotem niewychodzącym, mieszkającym na drugim piętrze kamienicy, zaś gdy pobyt szpitalny owej opiekunki zakończył się fiaskiem, trzeba było kota zabrać, zmienił więc automatycznie status na "wychodzący". Bardzo się do mnie przywiązał przez ten czas do chwili zmiany domu, więc to głównie ja się teraz nim zajmuję. Dodać należy, że Lucek jest kotem specjalnej troski. Gdy miał jakieś dwa lata, był problem z jego kanalizacją, zaś od tamtej pory jest wciąż na specjalnej, weterynaryjnej karmie, przyjaznej urologicznie. Nic innego nie je, nawet nie kojarzy, że to coś innego jest jedzeniem. Za to Krajka świetnie kojarzy, że jego karma jest miodzio, więc trzeba pilnować, żeby mu nie wyjadała, bo nie są to zbyt tanie rzeczy. Lucek nie jest też do końca sprawny fizycznie, ma dysplazję bioder. Za jego młodu nie było za bardzo warunków, aby to ogarnąć, obecnie zaś taka operacja nie ma zbytnio sensu. Jednak Lucek świetnie sobie radzi w temacie mobilności, ma tylko nieco ograniczoną skoczność.
Po zmianie lokum oba koty doskonale się dogadały, obecnie można już mówić nawet o sporej wzajemnej sympatii. Być może niewykluczone, że ich więź scementowała wspólna podróż przez ponad pół Polski. To było tak, że my ludzie postanowiliśmy zmienić lokum. Opuściliśmy wielkie miasto, aby osiedlić się na kompletnym zapizdowie. Ostatnim kursem pojechały koty. Wymagało to jednak pewnych przygotowań. Co prawda są i takie, które dobrze znoszą podróż, ogólnie jednak jest to przeważnie stresujące dla nich doświadczenie. Mimo, że znam się na kotach, to trochę wiedzy więcej nie zaszkodzi, skonsultowałem więc cały ten temat z kilkoma behawiorystkami lansującymi się w necie. Szczerze mówiąc, to za wiele to nie wniosło, nic nowego się nie dowiedziałem poza truizmami. Zakupiłem tylko feromon do spryskania transporterów oraz wnętrza auta, a także jakieś ziołowe kapsułki sedacyjne. Na koniec wpadłem na pomysł, aby koty po prostu uśpić. Nie eutanazyjnie rzecz jasna, tylko tak na czas jazdy. Udałem się do pani doktor, najlepszej wetki, jaka tylko istnieje, ona zawołała anestezjologa, efektem narady była tabletka plus instrukcja, któremu kotu ile zapodać. Feromon rozpyliłem odpowiednio wcześniej, aby ulotnił się zapach alkoholu, bo jak wiadomo, koty tego narkotyku nie znoszą. Potem zwierzaki dostały nic do jedzenia oraz zakaz opuszczania koszar. Lucek okazał niesubordynację teleportując się na dwór, efektem czego było opóźnienie wyjazdu. Wreszcie się znalazł, oba sierściuchy nafaszerowane zostały usypiaczem, po czym zapakowane do transporterów, transportery zaś do szoferki wana. Ruszyliśmy około dziesiątej wieczór, jakoś tak.
Usypiacz nie zadziałał. Przez pięć godzin jazdy koty niezmordowanie darły japy. Co prawda miałem jeszcze inne, rezerwowe piguły, ale nie chciałem ryzykować przeholowania, jakiegoś zatrucia pasażerów. Przez całą drogę było może tylko kilka minut ciszy, dominował chóralny koci wrzask. Różne tonacje, różne melodie, słychać było, jak zwierzaki nakręcają się nawzajem, znakomicie im szła ta współpraca. Zamknęły się dopiero po dotarciu na miejsce, gdy opuściły swoje kapsuły podróżne.
Dalej już było proste. Trzy dni zamknięcia w domu na czas adaptacji, potem pierwsze wyjścia na pole. Najpierw zginęła Krajka, odnalazła się po jakiejś dobie. Potem w akcji zaginął Lucjan, wcięło go tak jakoś na trzy czwarte doby. Wreszcie jednak sytuacja się ustabilizowała. Krajka objęła rządy nad terenem, zaś Lucek jako domator wychodzi rzadko i na krótko. Najchętniej towarzyszy Krajce, która ma już na koncie łowieckim kilka myszy i ryjówek, ale potem sam szybko wraca. Obce koty pojawiają się rzadko, mimo że wiocha jest dość gęsto zakocona. Na widok człowieka uciekają, ale...
Jakiś miesiąc temu pod domem pojawił się nowy kot. Nie uciekał, co więcej lgnął do nas gruchając przyjaźnie. Wyraźnie też pchał się do domu. Młody, ledwo ponad roczny kocurek, tak na oko. Przez pewien okres czasu jego status był nieokreślony, wreszcie jednak wyszło nam, że mamy trzeciego kota. Ale istnieje hipoteza, że robi na kilka domów, że jeszcze gdzieś się dożywia. Sąsiedzi okoliczni nie przyznają się do niego, tedy wyszło mi, że pewnie go ktoś z miasta przywiózł i porzucił. Kicek jest grzeczny, wie co to kuweta, tylko strasznie namolny na michę. Imienia konkretnego nie ma, ale po co mu imię, skoro do tej michy sam biegnie, wcale nie trzeba go wołać. Roboczo mówimy na niego "Bury", mimo że wcale nie jest bury, za to podobny bardzo do naszego dawnego kota imieniem Bury, który też nie był bury. Nasze stałe koty szybko go zaakceptowały, tylko Lucek czasem fuknie na niego, jak ma gorszy humor. Ale generalnie wszystko gra. Tylko psiak go molestuje czasami, ale ten psiak też jest tu nowy, do tego chyba nawet deko młodszy od Burego, więc to jest takie szczenięce, zabawowe molestowanie, nic groźnego.
I to by było właściwie na tyle.
Na fotkach: małe czarne z białą plamką to Krajka, duże czarne to Lucjan, zaś biało - szare to Bury, cała nasza kociarnia razem i osobno.
Obecnie koty są trzy. Najdłużej, choć nie najstarsza, od samego początku jest Krajka. Ósmego marca skończyła właśnie dziewiąty rok życia. Mała, czarna koteczka, nie do końca legalnie poczęta, bo przez własnego wujka. Ktoś kiedyś nie dopilnował pewnego tematu, więc się tak jakoś porobiło. Mimo jednak takiego wsobnego początku Krajka jest pełnosprawnym, nigdy nie chorującym sierściuchem, zawsze jest pełna energii, dobrego humoru, odwagi i przyjaznego nastawienia do świata. Jej stan umysłu można śmiało określić jako "kocie mojo", według terminologii Jakcsona Galaxy. To widać zresztą po ogonie, który podczas marszu zawsze jest na baczność, co jak wiadomo jest objawem wspomnianego dobrego humoru, pewności siebie, tudzież przyjazności. Nikt nigdy ni putasa nie widział Krajki wkurzonej, czy wystraszonej. Tą przyjazność okazuje ona również psiakom. Bo trzeba tu wtrącić, że w domu jest i funkcjonuje też psiak. Bywały też czasem dwa, gdyż przez pewien okres czasu prowadziliśmy dom zastępczy dla bidulków ze schroniska, do czasu znalezienia dla nich stałego domu. Taki psiak był socjalizowany przez naszego, tudzież też przez kota. Tak więc jak widać, temat "psy" dla Krajki jest niestraszny. Niestraszny jej też jest deszcz, czy śnieg, jest wodoodporna, co wśród kotów jest cechą raczej rzadką. Każda pora, także deszczowa jest dla niej dobra, aby połazić po dworze, poddać teren patrolowi. Czasem efektem takiego patrolu jest ptaszek, mysz lub ryjówka. Gdy Krajka przynosi taki łup anonsuje to wrzaskiem, co oznacza, że chwilowo ma zakaz wjazdu do domu. Za to inny typowy koci odgłos, czyli mruczenie, kocica produkuje bardzo cichutko, subtelnie.
Jednak bilans mruczenia równoważy Lucek, który gdy się włączy, to wali jak traktor. Lucek ma w papierach, kociej książeczce zdrowia, pierwotnie było Lucyfer, ale rzadko używane, bo za długie. Ale bywa też Lucjan. Ma chyba jakieś dziesięć, jedenaście lat, u nas jest od półtora roku. Trafił się na okoliczność spadku po zmarłej opiekunce. To było tak, że gdy udała się ona do szpitala, ja zamieszkałem w jej domu, aby mieć Lucka na oku. Był on kotem niewychodzącym, mieszkającym na drugim piętrze kamienicy, zaś gdy pobyt szpitalny owej opiekunki zakończył się fiaskiem, trzeba było kota zabrać, zmienił więc automatycznie status na "wychodzący". Bardzo się do mnie przywiązał przez ten czas do chwili zmiany domu, więc to głównie ja się teraz nim zajmuję. Dodać należy, że Lucek jest kotem specjalnej troski. Gdy miał jakieś dwa lata, był problem z jego kanalizacją, zaś od tamtej pory jest wciąż na specjalnej, weterynaryjnej karmie, przyjaznej urologicznie. Nic innego nie je, nawet nie kojarzy, że to coś innego jest jedzeniem. Za to Krajka świetnie kojarzy, że jego karma jest miodzio, więc trzeba pilnować, żeby mu nie wyjadała, bo nie są to zbyt tanie rzeczy. Lucek nie jest też do końca sprawny fizycznie, ma dysplazję bioder. Za jego młodu nie było za bardzo warunków, aby to ogarnąć, obecnie zaś taka operacja nie ma zbytnio sensu. Jednak Lucek świetnie sobie radzi w temacie mobilności, ma tylko nieco ograniczoną skoczność.
Po zmianie lokum oba koty doskonale się dogadały, obecnie można już mówić nawet o sporej wzajemnej sympatii. Być może niewykluczone, że ich więź scementowała wspólna podróż przez ponad pół Polski. To było tak, że my ludzie postanowiliśmy zmienić lokum. Opuściliśmy wielkie miasto, aby osiedlić się na kompletnym zapizdowie. Ostatnim kursem pojechały koty. Wymagało to jednak pewnych przygotowań. Co prawda są i takie, które dobrze znoszą podróż, ogólnie jednak jest to przeważnie stresujące dla nich doświadczenie. Mimo, że znam się na kotach, to trochę wiedzy więcej nie zaszkodzi, skonsultowałem więc cały ten temat z kilkoma behawiorystkami lansującymi się w necie. Szczerze mówiąc, to za wiele to nie wniosło, nic nowego się nie dowiedziałem poza truizmami. Zakupiłem tylko feromon do spryskania transporterów oraz wnętrza auta, a także jakieś ziołowe kapsułki sedacyjne. Na koniec wpadłem na pomysł, aby koty po prostu uśpić. Nie eutanazyjnie rzecz jasna, tylko tak na czas jazdy. Udałem się do pani doktor, najlepszej wetki, jaka tylko istnieje, ona zawołała anestezjologa, efektem narady była tabletka plus instrukcja, któremu kotu ile zapodać. Feromon rozpyliłem odpowiednio wcześniej, aby ulotnił się zapach alkoholu, bo jak wiadomo, koty tego narkotyku nie znoszą. Potem zwierzaki dostały nic do jedzenia oraz zakaz opuszczania koszar. Lucek okazał niesubordynację teleportując się na dwór, efektem czego było opóźnienie wyjazdu. Wreszcie się znalazł, oba sierściuchy nafaszerowane zostały usypiaczem, po czym zapakowane do transporterów, transportery zaś do szoferki wana. Ruszyliśmy około dziesiątej wieczór, jakoś tak.
Usypiacz nie zadziałał. Przez pięć godzin jazdy koty niezmordowanie darły japy. Co prawda miałem jeszcze inne, rezerwowe piguły, ale nie chciałem ryzykować przeholowania, jakiegoś zatrucia pasażerów. Przez całą drogę było może tylko kilka minut ciszy, dominował chóralny koci wrzask. Różne tonacje, różne melodie, słychać było, jak zwierzaki nakręcają się nawzajem, znakomicie im szła ta współpraca. Zamknęły się dopiero po dotarciu na miejsce, gdy opuściły swoje kapsuły podróżne.
Dalej już było proste. Trzy dni zamknięcia w domu na czas adaptacji, potem pierwsze wyjścia na pole. Najpierw zginęła Krajka, odnalazła się po jakiejś dobie. Potem w akcji zaginął Lucjan, wcięło go tak jakoś na trzy czwarte doby. Wreszcie jednak sytuacja się ustabilizowała. Krajka objęła rządy nad terenem, zaś Lucek jako domator wychodzi rzadko i na krótko. Najchętniej towarzyszy Krajce, która ma już na koncie łowieckim kilka myszy i ryjówek, ale potem sam szybko wraca. Obce koty pojawiają się rzadko, mimo że wiocha jest dość gęsto zakocona. Na widok człowieka uciekają, ale...
Jakiś miesiąc temu pod domem pojawił się nowy kot. Nie uciekał, co więcej lgnął do nas gruchając przyjaźnie. Wyraźnie też pchał się do domu. Młody, ledwo ponad roczny kocurek, tak na oko. Przez pewien okres czasu jego status był nieokreślony, wreszcie jednak wyszło nam, że mamy trzeciego kota. Ale istnieje hipoteza, że robi na kilka domów, że jeszcze gdzieś się dożywia. Sąsiedzi okoliczni nie przyznają się do niego, tedy wyszło mi, że pewnie go ktoś z miasta przywiózł i porzucił. Kicek jest grzeczny, wie co to kuweta, tylko strasznie namolny na michę. Imienia konkretnego nie ma, ale po co mu imię, skoro do tej michy sam biegnie, wcale nie trzeba go wołać. Roboczo mówimy na niego "Bury", mimo że wcale nie jest bury, za to podobny bardzo do naszego dawnego kota imieniem Bury, który też nie był bury. Nasze stałe koty szybko go zaakceptowały, tylko Lucek czasem fuknie na niego, jak ma gorszy humor. Ale generalnie wszystko gra. Tylko psiak go molestuje czasami, ale ten psiak też jest tu nowy, do tego chyba nawet deko młodszy od Burego, więc to jest takie szczenięce, zabawowe molestowanie, nic groźnego.
I to by było właściwie na tyle.
Na fotkach: małe czarne z białą plamką to Krajka, duże czarne to Lucjan, zaś biało - szare to Bury, cała nasza kociarnia razem i osobno.
Białobure to przypomina naszą Puśkę, vel Kotę. Znalazłem toto w listopadzie 2016, jak się plątało po mrozie, mieściła się akurat w ręce. Od tamtej pory tom chyba wyjątkowo szczęśliwy kot...
OdpowiedzUsuńjak zauważyłem, to jest to dość częste, popularne umaszczenie kotów w tej naszej nowej okolicy...
UsuńPodobno rzadko spotyka się czarne, bo były tępione dawnymi czasy, jako zwierzęta magiczne, sprzyjające samemu szatanowi, albo użyczające mu swej postaci.
Usuńmogło tak być, niczym z grzechotnikami: te głośniejsze poszły na buty, paski i torebki, zostały tylko te cichsze...
Usuńu nas na wiosce nie spotkałem dotąd czarnego... ale w historii naszej rodziny trafiało się akurat sporo...
Mój kot miał niezwykle silną osobowość, więc starał się dominować i wymuszać nasze zachowania. Jeśli coś mu się nie podobało, jeżył koci grzbiet i szczerzył zęby, dlatego trzeba było mu dać sznycla, czy wątróbkę podczas smażenia. Nie pozwalał nam wychodzić z domu, ale wystarczyło balkon lub okno uchylić, a już był na drzewie i miauczał, ponieważ sam bał się schodzić. Mieszkający obok strażak miał ręce pełne roboty, gdyż zamiast po pracy zjeść obiad, musiał ściągać kota z drzewa. Najgorsze, że nie pozwalał się głaskać, bo drapał. Być może znajda miała złe doświadczenia w poprzednim domu.
OdpowiedzUsuńZasyłam serdeczności
mogło tak być, że skłonność do terroryzowania domowników miała podłoże w złych doświadczeniach z przeszłości, temat do przepracowania dla dobrego behawiorysty, bynajmniej niełatwy, bo kot nam sam nie opowie, co go boli, stresuje, czy przeraża, czasem konieczna jest nawet jakaś farmakologia, ostatnio modne są preparaty CBD, ponoć właśnie u kotów bywają bardzo skuteczne...
Usuńserdeczności zasyłam :)
Zapytałam kiedyś bliską właścicielkę kota: "Jak się czujesz na służbie u kota?" A ona mi odpowiedziała: "Ja nie tylko jestem u kota na służbie. Ja u kota mieszkam!!!"
OdpowiedzUsuńi tak to jest... kto płaci czynsz, to akurat wiadomo...
UsuńKot, czy nie kot, ale kogoś trzeba mieć w mieszkaniu by się dogadać, by rozmawiać chociaż...
OdpowiedzUsuńte nasze są akurat dość gadatliwe... ciągle coś chcą, ciągle tyłek zawracają...
UsuńLucek zwłaszcza robi wrażenie.
OdpowiedzUsuńBratanica w Krakowie ma kota i psa. Kotka Frania rozstawia wszystkich po kątach, a Łatkowi nie pozwala wejść do salonu.
Zasłużyłeś na medal dla opiekuna kotów i drugi za ciekawe opowieści o nich.
Lucek jest największy, ale w porównaniu z Krajką jakby nieco gamoniowaty i tak naprawdę, to ona rządzi, nie jest jednak tyranem, ma dość tolerancyjny styl tego rządzenia...
UsuńRewelacyjny tekst! Przeczytałam z dużą przyjemnością. Bury bardzo podobny do naszego Bąbla. Głaski dla całej kociej trójki! Ciebie pozdrawiam z dużym uznaniem! :)
OdpowiedzUsuńcieszę się, że się podobało... dwaj panowie B. faktycznie podobni i wiekiem też chyba wiele się nie różnią?...
UsuńMój jest drobniejszy i młodszy, jeszcze roku nie ma. Ale "upierzeniem" jak najbardziej! :))
UsuńFajne masz te kicie, ale na twoim miejscu uważałabym z afiszowaniem się sąsiadom, że masz słabość do kotów, bowiem jak wyczują, żeś kociarz to ci będą podrzucać kociaki a doskonale wiesz, że się nie oprzesz i z 3 kotów będzie 10 lub więcej.
OdpowiedzUsuńnie bardzo potrafię sobie wyobrazić tego "afiszowania", zwłaszcza że chyba przy każdym domu we wsi jest jakiś kot... za to Buratino moim zdaniem nie został podrzucony nikomu konkretnemu, po prostu przyjechał ktoś z miasta, wysadził kota z auta randomowo i pojechał...
UsuńKoty! Uwielbiam miłością wielką wszelkie koty! Oby więcej wpisów o kotach! W pracy mam nawet kółko wzajemnej adoracji złożone z sześciu osób, które w piątki przesyłają sobie zdjęcia kotów w mailach, w oczekiwaniu na upragniony weekend : )
OdpowiedzUsuńFajna historyjka z kotami- podobał mi się wątek transportu sierściuchów. Dziwne, że nie zmęczyły same siebie tym darciem mordek. To już nawet dzieci z płaczu i marudzenia w końcu zasypiają, a koty jakieś niewyczerpalne baterie miały.
na to też liczyliśmy, że zdążą się zmęczyć i w końcu odpuścić, niestety źle liczyliśmy... być może to wszystko dlatego, że jechały razem, obok siebie, choć w osobnych pojemnikach, to słyszały się nawzajem i czuły swoją obecność, mogła zadziałać jakaś swoista synergia między nimi... ale to świadczy o tym, jak dużą wydajność energetyczną może mieć taki kot...
UsuńKoty fajne. Dziwne, ze wszystkie trzy mieszkaja na jednym terenie i sie dogaduja- chyba sa dobrze karmione. A Lucek wcale nie wyglada na kota specjalnej troski.
OdpowiedzUsuńbo koty, wbrew mitom, są bardzo towarzyskie (większość), ich indywidualizm wcale temu nie przeczy... co prawda gdy przybywa nowy kot do kompletu, to bywają problemy, ale to chyba charakter Krajki zadecydował, że gdy przywieźliśmy Lucka, to nie było żadnych wrogich akcji...
Usuńta "specjalna troska" to bardziej żart, tu raczej chodzi o troskę o budżet, bo Lucek jada drożej, mimo że Krajka też nie dostaje sieciowego, śmieciowego shitu, tylko "środkową półkę"...
weterynaryjne karmy typu "urinary" są niskobiałkowe, mało ciekawe dla kota, więc firmy, które je produkują pakują do nich mnóstwo dodatków smakowych, żeby podnieść ich atrakcyjność, tak więc trudno się dziwić Krajce, że Luckowi podjada...
Historię o Waszych kotach przeczytałam muszę przyznać z wielkim zaciekawieniem i z zapartym tchem. Jednak jak się człowiek dokoci, dopsi, to wczuwa się w klimat momentalnie.
OdpowiedzUsuńJa planowałam kiedyś psa, po czym przyszedł nieplanowany Piesio Schwarz.
A od lat jest nieplanowana Mozart.
I w sumie całe życie do niej dostosowuję, umieszczam siatki, gdzie siatek nigdy nikt nie widział, ale to jej i mnie ma być wygodnie.
Dobrze, że Twoje koty tak szybko opanowały nowy teren. Ja bym się moją bała już wypuścić, szczególnie po obcięciu ogonka. Teraz mój balkon służy jej za wybieg, a że dużo tam terenu, to ma się czym nacieszać. :)
A łapie ostatnio głównie małe owady, pajączki :)
pamiętam Piesia Schwartza, nie miałem okazji poszmyrać, ale zapewne był wspaniały, znakomite psisko...
Usuńtu akurat mamy warunki, aby koty ganiały "jak chcą"... co prawda w nocy podchodzą lisy pod dom, ale "kot ma swój rozum", więc nie ma paniki...