31 października 2018

Kto się boi hecy?

Historię święta Halloween każdy może sobie znaleźć w necie, jest wiele materiałów na ten temat, tedy nie widzę sensu, by tworzyć kolejny. Na tą chwilę ciekawsze się mi się wydaje wspomnieć coś o tym zjawisku w Polsce. Jak się to święto praktykuje? Pomysłów jest sporo, inaczej to robią dzieciaki na osiedlach, inaczej ludzie bawiący się w klubach, czy na jakichś większych spędach, jeszcze inaczej to wygląda w kameralnym, domowym zaciszu. Ja akurat mam zbitkę terminów, bo zwykle jestem na urodzinach (nie moich), więc trudno orzec, co ma wtedy miejsce, czy Halloween, czy te urodziny. Jakby jednak nie było, to bez dyni ani rusz. Ale jeszcze ciekawsze jest zjawisko kliniczne lęku przed tą dynią, może nie samą dynią, ale przed owym świętem. Widać to po memach, nawet co poniektórych dość pomysłowych, ale ich przekaz jest jasny: "Halloween to ZUOOO!". Być może niektóre z nich mają charakter satyryczny, że nabijają się tylko z tego lęku, ale które to są, to już niekoniecznie jest takie jasne. Jakby nie było, to jest jakaś grupa ludzi, którzy tworzą sobie jakiś problem, jakąś paranoję na temat dyni i tego całego Halloween. Jak to z urojeniami bywa, ich posiadacz zwykle nie wie, że to tylko urojenia, nie widzi bowiem świata takim, jaki o jest, widzi tylko swój równoległy tworzony przez jego niezbyt zdrowy umysł. Często jednak racjonalizuje sobie swoją obłąkaną sytuację, aby lepiej się poczuć, zaś metody można zaobserwować trzy. Jedna idzie po linii chrześcijańskiej i chociaż zdarza się nawet sporo ludzi przytomnych, którzy etykietkują się jako owi chrześcijanie, to wielu ma obsesję, aby urządzać komuś życie, uszczęśliwić na siłę. Czy to jest ich cecha osobnicza, czy też cecha takiej interpretacji tej religii, tego do końca już nie wiadomo. Jak by jednak nie było, to ich ostrzeżenia, czy też napomnienia zawierają w sobie informację, że to święto jest niechrześcijańskie, wręcz szatanowskie jakieś. Druga metoda ma charakter narodowy, że Halloween jest niepolskie, albo wręcz niesłowiańskie. Akurat można to nawet uznać za niefałszywe stwierdzenie, tylko jako argument jest nawet nie do dyni, tylko wręcz do dupy. Gdyby się taki argumentator rozejrzał uważnie po własnym mieszkaniu, to obawiam się, że miałby spore kłopoty, by znaleźć coś rdzennie polskiego. Nie wspomnę już o jego własnych genach. Ale obecnie taki stadny odruch co poniektórymi kieruje, że ma być narodowo tak. Mnie zaś to się też kojarzy z mizoginami, którzy unikają dania kobiecie kwiatka na Dzień Kobiet lub chociaż uśmiechnięcia się do niej, bo to jest według nich "komunistyczne święto". Trzecia metoda to już nie jest nawet paranoja, ale czysty debilizm. Otóż według niej Halloween gryzie się ze Świętem Zmarłych, przez niektórym też nazywanym dniem Wszystkich Świętych. Rzut oka na kalendarz wystarczy, by stwierdzić, że to są dwa różne dni, to zaś kończy dyskusję.
Tu może przy okazji warto zwrócić uwagę na wręcz korzystne uplasowanie tych dni jeden za drugim. Może ono motywować, by nie przesadzić z trunkami podczas Halloween, bo po co sobie fundować wycieczkę na groby na kacu następnego dnia? Może tedy na tym też polega kolizja, którą taki ptyś sobie tworzy, że znając swoją słabość do owych trunków unika świętowania? Ale to już tylko takie tam dywagacje.
Po tej dygresji pora na jakąś puentę. Wstępna jest taka, że tych wszystkich "uszczęśliwiaczy bliźniego swego na siłę" raczymy Ostateczną Ripostą Wujka Stacha, która brzmi: "spierdalaj!". Skoro Halloween wywołuje u nich taki odruch zabrudzenia galotów, to niech sobie idą gdzieś i nie zawracają innym tyłka.
Główną puentę poprzedzę taką oto historyjką, że na jakimś blogu przeczytałem coś w tym guście /cytuję to bardzo z grubsza, ale zachowując sens/: "Nie świętuję Halloween, ale dynię zrobiłam, tak dla hecy". Nie pamiętam, gdzie to było, więc tu odpowiem:
- No, i o to właśnie chodzi! O hecę. Więcej nie trzeba.
Bo tu centralnie leży istota Halloween. Heca w dynię zaklęta jest sednem tego święta. Owszem, bywają święta dość dalekie od hecy, ale generalnie jednak, to ona stanowi o tym, że święto jest świętem. Tak? Tak więc zacna Autorka cytowanych słów choć nie świętuje, to jednak zaświętowała. Oby się fajnie bawiła, czego życzę też wszystkim percepującym tego posta.

20 października 2018

DZIENNIKI GWIAZDOWE - Podróż nieostatnia /tribute to S.Lem/

Na temat planety zwanej Constansja, zapomnianej już od dosyć dawna kolonii ziemskiej wiedziałem niewiele. Pierwszy wspomniał mi o niej pewien astrostopowicz, którego zabrałem kiedyś, gdy zepsuł mi się w komputerze pokładowym moduł do gry w ciupasa, którą to lubiłem wypełniać sobie czas podczas podróży. Niestety chłopak tej gry nie znał, jedynie pazdziąga rozbieranego, jednak nie będąc gejem nie byłem tym zainteresowany. Ale za to ciekawie opowiadał o rejonach Galaktyki, które był zwiedził. Niektóre też znałem, na przykład Enteropię, jednak również tak jak ja zagadki sepulek nie rozwikłał. Na Constansji sam nie był, powtarzał tylko opowieści innych wagabundów planetarnych, podkreślał jednak, że wszystkie są zgodne, iż jest to planeta podobna do Ziemi, tylko ekologicznie czysta, tudzież niezatłoczona.
Mało też o niej wiedział profesor Tarantoga, którego kiedyś o to zagadnąłem. Ale za to podsunął mi pod nos wielki atlas gwiezdny, z którego wynikało, że Constansja znajduje się w układzie gwiazdy leżącej na podobnych peryferiach, co Słońce. To mogło trochę wyjaśniać niedostatek informacji, gdyż podróż w tamte rejony wymagała sporych zapasów paliwa. Bo jakby nie było, nie jest to okolica zasobna w stacje tankowania.
Mnie jednak to nie zrażało, gdyż nieraz zdarzało się, że kupić materiałów pędnych nie było gdzie, zaś silnik mego statku mógł przerobić na energię choćby umeblowanie mesy. Cóż to wielkiego dla bywałego próżniarza zjeść kolację na podłodze. Tak więc nadeszła chwila, gdy ruszyłem w kolejną podróż obrawszy za cel wspomniany rejon. Sam lot nie był zbyt ciekawy, ale zabrałem zapasowy moduł do ciupasa, więc nuda mi raczej nie groziła.
Wreszcie na ekranie pojawiła się planeta zaiste robiąca miłe wrażenie swoim błękitem, zaś wejście na orbitę przebiegło dość sprawnie. Przestrzeń była czysta, wolna od mgły, żadne brzozy po drodze nie rosły, a ja karnie, posłusznie trzymałem się wskazówek nadawanych przez miejscową kontrolę lotów. Gdy silnik przeszedł na bieg jałowy, włączyłem komunikator, by ujrzeć przemiłą buźkę rudego dziewczęcia, które przedstawiło się jako immigration guide. Myśląc perspektywicznie od razu skopiowałem stopklatkę, gdyż plakietka służbowa na jej kształtnej piersi z imieniem "Klaudiola" i kodem cyfrowym mogła być mi pomocna w celu spotkania na innym gruncie, niż oficjalnym. Po wymianie formułek powitalnych, tudzież kilku mniej formalnych uprzejmości poprosiłem o zezwolenie na lądowanie promem na powierzchni. Pani Jola, bo tak bowiem ją od razu w duchu nazwałem sobie prywatnie, odparła z uroczym uśmiechem:
- Jak każdy przybysz jest pan mile widzianym gościem, wymagamy jedynie przestrzegania naszego prawa oraz dostosowania się do naszej polityki demograficznej. Zaraz po wylądowaniu zostanie pan cały przeskanowany pod kątem zagrożeń epidemiologicznych, uprzedzamy więc o możliwości krótkiej kwarantanny. Przybysze poddawani są także pewnemu nieuciążliwemu i odwracalnemu zabiegowi, związanemu ze wspomnianą demopolityką. Właśnie kierujemy do pana pakiet materiałów do zapoznania się z nimi i po upływie doby nawiążemy kolejny kontakt. Do usłyszenia.
Promienną śliczną buzię rudej Joli uzupełnioną jej uroczym, wiele obiecującym dekoltem zastąpiła na ekranie krótka lista plików. Najbardziej intrygująca była owa "polityka demograficzna", więc od niej właśnie zacząłem lekturę. Pomysł rozwiązania problemu przeludnienia planety był zaiste genialny w swojej prostocie, nad wyraz też elegancki. Co prawda nie podano, skąd wzięła się dopuszczalna graniczna liczba mieszkańców planety, ani jak rozwiązano problem ludzi upierających się przy tezie, że żadnego przeludnienia nie ma, ale Constasja to nie Ziemia, więc być może wcale takich nie było. Cała idea sprowadzała się do usuwania nadmiaru, bez budzenia zbędnych emocji, jak w przypadku klęsk żywiołowych, tudzież bez wybiórczości cechującej wojny, które mają jeszcze tą dodatkową wadę, że niszczą planetę będącą domem dla tych, którzy wojnę przeżyją. Samo zaś technikalium sprowadza się do chipa, który nosi każdy jej mieszkaniec. Ten chip jest neutralny dla zdrowia, zabija zaś losowo wybrane osoby gdy ilość mieszkańców planety przekroczy dopuszczalny limit. Losowo, czyli zgodnie z True Random Number Generator, który opiera się na kompletnie nieprzewidywalnych zjawiskach kwantowych. Nie oznacza to jednak, że pojawienie się nowej osoby, na przykład drogą narodzin lub takich nowych przybyszów, jak ja powoduje automatyczną śmierć kogoś innego na planecie. Taka sytuacja dla wielu byłaby nie do zniesienia. System zakłada pewien margines nadmiaru i uśmierca tak, by nie było widać związku pomiędzy jednym i drugim. Poczytałem też na temat samego chipa. Otóż na każdą próbę jego pozbycia się reaguje on zabiciem nosiciela. Za to po opuszczeniu planety samoistnie obumiera, gdyż napędza go jej naturalne promieniowanie, po krótkim zaś czasie ulega rozkładowi i jego resztki bez szkody dla zdrowia opuszczają organizm.
Potem jeszcze zapoznałem się z reszta pakietu informacji, ale dość pobieżnie. Wróciłem do kwestii owej demografii, by sobie to wszystko przemyśleć. Dość istotne dla mnie było pytanie, czy chcę pozwolić sobie zaszczepić na okres pobytu na Constansji bombę zegarową bez określonej chwili wybuchu, szybko jednak uzmysłowiłem sobie błąd, wręcz idiotyzm takiego podejścia do sprawy. Toć bardziej ryzykuję wychodząc z pozornie bezpiecznego domu na ulicę, a biliony razy bardziej wyruszając w Kosmos, więc po co tworzyć problem z tak nikłego ryzyka? Umęczony lekturą poszedłem w końcu spać, rzuciwszy jeszcze okiem na boczny ekran komputera, z którego patrzyła mnie uśmiechnięta ruda Jola zatrzymana w stopklatce.
Po przebudzeniu ze snu wypełnionego scenkami rodem z filmu niekoniecznie hard porno i dokonaniu przeróżnych rutynowych czynności dotyczących zarówno swego jestestwa, jak też pojazdu krążącego po orbicie Constansji, włączyłem komunikator i racząc się kardahijską herbatą czekałem tylko na kontakt z planetą, reprezentowaną przez immigration guide. Wreszcie pojawiła się miła buźka, jednak już nie Joli, lecz innej dyżurnej. Tym razem blondynki, reszta też nie była taka na jaką czekałem, ale to akurat było chwilowo bez znaczenia. Po wymianie rytów powitalnych padło pytanie o moją decyzję. Wyraziłem ją jednoznacznie, aczkolwiek żartobliwie słowami:
- Wodzu prowadź!
Trochę to trwało, zanim znalazłem się już na ulicy miasta za bramą śluzy terminala dla przybyszów. Wszczepienie chipa nie bolało, za to odbyło się nieco śmiechu podczas skanowania na okoliczność zakażenia niezbyt pożądanymi dla planety mikrobami. Otrzymałem po tym do wypicia jakiś płyn, tak dla zdrowotności, który jednak nie zawierał nawet śladu popularnego na Ziemi narkotyku.
= = =
Na Constansji spędziłem około roku czasu. Tutejszego roku, niewiele zresztą różniącego się długością od ziemskiego. Zwiedziłem mnóstwo miejsc, poznałem wielu ludzi, wciąż pełen podziwu dla tego czystego i niezgiełkliwego świata, skażonego cywilizacją tak, że nie można tego nazwać skażeniem. Dotarłem też do rudej Joli - Klaudioli, nawet pomieszkaliśmy ze sobą jakiś czas, ale tylko jakiś. Ja po prostu nie nadaję się do żadnych zbyt stałych związków. Zarobiłem też co nieco, gdy wyczerpał mi się zasób gotówki, ale oferty pracy na etat nie przyjąłem. Nadeszła bowiem pora, by opuścić tą planetę.
Po drodze zatrzymałem się na Auropii w układzie nomen omen Klaudioli, aby poddać się tamże badaniom zdrowotnym. Chip demograficzny zniknął, obumarł zapewne, po czym uległ rozpadowi i opuścił moje ciało drogą naturalną. Wreszcie dotarłem na Ziemię i od razu zabrałem się do pisania książki na temat planety Constansja, gdyż zebrało się tyle materiału, że błędem byłoby tego nie opublikować jako całkiem osobne opracowanie. Konsultantem naukowym pracy był rzecz jasna profesor Tarantoga, który podczas jednego ze spotkań zagadnął mnie nagle:
- Panie Ijonie, czy pozwoli pan zapytać...
- Panie profesorze, niech pan pyta o cokolwiek.
- Dlaczego pan stamtąd wyjechał, a raczej odleciał?
- Nie pierwszy pan o to pyta, a moja odpowiedź jest wciąż ta sama niezmiennie. Tyle jest jeszcze innych światów do odwiedzenia, do poznania, do opisania...
Tu profesor żachnął się mocno:
- To może pan mówić na spotkaniach autorskich, ale nie mnie.
- Rozumiem, że kwestią tamtej kobiety się nie wykpię?
- Niech pan mi tu nie plecie bzdur! Za dobrze pana znam.
- Widzi pan, profesorze, może się to wydać dziwne...
- Czy wyglądam na takiego, którego coś może zdziwić?
- Tam po prostu czułem się ZBYT BEZPIECZNIE.
- No, i taką odpowiedź rozumiem. Teraz możemy omówić zielsko.
Zielsko, bo tak się akurat złożyło, że tego właśnie wieczoru zaplanowaliśmy popracować nad rozdziałem o florze Constansji, który zdaniem Tarantogi wymagał pewnych poprawek.

15 października 2018

ZNAK ŻMIJA

rok 1410, okolice wsi Grunwald
Stojącego na wzgórzu konia dosiada rycerz odziany w ozdobną zbroję, wyraźnie różniącą się od skromniejszego opancerzenia kilku innych towarzyszących mu jeźdźców. Obserwuje toczącą się bitwę, próbuje przebić się wzrokiem przez tumany kurzu, co chwila mówi coś zachrypłym głosem do stojących obok. Nagle z tego kurzu wyłania się oddział jezdnych, jedni okryci są białymi płaszczami z czarnymi krzyżami, inni różnorako. Ci drudzy to rycerze - goście Zakonu, walczący po jego stronie. Grupa mija wzgórze, ale jeden zbrojny odrywa się od niej, kieruje prosto na nie. Stojący na nim rycerz, ten wyróżniający się od innych pochyla kopię i rusza na zbliżającego się. Ktoś próbuje go powstrzymać, ale bez skutku. Po chwili dochodzi do spotkania, słychać głośny wrzask stojących na wzgórzu, gdy ów spada z konia. Nacierający od dołu puszcza kopię, która sama wyrywa mu się z ręki utkwiona w twarzy przeciwnika, zawraca konia. Po chwili jednak znowu kieruje się na wzgórze, wraz z kilkoma innymi jezdnymi, którzy pojawiają się z kurzawy. Stojący na wzgórzu ruszają na nich, poza kilkoma, którzy zatrzymują się przy leżącym. Ktoś zsiada z konia, przyklęka, chwyta się za głowę w geście rozpaczy...

rok 1413, zamek Tschersk (Czersk)
- No zostaw mała, zostaw. Na dziś już wystarczy...
Ta dziewczyna była wciąż nienasycona. Upatrzył ją sobie już na samym początku, gdy zamieszkał w zamku czerskim. Na imię miała, nie wiedzieć czemu, Niemiła, ale on do niej mówił "Miła", gdyż dla niego była miła nad wyraz. Dwa lata już demolowała ustawicznie jego męskość, wciąż nie miała dosyć. Była dziewką służebną, ale książę Diepold awansował ją na nieformalną księżną mimo niskiego urodzenia. Tak, książę, już nie zwykły rycerz - gość Zakonu. Za zabicie w boju króla Władysława, będące kluczowym wydarzeniem obracającym losy bitwy, której wynik wcześniej był niepewny, Wielki Mistrz Ulryk nadał mu tytuł książęcy i osadził go w Tschersk. Nadał mu też wielki obszar na południu Mazowsza, administracyjnie należący niby do Komturii Masowien, ale tylko teoretycznie. Bo de facto Diepold miał pełną autonomię i komtur płocki traktował ten teren jako osobne państwo.
Wiktoria grunwaldzka mocno zmieniła mapę polityczną tego rejonu Europy. Rycerski Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie zajął Wielkopolskę, Kujawy, a także Mazowsze włączając je do swojego państwa. Dalej zatrzymał był się w swojej ekspansji, ale nawet te ziemie to był gruby kęs dla Krzyżaków, którzy zmuszeni byli pozostawić skutkiem tego Żmudź, przynajmniej do czasu. Na razie jednak Zakon nie miał zasobów na tak wielki rozrost terytorium. Zaś Kraków i całą Małopolskę zajął Ludwik Luksemburski, który dowiedziawszy się o wyniku bitwy oraz śmierci króla Władysława natychmiast wkroczył na te ziemie.
Jednak tego wieczoru książę Diepold nie zaprzątał sobie głowy polityką. Leżąc w łożu patrzył na jędrną pupę Miły, wyłaniającą się co chwila z pod kusej koszuli, gdy dziewczyna krzątała się po komnacie, myśli jednak miał zajęte czymś innym. Westchnął sam do siebie, a może do tych myśli:
- Przepowiednia wiedźmy się spełnia. Co teraz?
- Coś mówiłeś, mój luby?
Przy obcych Miła mówiła doń jeszcze "panie", jeżeli w ogóle się odzywała, ale gdy byli sami było inaczej.
- Nic, nic, tak tylko do siebie.
Nagle ktoś załomotał do drzwi. To mógł być tylko Barnim, jego zaufany giermek, ale nie tylko giermek, lecz doradca i powiernik. Tylko jemu wolno było dobijać się do drzwi księcia o dowolnej porze dnia i nocy, bo zawsze oznaczało to coś ważnego. Inaczej być nie mogło.
- Co tam? Co cię sprowadza Barnimie?
- Ktoś zajechał pod bramę.
- Kto?
- Samotny na koniu, wyglądem nie zbrojny. Tylko oczy widziałem.
- Czego chce?
- Coś ci dać książę. Wręczył mi to i rzekł, że poczeka.
Diepold uchylił drzwi komnaty i wziął od Barnima mały, skórzany mieszek. Cofnął się do środka izby i wyjął zeń zawartość. Był to niewielki medalion na rzemyku. Sięgnął w zanadrze i wyjął zeń podobny zawieszony na szyi. Porównał oba i szepnął do siebie:
- Żmij. Mam odpowiedź. Przepowiednia się spełnia.
Wyjrzał za drzwi i zarządził:
- Wpuść go, ugość, niech wypocznie w gościnnej. Nie żałuj jadła, napoju, kąpieli. Spytaj, czy nie pragnie dziewki do ogrzania łoża, przyprowadź mu tam jaką dorodną. Konia każ oporządzić w stajni, wody i spyży zadać. Zresztą po co ja strzępię gębę?
- Wiem, co robić książę. Wszystko.
Gdy Barnim już odszedł, Diepold spojrzał na Miłę, która stała na środku komnaty ze stertą naczyń. Na jej pytający wzrok odparł:
- Zjedz coś sama, mnie się wieczerzać już nie chce. Nalej mi tylko nieco miodu. Chcę już tylko do łoża.
- Głodnam, ale ciebie.
- Nie. Czas spać. Obudzisz mnie skoro świt, po pierwszym kurze.
Miła odstawiła miski, podeszła do skrzyni, gdzie stał miód, napełniła kielich, upiła zeń trochę. Oblizując usta szepnęła:
- Obudzę, obudzę. Tak jak lubisz...


rok 13??, gdzieś na Łużycach
Mały Diepold chował się jako jedynak. Gdy ojca, zabitego zdradziecko przez zbójów na drodze, nie stało, chłopakiem zajął się stryj, ale nie miał dlań zbyt wiele czasu zarządzając włościami seniora. Macierz również nie miała do tego głowy, bo po śmierci męża zdziwaczała nieco, żyła we własnym świecie stworzonym przez jej umysł. Za to babka, krzepka jak na swoje lata kobieta, chętnie podjęła się roli wychowawcy. Od lat też wdowa, zmuszona imać się męskich zajęć, była dobrym nauczycielem. Do czasu, gdy Diepold został oddany na służbę na dwór seniorski, szybko zresztą awansując tam na giermka, wpoiła mu wiele użytecznych umiejętności. Nie pominęła też jego rozwoju wewnętrznego. Od niej też dowiedział się historii tych ziem, także tego, nie jest Niemcem, jak wielu okolicznych mieszkańców. Nauczyła małego Diepolda języka jego przodków, a także wpoiła mu wiarę w ich starych, rodzimych, słowiańskich bogów. Któregoś dnia poszli na długi spacer do pobliskiego lasu. Mieszkała tam stara kobieta, zielarka. Niemcy bali się tam chodzić, uważając to miejsce za "złe", ale wielu Łużyczan, słowiańskiego pochodzenia, którzy choć oficjalnie ochrzczeni nadal wyznawali rodzimych bogów dobrze wiedziało, że nie ma tam żadnej "czarownicy" ani też żadnego "diabelstwa", tylko jest życzliwa ludziom wiedźma, która znała się na leczeniu i chętnie pomagała każdemu, także tym, którzy nie mieli czym płacić. Tym razem miało mieć miejsce leczenie duszy, rytuał zmycia chrztu, piętna obcej magii. Mały Diepold został oczyszczony ogniem i wodą, na koniec zaś otrzymał nowe imię, które brzmiało "Semmir".
- Nie wolno ci tego imienia nikomu wyjawić, do czasu, aż spełni się przepowiednia, którą usłyszysz.
- Jaka to przepowiednia?
Pytanie padło równocześnie od babki i wnuka. Ale stara kobieta już nie słuchała. Wsypała garść ziół do świętego ognia i długo wpatrywała się w płomienie. Po chwili zmienionym nieco głosem zaczęła mówić:
- Widzę wojownika na koniu. To Semmir, który w służbie obcego, potężnego władcy i jego obcego boga pokona drugiego władcę, równie potężnego, też oczadzonego magią obcego boga. Otrzyma za to nagrodę, a gdy czas nadejdzie, zjawi się u niego posłaniec od ludu na północy. Razem działając pokonają pierwszego władcę, połączą dwa ludy pod opieką ich starych bogów. Ludzie nowej, obcej wiary odejdą, a Słońce zaświeci jasno nad całą krainą.
Tu wiedźma jakby się ocknęła z transu i zwykłym głosem dodała:
- Ale pamiętaj, że bogowie nie mają czasu, ni ochoty, by robić wszystko za ludzi, by za nich decydować. Aby ci pomogli, ty też musisz im pomóc. Ja pomogę zaś tobie na początku. Przyjdź tu jutro sam, drogę znasz. Nie bój się niczego, bo lęk to największe zło. Gdy mu się poddasz, wszystko stracone, wszystko na nic, staniesz się niewolnikiem obcego boga.
- Jak poznam posłańca?
- On sam cię znajdzie, ale będzie miał to.
Zielarka sięgnęła w zanadrze, wyjęła stamtąd i pokazała mu mały, okrągły medalion na rzemyku.
- To jest Żmij. On was połączy, on da wam siłę, odwagę. Nikomu tego nigdy nie pokazuj, zanim posłaniec nie nadejdzie.
Babka Diepolda zapytała jeszcze:
- Czego chcesz w zamian?
- Stara już jestem, mój czas się kończy. Mam wszystko i nic mi nie trzeba. Urodziłam się naga, naga też odejdę do Nawii. Nie trzeba mi grobu, ni stosu. Moim truchłem zajmie się Leszy, pan tej kniei. Idźcie już, a jutro Semmirze przyjdź, jak powiedziałam.
Gdy Diepold poszedł następnego dnia do wiedźmy, czekał na niego ktoś jeszcze. Niewielkiej postury człowieczek, istny krasnolud, gnom. Mało mówił, wręcz nic. Pod jego kierunkiem chłopak uczył się lasu, sztuki przetrwania, ale przede wszystkim walki. walki gołymi rękami, nogami, tudzież wszystkim, co było w zasięgu mogąc służyć jako broń. Trudny to był trening, ze wszech miar bolesny, ale po pół roku Diepold stał się sprawną, wręcz doskonałą machiną do zabijania. Któregoś dnia, gdy przyszedł do chaty wiedźmy, jego mistrza nie było. Spytał jej:
- Gdzie on jest?
- Kto?
- Mój nauczyciel.
- Nie ma go. Odszedł, a może nigdy go nie było? Umiesz to, co masz umieć, tylko to jest ważne. Teraz wrócisz do domu, a twój stryj wyśle cię do dworu na służbę. Tam się nauczysz nowych sposobów walki, potem jako rycerz udasz się do pierwszego władcy. Niech Żmij ci sprzyja, a ty sprzyjaj jemu...

rok 1413, zamek Tschersk
Czasem księżna Niemiła - Miła rzeczywiście bywała niemiła. Gdy rano mile obudziła swego księcia, gdy ogarnęli się porannie, przegryzła kawałkiem kołacza z cebulą i ruszyła na dziedziniec, by ćwiczyć drużynę książęcą. To nawet nie było niemiłe, to było zaiste srogie. Kiedyś, na samym początku niektórzy woje sarkali, że baba nimi wyciera kurze podworca, ale gdy pokazała swoje umiejętności władania łukiem, oszczepem, czy nawet kawałkiem kija będącym akurat pod ręką, od razu nabrali dla tej baby szacunku. Jeden nawet, niedźwiedziej postury chwat uklęknął po próbie zapasów i masując obite boki poprosił o zaszczyt bycia jej rycerzem. Tu Niemiła okazała się  miła mówiąc:
- Wszyscyście moi rycerze!
Miła swoje umiejętności zawdzięczała nie tylko mężowi, ale także ojcu, który nie mając jeszcze męskiego potomka jej wyznaczył funkcję woja. Księżna też czasem zwoływała okoliczne kobiety na naukę sztuki wojennej, tłumacząc im:
- Każda z was jest gotowa walczyć broniąc dzieci, domu i świętego ognia, ale sama walka to za mało. Dobra walka to wygrana walka, a przegrane nikogo już nie obronią. Więc trzeba się jej nauczyć.
Gdy na podworcu odbywało się znęcanie nad wojami, Diepold usiadł do stołu, do którego zaprosił Barnima i Rustasa, nowego gościa na zamku. Był on posłańcem od pruskich i żmudzkich żerców, którzy swoimi sposobami nabyli wiedzę do kogo ma się udać. Przy skromnym jadle i dzbanie piwa, bo nie na ucztę się zeszli, rozmawiali bardzo długo. Nie przerwało tego nawet wejście Miły, która weszła do komnaty, owinięta jedynie kawałkiem płótna po wyjściu z łaźni, nie zwracając uwagi na siedzących zrzuciła one z siebie i odziała czyste giezło, po czym usiadła cicho na boku rozczesując włosy. Rustas rzucił pytającym wzrokiem na Diepolda, ale ten go uspokoił gestem. Niczego więcej nie trzeba było mu wyjaśniać, więc zaczął tedy mówić, jakby kontynuując przerwany wejściem Niemiły wątek rozmowy:
- Czyli Żmudź jest gniazdem spokoju, Krzyżacy wcale do nas nie zaglądają, a litewski kneź Vytautas też nie. Ma on teraz swoje kłopoty z Zakonem Liwońskim i Rusią, tedy...
Tu Diepold przerwał:
- Ponoć wrócił do starej wiary?
- Tak. Wygnał kapłanów Jezusa na Ruś i na Inflanty.
- Jemu może też kiedyś pomożemy, ale wszystko po kolei, bo na raz sił braknie, teraz swoje musimy robić.
- Pruscy żercy?
- Niewiele ich. Ale tam lud tylko udaje, że czci obcego boga. Lasy gęste, więc Krzyżak też tam niechętnie wchodzi. Ludzie ćwiczą kunszt wojenny według naszych wskazówek.
- Tak, to jest najważniejsze. Tu sposobem zachodnim wroga nie pokonasz, trzeba po leśnemu wojować. Ja tu mam lud życzliwy. Bali się, żem może Krzyżak, ale już widzą, że jest inaczej.
- Co na Mazowszu?
- Ludzie chrzczeni, ale wiara po krzyżacku ich uwiera, więc wracają do swoich bogów. Po wojnie gwałtów zakon poczynił wiele, to ich zraziło, ale komtur Masowien potem nastał jakby łaskawszy, choć podatki ciśnie srogie.
- Tu zagląda?
- Był dwa razy jako gość tylko, czasem tylko szpiega przyśle. Takiego bijemy od razu, potem mu wysyłam kogoś swojego, a on nie odróżnia, że to ktoś inny.
- Musi głupi?
- Niegłupi on, bo administruje sprawnie i grosz liczyć umie, ale wojownik zeń żaden i polityki nie zna. Mazowsze ma bezpieczne, bo od północy swoi, a od południa ja go bronię. Nie ma przed czym, bo Luksemburczyk ani myśli nas tu niepokoić. Ale ja komturowi inne wieści podsuwam. Poczciwy to człek, choć wojennie naiwny, więc gdy już zaczniemy, to chcę go oszczędzić do moich planów.
Rozmawiali jeszcze długo o różnych szczegółach. Na sam koniec jeszcze Rustas zapytał o budowlę za oknem:
- To chram chrześcijański? Bo krzyż widzę.
- Ano jeszcze być musi. Ale kapłan tam już mój, żerca znający ich obrzędy, czasem też odprawi jakiś dla zachowania pozorów, gdy znaczniejszy Krzyżak tu zawita.
- No tak, jeszcze trzeba udawać, aż czas nadejdzie...
...
Gdy Rustas wyszedł snu zażyć przed nocnym wyjazdem, a Barnim również opuścił komnatę, by dopilnować spraw bieżących, Miła wskoczyła do łożnicy i wyciągnęła ręce:
- Choć żesz wreszcie, tak choć na chwilę.
Chwila, czy nie chwila, w końcu dobiegła końca i padło pytanie:
- To kiedy mnie tu zostawisz na czas wojny?
- Wojna będzie na wiosnę, ale to będzie całkiem inna wojna. Ale ja cię nie zostawię. Tam mi się bardziej przydasz. Na zamku zostanie Barnim, on bardziej biegły w zarządzaniu. Ale wojownik mniej sprawny od ciebie.
- I leża z tobą by nie dzielił.
- Ech, ty moja rozpustna dziewko, tylko jedno ci w głowie.
- Cóż to za  głupie słowo - rozpustna?
- Chrześcijańskie.
Oboje wybuchnęli śmiechem wtulając się w siebie...


rok 1414, wiosna, zamek Johanninsburg (Pisis, Pisz)
Knecht przysypiający na murze nagle drgnął.
- Co tam, kto tam?
Odpowiedzią była tylko głucha cisza. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, ale po chwili nie zobaczył już nic. Gdyby jeszcze żył, być może ujrzałby kilka postaci przesadzających miedzę pomiędzy blankami, być może usłyszałby zgłuszony tupot stóp. Nic też nie usłyszał miejscowy komtur, który akurat nocował na zamku. Co prawda przebudził się na chwilę, ale zobaczył tylko zamaskowaną postać nachylającą się nad nim. potem nic już nigdy nie zobaczył, ani nie usłyszał.
Nad ranem pachołek stajenny też nic nie usłyszał. Co prawda pora była zbyt wczesna na codzienną, poranną krzątaninę, ale ta cisza wydała mu się jakaś dziwna, inna. Szybko wysikał się pod murem rozglądając dookoła, aby nikt go na tym nie przyłapał, po czym wyszedł na podwórzec zamkowy. Zobaczył zrazu bramę szeroko rozwartą, zaś na na bruku wjazdu leżącego nieruchomo knechta pośród kałuży posoki.


rok 1414, prawie tejże nocy, zamek Saldau (Saldawa, Działdowo)

Rycerz brat Helmut szedł korytarzem z wychodka. Nagle usłyszał dziwny szmer. Przystanął nasłuchując i znowu usłyszał to samo. Rzucił pytanie w przestrzeń:
- Kto tu jest?
Chrapliwy głos odpowiedział:
- Śmierć.


rok 1414, prawie tej samej nocy, zamek...
Przemykające cicho cienie, śmierć, czerwień krwi...

rok 1414, około trzy dni później, zamek Marienburg (Malbork)
Wielki Mistrz Ulryk przebudził się nagle, ale zmora dusiła dalej. Ktoś leżał za nim w łożu, oplatając go w pasie nogami, mocno trzymając za szyję i wykręcając ramię. Przy uchu usłyszał kobiecy głos mówiący do kogoś:
- Ty to zrób mój mężu, to twoje przeznaczenie.
W świetle łuczywa ujrzał zamaskowaną postać, mógł dostrzec jedynie oczy. Człowiek zsunął zawój na twarzy, zbliżył się do łoża. Krzyżak zamrugał oczami i zapytał:
- Czego chcesz?
- Ciebie, pierwszy władco.
- Ja ciebie znam! Na imię ci Diepold von...
- Znasz, ale jam nie Diepold. Jam Semmir.

...
Ludzie rano patrzący na zamek ujrzeli coś dziwnego, jakąś zmianę. Dopiero po chwili zorientowali się, że na maszcie już nie wisiała chorągiew zakonna, tylko jakaś inna. Nie wiedzieli, że to, co na niej jest to Znak Żmija, tego się dowiedzieli później.

rok 15??, klasztor (Tyniec)

Za pulpitem siedzi stary zakonnik. Coś pisze na karcie papieru, co chwila maczając pióro w inkauście. Co kilka linijek odkłada swe narzędzie i uważnie czyta napisane ostatnie linijki:
"Powiadają, że to pomór jakowyś na Zakon Krzyżacki padł, kara boża za niegodziwości, których dopuszczał. Nie ostał się ani jeden rycerz, ni ksiądz, ni brat zakonny, ostało jeno nieco knechtów pomniejszej rangi. Ziemie zakonne podzielili między siebie książę czerski, Semmir i kneź Prusów, Rustas, obaj smokiem lubo inną gadziną się pieczętujący. Mazowsze i Kujawy wziął Semmir, który rządził nimi pospołu z żoną, Niemiłą, Wielkopolskę oddawszy Barminowi, swemu druhowi. Rustas wziął Prusy i Żmudź. Inflanty, ziemie Zakonu Liwońskiego, wziął kneź Vytautas litewski, one jedne nie doznały pomoru i bez walki oddały się Litwinowi. Potem ich następcy objęli te ziemie we władanie. Kraje to zasobne, pełne ludu spokojnego, przyjaznego dla obcych, sąsiadom nie wadzące, ale swego broniące hardo. Jednak wiary w Boga jedynego przyjąć nie chcą, swe bałwany czcząc zatwardziale."

rok 1414, jesień, zamek Czersk
Przy jednym stole usiadła para książęca i Barnim Wielkopolski. Czwartym był rycerz brat Bruno von Pfefferminz, komtur byłej Komturii Masowien - mężczyzna był to w sile wieku, krzepko się trzymający. Hoża dziewka służebna nalawszy wszystkim miodu do pucharów odeszła na bok oczekując dalszych poleceń. Książę Semmir herbu Żmij napił się nieco trunku, po czym rzekł:
- Komturze bez komturii, podobno człek jesteś zacny, tudzież znający się na rzeczy. Potrzebuję cię tu jako rządcę od spraw handlu i organizacji wszelakiej w moim księstwie. Wiemy, że jesteś niewojenny, a teraz pokój mamy, a na czas pokoju takich mi brakuje. Osiądziesz na razie tutaj na czas jakiś, zaś potem, gdy już w sprawy się wciągniesz, swoją siedzibę otrzymasz. Co do innych partkylariów, to także je omówimy, teraz tylko nam powiedz, czyś chętny na taką funkcję?
- A co, gdy odmówię?
- Odejdziesz stąd jako człek wolny stanu rycerskiego, na drogę cię wyposażę, wrogiem ci nie będę.
- Śluby zakonne mnie wiążą.
- Nie ma ślubów, skoro zakonu już nie ma.
Niedawny Krzyżak uniósł puchar, wypił go do dna i odparł:
- Jeszcze miodu pragnę.
- Jeśli ma ci to umysł rozjaśnić...
Księżna skinęła na dziewczynę z dzbanem. Ta podeszła, zaś Bruno zerknął w zanadrze jej giezła, z którego piersi krągłej fragment błysnął. A gdy usunęła się na bok odprowadził ją wzrokiem. Ona zaś spojrzała spod rzęs i jakby uśmiechnęła nieco. Zaś księżna Niemiła - Miła widząc to spojrzała na męża i rzekła doń:
- Jak mi się zdaje, nasz gość podjął już decyzję.