18 grudnia 2017

Moda na seksizm, czyli poplątanie pojęć

Zaznaczę od razu, że nie chodzi o modę na seksizm jako na seksizm, ale na słowo "seksizm". Ostatnio słyszę je i czytam dość często, rzecz jednak nie w tym, że często, lecz w tym, że bywa, iż pada ono bez pojęcia. Bez pojęcia w temacie, co to słowo w ogóle znaczy. Tedy przypomnijmy, że seksizm to zachowania oparte na poglądzie, iż jedna płeć jest lepsza od drugiej. Lepsza tak w ogólności, bez precyzowania pod jakim względem. Nie muszę chyba dodawać, że wypowiedź to też zachowanie. Okay, czas teraz na mały test:
Przychodzi mężczyzna do domu z pełną siatką zakupów. Kładzie je w kuchni na stole, wchodzi jego partnerka, ogarniają ten cały bałagan, nagle pada tekst od strony owej partnerki, żony, czy jakoś tam:
- Kochanie, a gdzie masło?
- No, przecież jest, kupiłem.
- Roślinne miało być.
- Ups...
- No tak, puścić chłopa samego do sklepu!

Stop! Jest seksizm, czy nie? Nie ma, ale znam takich, co się go tu dopatrzą. Tymczasem nie jest to bynajmniej żaden seksizm, tylko wyrażenie poglądu, iż mężczyźni nie potrafią robić zakupów. Kobieta jednak kontynuuje:
- Do niczego się nie nadajecie. Nie powinno się was wpuszczać do sklepów. Co ja gadam, nigdzie nie powinno się was wpuszczać!
Pytanie teraz zadajmy sobie centralnie, które z powyższych trzech zdań nosi znamiona seksistowskie? Ja chyba wiem, ale czy wszyscy tak samo wiedzą? Nie jestem tego taki pewien.
Dla zachowania równowagi płciowej przenieśmy się na ulicę, centralnie zaś na jezdnię. Stoją sobie auta na czerwonym, ale po zmianie świateł pierwsze nie rusza. No tak, przypadek "ja mu na gaz, a on zgasł". Kierowca drugiego za nim zaczyna się niecierpliwić, trąbi /lub nie/, w końcu skręca na sąsiedni pas i omija zawalidrogę. Pasażer rzuca nań okiem i mówi:
- No tak, baba, można było się spodziewać.
Kierowca również spogląda i dodaje:
- Do tego jakąś niedorżniętą minę ma.

Panowie wpadają w rechot, auto jedzie dalej, zaś my odpowiedzmy sobie na pytanie, czy tu miał miejsce jakiś seksizm? Moim zdaniem nie miał, ale coś mi się wydaje, że w tym przypadku nie wszyscy ze wszystkimi będą się zgadzać w tym temacie.
Jedziemy dalej, czyli znany, zaistniały jakiś czas temu casus "Jurek Owsiak vs. Plugawy Krystyn". Jak pamiętamy, to z grubsza poszło o to, iż miała miejsce diagnoza pewnych braków, zaległości pewnej posłanki w bardzo bliskich kontaktach cielesnych, tudzież pomysł, by je nadrobiła dla dobra swego, tudzież ogólnego. Zahuczało gromko dookoła: jedni - że "nietakt", drudzy - że "należało się". Tak się składa, że podzielam oba zdania, ale nie to nas teraz interesuje. Otóż padały też zarzuty, iż miał miejsce seksizm właśnie. Że zarzuty, to można się zgodzić, bo seksizm to przecież zło, ale rzecz w tym, że nie miał on wcale miejsca.
Tak naprawdę, to już od dłuższego czasu miałem wrażenie, że coś z tym seksizmem jest mocno nie tak. To się zaczęło, gdy jakąś reklamę uznano za "seksistowską". Okazuje się, że takich reklam jest sporo. Jeśli ktoś nie wie, o co chodzi, niech wygugluje sobie "reklamy seksistowskie" i kliknie opcję "grafika". Oglądam se te fotki, oglądam, ale seksizmu nijak tam nie widzę. Niemniej jednak rozkminiłem i zatrybiłem istotę nieporozumienia, iż ma ona naturę lingwistyczną. Otóż słowo "sex" po angielsku jest homonimem, ma dwa znaczenia: albo "płeć", albo "seks" /czyli bardzobliskość cielesna/. Podobno "Polak potrafi", więc tym razem potrafił popierdolić pojęcia i każde nawiązanie do seksu nazywa "seksizmem". Ostatnio doszło już do takiej paranoi dziwacznej, że chamskie zaczepki na ulicy nie są już chamskie, lecz seksistowskie. Znaczy, tak są nazywane, do tego nawet te do seksu nie nawiązujące, co już przegina paranoję do spodu.
Oczywiście jestem w stanie pojąć, że język ewoluuje. Czasem niektórzy próbują tej ewolucji pomagać tworząc nowomowy, prawdziomowy, albo politycznie poprawny żargon konserwatystów, czy też jakichś tam innych porąbanych narodowych lewaków, katolskich zresztą. Zostawmy to jednak, bo w przypadku "seksizmu" to chyba raczej samo się tak porobiło. Być może tak ma być, ale konsekwencje tego mogą być co najmniej idiotyczne. Bo skoro gadanie o seksie jest seksistowskie, to sam seks tym bardziej jest seksistowski, a przecież seksizm to zło. Tak?
Niejaki Saul z Tarsu siedzi sobie w Nawii napruty winem i paląc jakieś zioła brecha się z frajerów, którzy sami się wpuszczają w jeszcze większy kanał, niż ten, w który on ich kiedyś wpuścił.

======
Suplement (19/12, 01:00)...
Kto to jest islamista?
Otóż okazuje się, że to taki naukowiec /kulturoznawca, religioznawca/, który zajmuje się tematem islamu. Ciekawe, nieprawdaż? 

10 listopada 2017

PORTAL PECHA

Świt. Ulica Pusta wcale nie jest pusta. Na chodniku, na rogu Krzaczej siedzi kot, miejscowy miejski łazik. Jego uszy, niczym anteny łowią odgłosy ciszy, która dla niego wcale nie jest bynajmniej cicha. Dochodzi do nich lekki, niezbyt regularny stukot od ulicy Koytasa, coraz głośniejszy i zza jej rogu wyłania się młoda dziewczyna z rozmazanym makijażem. Kot tego tak nie percepuje, sensuje jedynie pewną drobną porcję złej energii, która od niej emanuje. Otwiera szeroko oczy, by rozpoznać, czy coś może mu zagrażać. Nie zna też znaczenia artykułowanych gniewnie słów:
- To picza jebana! Takie ciacho mi z przed nosa...
Dziewczyna nie dokańcza, potyka się nagle z głośnym:
- Nożkurwa!
Kot zabiera się nagle za lizanie futerka na łapce, jednakże jego ucho nadal łowi uważnie dalsze złorzeczenia. Tym razem słyszy:
- No masz, jeszcze tego... Aaaa!
Kot odwraca głowę, patrzy jakby zdziwiony. Źródło dźwięku i negatywnej energii zniknęło. Chodnik po drugiej stronie jest pusty. Pod murem leży tylko jakiś przedmiot. Kot się na tym nie zna, więc nie wie, że jest to but ze złamanym obcasem. Po chwili znowu słychać jakiś odgłos, tym razem jest to równy krok dwojga ludzi od strony Krzaczej. Para idących policjantów skręca w Pustą, po chwili dochodzi do samotnego buta.
- Zobacz, jakiemuś Kopciuszkowi się śpieszyło.
- Kopciuszkowi?
- To taka postać z bajki dla dzieci. Nie czytałeś?
- Zobacz, jaki fajny kot!
No tak, trzeba było jakoś zmienić temat. Ale fajny kot ma chyba plan. Wstaje i rusza na swój koci patrol znikając za rogiem Krzaczej.
= = = = = =
- Halt! Halt! Du verfluchte schweine!
Głośny tupot przerywa ciszę godziny policyjnej. Jest już na tyle jasno, by zobaczyć biegnącą postać, zaś za nią widać w pewnej odległości dwóch żandarmów Orpo. Jeden przystaje, unosi broń. Pada strzał. Uciekający człowiek chwieje się, opiera ręką o mur kamienicy, prze jednak dalej i znika za rogiem. Po chwili do zbiegu ulic docierają ścigający i zatrzymują się nagle. Nikogo nie widać, przecznica jest pusta. Żandarmi patrzą na siebie zdumieni, słusznie poniekąd, gdyż do następnej ulicy nie ma żadnej bramy, nie ma też nic, żadnego innego miejsca do ukrycia się. Jest tylko gładko otynkowany mur i wysoko zlokalizowane okna.
- Schajsse!
Żandarmi idą jeszcze kilka kroków podejrzliwie patrząc w te okna.
- Unmoglich.
Po tej konstatacji zawracają już bez słowa do skrzyżowania.
= = = = = =
- Panie policjancie, chciałam zgłosić zaginięcie!
- Co pani zginęło, w czym możemy pomóc?
- Nie co, tylko kto.
- A więc kto?
- Bo on poszedł te mazaje tak tego...
- Ale kto poszedł?
- Mąż!
- Kiedy to się stało? Proszę po kolei, od początku.
- Wczoraj, a po kolei dzisiaj. Nie wrócił na noc do tego.
- Dobrze. Znaczy niedobrze. Proszę mówić, ja słucham.
- Od początku?
- Dokładnie tak. Od samego początku.
- Od początku to Anielakowa jestem, z domu...
- Może już bez tego domu.
- Jak to bez domu? Toż to on z domu wyszedł.
- Gdzie wyszedł? Do sklepu? Do pracy?
- O, właśnie to! Do pracy wyszedł, na chwilę.
- Jak to na chwilę? Do pracy na chwilę?
- Ano na chwilę. Bo on jest dozorcą tego domu, co wie pan.
- Tego jeszcze nie wiem.
- Koytasa osiemnaście, ta narożna kamienica. No, i on wziął takie tam różne, żeby te mazaje zetrzeć, te na murze, od Pustej...
- Mazaje?
- Te, co gówniarze na murach malują.
- Aha. Graffiti.
- Jakie tam grafiki? Mazaje zwykłe i tyle.
- No, i co dalej? Starł te mazaje?
- Ano nie starł. Mazaje są, a męża nie ma. Tylko wiadro zostało pod ścianą. Bo on wziął to wiadro, do wiadra takie zajzajery różne, mopa, szmaty. To wszystko zostało, nikt nic nie ukradł. Nawet mopa, choć nowiutko kupiony był. Ale już wszystko schowałam. Bo jak za długo stoi, to nóg dostanie.
- Pani Anielakowa, pani tam sobie usiądzie, poczeka, ktoś zaraz do pani zejdzie. Dowód pani ma jakiś ze sobą?
- No, jakżeby nie? Męża też dowód mam. Nie wziął ze sobą, bo po co? On przecież tylko na chwilę wyszedł, żeby te mazaje...

Kobieta przerywa, zanosi się głośnym szlochem.
= = = = = =
Południe. Chodnikiem powoli idzie ksiądz - zwykle tak się mówi na kapłana popularnej w tym kraju religii. Obserwuje dwójkę dzieci idących pod opieką kobiety, być może matki, po drugiej stronie ulicy. Przechodzi w pewnym momencie na tą samą stronę, idzie za nimi. Jego uwagę przykuwa starsze dziecko, dziewczynka. Matka z dziećmi dochodzą do przecznicy, przechodzą na jej drugą stronę. Idą dalej, zaś ksiądz wkracza na jezdnię. Dziewczynka ogląda się, chwyta matkę za rękę:
- Mamo, czemu ten pan tak wciąż idzie za nami?
- Jaki pan, kochanie?
- Ten pan ksiądz. Idzie za nami już od rynku.
- Słoneczko, zdaje ci się.
- Sama zobacz, proszę. No, zobacz.
Matka przystaje, ogląda się, ale ułamek sekundy wcześniej ksiądz szybko umyka za róg przecznicy. Kobieta uśmiecha się:
- Zobacz córciu, nikogo nie ma.
- Bo się schował.
- Idziemy.
- Nie! Proszę! On tam jest! Powiedz mu coś.
- Co mam mu powiedzieć?
- Żeby nie szedł za nami.
Tymczasem ksiądz cofa się w głąb przecznicy, opiera o mur.
- No, dobrze. Chodźmy.
Cała trójka wraca. Mijają węgieł kamienicy, skręcają w przecznicę. Ulica jest pusta, nikogo nie ma. Dziecko patrzy, potem spogląda bezradnie na matkę.
- Gdzie on jest?
- Widać poszedł już sobie.
- Ale gdzie?
Kobieta zaczyna się niecierpliwić.
- Może poszedł do kościoła.
Dziewczynka marszczy brwi, namyśla się. Matka dodaje:
- Jak to był ksiądz, to na pewno szedł do kościoła.
To musiało być przekonywujące, bo na twarzy dziecka pojawia się wyraz ulgi. Za to młodsze przypomina o sobie, o swojej obecności wtrącając:
- Mama, chodźmy już.
- Tak, tak, idziemy.
Matka chwyta dzieci za ręce, wszyscy ruszają razem, przed siebie. Tylko dziewczynka na chwilę jeszcze przystaje, cofa się, patrzy w głąb pustej przecznicy. Po chwili rusza i cała trójka kontynuuje marsz chodnikiem...
= = = = = =
Skwerek, ławka, na ławce dwóch mężczyzn, którzy nie sprawiają wrażenia, by posiadali zbyt stabilne miejsca zamieszkania. Rozmawiają, od czasu do czasu pociągając z butelki wciśniętej pomiędzy nich, ukrytej starannie przed wzrokiem niepowołanych. Czyli policji i straży miejskiej, których powołano, między innymi, do wypatrywania takich butelek właśnie.
- Coś Staśka dawno nie widziałem.
- Którego Staśka? Aaa, tego Staśka, co zniknął?
- Pewnie, że zniknął, jeśli go nie widziałem.
- No tak, ale on podobno zniknął inaczej.
- Jak to inaczej? A jak się znika nieinaczej?
- No, zwyczajnie tak. Stasiek zniknął bezpośrednio.
- Czyli kurwa jak? Jak to jest bezpośrednio inaczej?
- O rany, ale ty jesteś męczący...
- Bo chcę wiedzieć. Nie wolno mi?
- Żebyś ty w szkole miał taki głód wiedzy.
- To co wtedy by było?
- To byś tu ze mną na tej ławce nie siedział.
- Ty nie zmieniaj tematu, tylko mów, co z tym Staśkiem.
- Właśnie idzie.
- Stasiek? Gdzie?
- Nie Stasiek, tylko Siwy. On wie. Znaczy mówi, że wie.
- To wie, czy nie wie?
- Jak tam mu kurwa nie wierzę.
Do ławki podchodzi Siwy.
- Ty, jak to było z tym Staśkiem?
- To ten wieśniak ci już nie mówił?
- Ten wieśniak ci nie wierzy.
Mężczyzna nazwany "wieśniakiem" wtrąca:
- Tak, wieśniak ci nie wierzy.
- Ale opowiedzieć mogłeś.
- Nie, nie mogłem. Dbam o swoją wiarygodność.
Drugi z siedzących nie ukrywa poirytowania:
- Przestańcie się, kurwa, kłócić, tylko Siwy opowiadaj.
- No, bo to było kurwa tak, że idziemy ze Staśkiem Koytasa i jemu się lać zachciało, to weszliśmy w Pustą, ciemno już było, Stasiek staje pod ścianą, wyciąga rękę, by się oprzeć, ja się odwracam i...
- I co?
- Tak cicho się jakoś zrobiło, to ja się odwracam i patrzę, a jego nie ma.
- Nie ma?
- No, nie ma. Stoi tu Stasiek?
- Nie stoi.
- To on też tam tak samo tam nie stał, jak teraz nie stoi.
- To gdzie był?
- Zniknął. Jak w ruskim cyrku. Było i nie ma.
Tym razem cicho się jakoś zrobiło na ławce i obok ławki.
...
Ulica Pusta, róg Koytasa. Od strony Krzaczej zbliża się trzech mężczyzn nie sprawiających wrażenia, by posiadali zbyt stabilne miejsca zamieszkania. Przystają przy ścianie nieopodal narożnika kamienicy.
- To tu było?
- Tu było.
- To co teraz?
- Nie wiem.
- To po chuj tu przyszliśmy?
- Mieliśmy zrobić wizję lokalną.
- No, to robimy właśnie.
- Więc, kurwa, Staśka nie ma, taka jest wizja.
- A miał być?
- Wiecie co, ja może zmienię temat.
- Na jaki?
- Myślimy co?
Cała trójka zaczyna przeglądać kieszenie.
- Wiele tego nie ma.
- To prawda, ale złoty do złotego...
- I coś będzie z tego.
- No, to idziemy, bo nam zaraz Żabę zamkną.
...
Skwerek, ławka, na ławce dyskusja.
- Tam pod tą ścianą, to nie tak miało być.
- A niby jak?
- Niedowiarek powinien się oprzeć o tą ścianę.
- Było być mądrym wtedy. Teraz sam sobie idź i się opieraj.
- A Stasiek?
- Jak Stasiek się znajdzie, to nie będzie problemu.
- A teraz?
- A teraz też nie ma, bo nie ma Staśka.
- Od opierania się o ścianę Staśka by nie przybyło.
- No, nareszcie ktoś powiedział coś mądrego.
- Zdrowie Staśka!
- Zdrowie ściany...
= = = = = =
= = = = = =
Nie wiadomo, czy portale są tworem (para)naturalnym, czy też powstały jako efekt pracy jakiegoś maga. Tak naprawdę, to nie wiadomo, czy w ogóle istnieją, czy są tylko kolejną urban legend. Ale wydają się być niegłupim konceptem w obliczu przeludnienia. Nie ma co teraz dywagować, czy owo przeludnienie już jest, czy jeszcze zbyt niewielu ludzi widzi, że jest. Pewne jest za to, że będzie, do tego tak będzie, że będzie widziane. Odpowiednio duża ilość portali rozwiązuje problem elegancko, ekologicznie, w miarę humanitarnie. Dodajmy tylko jeszcze do kompletu, że powinny one co jakiś czas zmieniać losowo swoją lokalizację. Tłok na Ziemi będzie rozładowany powoli, subtelnie, niepostrzeżenie, naprawdę równo i sprawiedliwie na raz. Zaś co najważniejsze, nikt do nikogo nie będzie miał pretensji, przeżywać bowiem będą ci, którzy nie mają pecha. Pech to coś, za czym nikt nie stoi.

07 października 2017

Nie dla kota

"Tradycja to najbardziej nudna ze wszystkich form wyrażania impotencji"
/Adam Wiśniewski Snerg - "Robot"/
.................
Zacznę trochę nie po męsku, raczej tak po kobiecemu bardziej, czyli nie na temat. Otóż nie znoszę mleka, od dziecka już go nie znosiłem. Bo serek, jogurcik jakiś, ba, nawet zsiadłe mleko przyswoję nawet chętnie, ale mleko raw oraz gotowane jest fuj, be, po prostu syf. Fakt, że kiedyś mleko było mlekiem, zaś obecnie być nim przestało nie ma tu znaczenia. Pamiętam, gdy za bardzo młodych lat chodziłem byłem do przedszkola. Nawet miło to wspominam, ale niekoniecznie wszystko. Bo każdy dzień tam spędzony równał się konieczności rozwiązania dwóch bazowych problemów. Jak przeżyć tak zwany "pacierz" i jak się wykręcić od wypicia obowiązkowego kubka gorącego mleka. Skąd ten pacierz, ktoś zapyta. Ano stąd, że Tata miał wtedy małą firmę budowlaną, zaś jako dziecku "prywaciarza" państwowe przedszkole mi nie przysługiwało. Właściwie to nie było takiej strasznej konieczności, bym tam chodził, ale uznano, że mam się /mówiąc obecnym naukowym językiem/ socjalizować. Samo podwórko miało być za mało. Tedy poszedłem do urszulanek. No, i dobrze, mnie to nie przeszkadzało, problem zaczynał się dopiero, gdy zbliżała się godzina dwunasta. Bo wtedy cała gromadka dzieci miała przyjąć pozycję klęczną i klepać jakieś magiczne formułki. Upierdliwe to było, więc każdy kombinował tak, by przyjąć jakąś wygodniejszą pozycję poza zasięgiem wzroku pani zwanej "siostrą". Drugim punktem krytycznym było śniadanie, zwane też obiadem. Bo połowa dzieciaków miała te obiady wykupione, połowa zaś przynosiła swoje papu. Teraz to by się nazywało lancz. Należałem do tych drugich i tu się zaczynały schody, bo każdy dostawał kuban gorącego mleka. Nie było, że "nie lubię", więc trzeba było to paskudztwo wypić. W domu wszyscy byli przytomni, więc szybko się nauczyli, że mnie się mleka nie daje, ale pani siostra była nieedukowalna w tym temacie. Trzeba więc było sposobem. Sposobów było sporo, ale głównie trzy. Czmychnięcie, by się zaszyć gdzieś na czas posiłku. Symulacja bólu brzucha, by otrzymać herbatę zamiast. Pominę już taki uśmiech losu, jak wpadnięcie muchy do mleka. Trzecim sposobem było jego  rozlanie. Bo dolewek nie było, było tylko tyle mleka, ile pani siostra przyniosła w bańce z kuchni po drugiej stronie ulicy. Okay, ale rozlać trza umić, do tego tak rozlać, by nie musieć potem sprzątać. To było akurat proste, aczkolwiek perfidne. Kuban z mlekiem podsuwało się pod łokieć sąsiadowi przy stole. Dalej już chyba wyjaśniać nie trzeba? Te wszystkie sposoby jednak miały pewną wadę. Nie można było ich stosować ani często, ani regularnie, bo pani siostra by się ścięła, zresztą i tak powoli podejrzewała, że coś jest nie tak, więc od czasu do czasu trzeba było to cholerne mleko wypić. Tak summa summarum szacując udało mi się jednak uniknąć wypicia jednej trzeciej mleka we mnie wmuszanego, co poczytuję sobie za niezły wynik. Ale najbardziej w tym wszystkim wkurzający był element propagandy promlecznej, który za wzór do naśladowania stawiał koty, które to tradycyjnie już miały lubić mleko. No, i czas więc teraz, po tym rozbudowanym wstępie nie na temat przejść do meritum...
Koty lubiłem od zawsze za ich piękno i mądrość, zaś ich inklinacje do mleka traktowałem z pokorą, nie jako objaw głupoty, lecz jako cechę immanentnie kocią. Wielu na tym oto etapie rozwoju się zatrzymuje uznając, że kot tak ma i tyle, po czym nie zawraca już tym sobie głowy. Ale ja to nie "wielu", czasem więc miewam problem z tą pokorą, jestem raczej taki "wątpiący - niewierzący", więc nadal borykałem się z pytaniem, czy kot aby na pewno musi pić mleko? Odpowiedź nadeszła, gdy pojawił się pierwszy kot, kotka zresztą, który był "mój", czyli taki, za którego byłem sam odpowiedzialny. Utrzymanie kota, takiego zwykłego kota rasy "kot" nigdy zbyt drogie nie było i nie jest, nie było problemu "za co?", ale onymi czasy był za to problem "co?". Chrupków kocich wtedy jeszcze nie sprzedawano, na rynku pojawiały się dopiero prototypy pod nazwą "Filemon" /oraz psie chrupki "Canis"/, to jednak nie rozwiązywało mi nic. Spożywania zaś kaszanki kot stanowczo odmawiał, zresztą zawsze uważałem, że ludzkiej karmy, nawet takiej wyższego gatunku kot jeść nie powinien, chyba że tatar jeszcze przed doprawieniem. Jako bonus od czasu do czasu może owszem, ale tylko od czasu do czasu. Kot zresztą też miał coś wtedy do powiedzenia, na przykład czasem kradł pomidory z kanapek, ale nie mogła to być baza jego diety. Na szczęście polska flota wypływała coraz dalej, więc na rynku pojawiły się kalmary, które były nie dość, że tanie, to porażająco zdrowe, tak dla ludzi, jak dla kotów. Do tego jeszcze reżim w swej łaskawości wielkiej zezwolił na tak zwane "wolne jatki", czyli prywatne stoiska mięsne poza państwowym monopolem, można więc było ogarnąć dla kota mnóstwo wartościowych kąsków, do tego za darmo. Okay, ale dość tych peerlowskich wspominek, wróćmy do kwestii mleka. Otóż w naszym domu raczej mało używano wtedy mleka, co też przekładało się na to, że kota rzadko się załapywała na ów towar. Zaś gdy trafił jej się taki bonus, to... Daruję sobie opisy kuwety po owym bonusie. Ergo mleko zostało wreszcie skreślone z kociej diety. Zaś po latach... Dużo by tu opowiadać, bo wiele się zmieniało. Na przykład dom, w którym kota stała się kotem wychodzącym, przybywało też kotów. Jedno jest natomiast pewne, że dożyła ona zaiste pięknego, jak na kota, wieku dziewiętnastu lat, awansując też przy okazji na bohaterkę licznych legend rodzinnych, ale to już był wynik nie jej diety, lecz barwnego, niepojętego czasem behawioru, tudzież wybitnej osobowości.
Czy to jest jednak dowód na to, by kotu nie dawać mleka? Oczywiście, że nie. Jest to jedynie pojedynczy przykład kota, który to sobie bez mleka świetnie poradził. Zresztą mnóstwo innych kotów również śmiało może się bez tegoż mleka obejść. Tu dopiero nauka może coś więcej powiedzieć na ten temat, jednogłośnym chórem wetów i innych speców kocich(*). Mówi zaś tyle, iż /szkicowo ujmując/ co prawda mlekiem kota otruć raczej trudno, ale mimo to dla dorosłych kotów jest ono mocno niewskazane. Pomińmy już /po raz drugi zresztą/ taką delikatną kwestię, jak ta, że obecnie dostępne na rynku mleko przeważnie nazywa się tylko "mleko", zaś czym jest naprawdę to wiedzą tylko technolodzy przemysłu spożywczego. Zaś ja prywatnie kotom mleka nie daję, nawet jako sporadyczny bonus, gdyż nie chcę fundować im prozaicznej sraczki, która dla tak szlachetnego oraz dystyngowanego zwierza, jak kot, byłaby czymś wysoce nieeleganckim, nie wspomnę już o innych niedogodnościach prostszej natury. Co prawda nasza obecna, aktualna kota chadza za przysłowiową stodołę, zaś kuweta służy do innych celów w tym domu /ostatnio suszyły się w niej orzechy/, ale tu zasada "czego oko nie widzi..." po prostu nie proceduje.
Na koniec pozostaje jeszcze kwestia tradycji. No, bo jak to tak, panie dzieju? Kotu nie zapodawać mleka? Kto to widział takie rzeczy? Toż to nawet piszą w książeczkach dla dzieci, że kot pije mleko. Babcia dawała kotu mleko, jej babcia też dawała, prababcia prababci tudzież, zaś kociska były zdrowe, zadowolone, aż popierdywały(!) z uciechy. No właśnie, popierdywały. Okay, ale zostawmy już to popierdywanie, dodam tylko, że niezmiernie rzadko zdarzało mi się percepować popierdującego kota, chyba może ze dwa razy w życiu zgoła jedynie, do tego bardzo dawno temu, w porywach do nieprawdy. Cała ta argumentacja za to przypomina mi wręcz bardziej, niż łudząco dyskusje na temat bezstresowego bicia dzieci, które notabene zresztą obrywają wtedy za sam fakt bycia dzieckiem, bo za cóż innego? To bardzo znany motyw, gdy taki mądrusiński peroruje z grubsza tak, że jego ociec tłukł, a jakże, aż pas wrzał, zaś on sam mimo to, a nawet dzięki temu wyrósł na przyzwoitego człowieka. Zawsze sobie wtedy myślę, że może taki ptyś jest nawet przyzwoity, ale są ważniejsze sprawy, niż ta cała jego przyzwoitość, na przykład bycie zdrowszym (psychicznie), zaś od walenia pasem tego zdrowia walonemu raczej nie przybywa.
Oczywiście jak to jest ze zdrowiem psychicznym kotów pojonych lub nie pojonych mlekiem, to chyba jedyna Bastet tylko wie, zwłaszcza, że każdy przyzwoity kot jest na swój sposób zdrowo(!) rąbnięty. Nauka raczej skupia się na zdrowiu somatycznym, tu zaś sprawa jest prosta i mnie z bilansu ogólnego wychodzi, że mleko nie jest dla kotów i już. No, i niech to będzie uproszczoną, aczkolwiek nie zubożoną nawet o ani ćwierć kwanta rdzenia przekazu puentą całego posta centralnie.
Tak swoją drogą, to pomimo groźnie brzmiącego motto na samym przedzie tekstu, generalnie nic nie mam do tradycji. Niektóre nawet bardzo lubię, tudzież popieram. Ale to, że coś jest tradycją nie zwalnia nikogo bynajmniej zez używania mózgu właściwie, co tu akurat oznacza weryfikację danej tradycji pod kątem jej sensowności. Tradycja pojenia kota mlekiem nie spełnia znamion tradycji sensownej, tedy do hasa z nią. Tak?
Aha, jeszcze jedno. Zapewne, choć bardzo niekoniecznie, komuś może przyjść do głowy, że projektuję(**) na koty swoją niechęć do mleka. Otóż jeśli tak przyszło, to od razu już uzgodnijmy, że głupio przyszło. Gdy się uważnie wczyta w tekst, to nie sposób przeoczyć słów, że moje wspominki przedszkolne są nie na temat. Pojawiły się trochę na zasadzie kolorowej waty słownej, żeby było coś niecoś więcej do poczytania, niż sama tylko sucha teza bazowa bez żadnego artyzmu.
Drugie "aha" jest takie, że zaistnienie drugiego pod rząd posta na temat kotów wcale nie oznacza, iż ten blog steruje w kierunku "kociego" bloga. Także zaistnienie trzeciego, jeśli takie nastąpi. Takich planów nie ma, nawet cień myśli tego typu się wziął mi był nie pojawił. Ja zasadniczo niewiele planuję na temat formuły tego bloga, ale kwestia braku monotematyczności owego jest wykrystalizowana nader klarownie.
_________________
(*) Guglamy "kot mleko" i mamy temat szerzej rozwinięty, niż w tym poście.
(**) Chodzi o "projektowanie" w sensie terminologii psychologicznej.

30 września 2017

Dla kotów, lecz nie dla idiotów

Jeśli kochasz, to kochaj mądrze. Bo cóż to za miłość, która krzywdzi swój obiekt? Nie, nie będzie o zagłaskaniu kota na śmierć. To znaczy to też pod to podpada, ale nie tym razem. Omówimy inną sprawę. Najlepiej będzie, gdy zaczniemy od początku, a potem po kolei...
Co potrzeba kotu do szczęścia? To najlepiej wie już sam kot, zaś każdy ma swój pomysł na to szczęście, przeważnie mocno odjechany, ale można też mówić o pewnych punktach wspólnych. Przykład bazowy to micha. Micha to podstawa, sprawa zasadnicza. Ale nie samą michą kot żyje. No, bo co? Pojadł sobie taki sierściuch, zwykle to, co zwykle, czasem wyłapał jakiś bonus, ale co dalej? Ma iść sobie spać i na tym koniec? Okay, kto jak kto, ale kot na spaniu się zna znakomicie, to jeden z jego ulubionych sportów, ale to jeszcze nie jest to, o co chodzi. Bo tą michę trzeba jakoś na coś przetworzyć. Samym spaniem się tego nie ogarnie. Tu ruchu jeszcze trzeba, przemiany materii, zaś przy okazji bodźców zewnętrznych, by kot nam nie głupiał, lecz się jakoś sensownie rozwijał. Tak?
Gdy kot jest wychodzący, zaś teren dookoła domu w miarę urozmaicony, to sprawę z grubsza mamy z głowy. Zwierzak już sobie poradzi, sam wszystko zorganizuje. Czasem aż za bardzo, czego dowodem może być jakiś drób, zwierzyna płowa, które potem znajdujemy pod szafą podczas sprzątania, kawałek mięsa na kotlety buchnięty z kuchni sąsiadki lub przynajmniej kontuzjowane ucho. Kotki w porę niewysterylizowane mogą nas uraczyć jeszcze innego sortu prezentem. Ale gdy kot nie wychodzi, wtedy sytuacja zmienia się dość istotnie. Tu już trzeba ruszyć głową, tudzież tyłek, by kotu pomóc. No cóż, pole do popisu jest szerokie, choć de facto środki dość proste. Czasem wystarczy tylko głupia nakrętka butelki po coli lub czymś innym i kot ma już zajęcie. Przy okazji pali kalorie, zaś ruch to samo zdrowie. Można wyliczać długo cały szereg zabawek, od kulki z folii po czekoladzie, po fikuśne sztuczne myszki do nabycia w pet-shopach. Cennym narzędziem jest też "wędka", chyba nie trzeba tłumaczyć, jak to działa. Od pewnego zaś czasu arsenał wzbogaca nam technika podsuwając tak zwany "laserek". Nie zawsze jest to laser sensu stricto, ot po prostu latareczka taka ze skupionym światłem, ale utarło się mówić, że laserek, tedy niech mu już tak będzie. Chyba nie ma kota, który oparłby się magii jaskrawej plamki tańczącej po podłodze, ścianie, czy meblach. Maszyna do zabijania, którą kot po prostu jest, przechodzi na "chasing mode", a cel jest określony nader wyraźnie. Zaś operator laserka ma przy okazji mnóstwo uciechy. Niestety nic nie jest idealne na tym świecie, jak mawiała pewna pani, która złamała kiedyś sobie rękę spadając ze stołu podczas miłosnych igraszek. Laserek też nie jest idealny. Powiedzmy sobie więcej na ten temat poczynając na we wstępie od rzeczowego:
WARNING!!!
Niestety laserek w rękach idioty może stać się narzędziem, którym można "artystycznie" ogłupić kota, nazwijmy to wręcz bardziej hardkorowo: można spierdolić mu psychikę. Tak spierdolić, że nawet Mistrz Jackson Galaxy nic tu nie poradzi, nie poskłada mu jej do kupy i będzie tylko kupa...
Spokojnie, powoli, cierpliwości, już się tłumaczy i objaśnia:
Jak już była wcześniej mowa, kot to perfekcyjna maszyna do zabijania. Nie bójmy się słowa "zabijanie", tak po prostu jest, tak go Bastet skonstruowała i już. Komu ten fakt nie pasuje, niech sobie kupi pluszaka. Bo nawet kot rasy "poduszka" nie przestaje być kotem. Oczywiście kot niewychodzący nie ma za bardzo kogo zabijać, chyba że jakiś motyl, czy inna mucha się zaplącze do domu. Musi jednak to robić, więc jego zabawy to zwykle symulacja tej czynności. Ma ona trzy fazy: namierzyć, podbiec/skoczyć, dopaść. Napięcie rosnące na początku rozładowuje się na końcu. Gdy nie ma ostatniej fazy, kot się frustruje. Nie ma co jednak dramatyzować, polowanie w naturze nie zawsze jest udane, więc Bastet w pewną dozę odporności na takie porażki go wyposażyła. Tak jest jednak do pewnego czasu i gdy kot zbyt długo nie doświadczy fazy "dopaść" może mu się coś zacząć psuć w jego kociej głowie. Gdy poluje na materialną zabawkę, to od czasu do czasu ją dopada, ale co dopadnie, gdy obiektem jest plamka świetlna? Tak więc po takiej sesji z laserkiem kot nigdy nie będzie zaspokojony, co na dłuższą metę mu tylko zaszkodzi. Co tedy robić, by tak nie było? To jest dość proste. Do zabawy używamy dodatku. To może być chociażby taka sztuczna myszka, już raz omawiana. Co jakiś czas światło kierujemy na nią. Kot ma co dopaść, dopada więc i tyle.
Aha. W sprzedaży są również laserki automatyczne. Niestety nie są one jeszcze tak mądre, by spełniać powyższe wymogi, więc póki co, to temu wynalazkowi na razie dziękujemy.
Ale to jeszcze nie koniec. Pewien pan, co to nie zwykł za kołnierz wylewać mawiał zawsze, że wypić może sporo, byle z umiarem. Jako że ów umiar stosował, nigdy ćpunem nie został, od trunków się nie uzależnił. Ale co ma laserek do narkotyków? Otóż tak się właśnie składa, że ma. Uzależnienie behawioralne, mówi to komuś coś? To jest tak, że kulka z folii, czy inne coś tam po jakimś czasie kotu się znudzi. Nie jest tak jednak ze światełkiem laserka, gdyż jest to o wiele silniejszy bodziec. Więc kot może się od tej zabawy naprawdę uzależnić, czyli cierpi, gdy jej nie doświadcza. Jak to się może objawiać? Podam znany mi przykład. Jak wiadomo, kot to szalenie inteligentny stwór, więc szybko kojarzy wątki. Obserwuje nas bacznie, wie takie rzeczy, że do głowy by nam nie przyszło, że wie. Więc związek zabawy świetlnej z gadżetem w dłoni opiekuna dość szybko staje się dlań klarowny. Zaś gdy gadżet powędruje do szuflady, kot "na głodzie" będzie tą szufladę drapał, marudził przy tym głośno, będzie po prostu nieznośny. Można rzecz jasna go przechytrzyć, tak schować laserek, że się nie zorientuje, ale to nie zmieni sytuacji. Kot będzie chodził, szukał, przy okazji hałasując paszczą. Będzie naprawdę źle się czuł, a przecież nie to jest celem kociarza, by jego pupil się męczył, tak? Co tedy robić, by tak się nie zadziało? To też jest proste, zaś słowo kluczowe już wcześniej tu padło. UMIAR się to centralnie nazywa i dalej chyba nic tłumaczyć nie trzeba. Czyli krótkie sesje, niezbyt często, ot, i cała filozofia tego patentu.
Na koniec jeszcze dodajmy, że kociarz "high class minded" powyższego tekstu wcale czytać nie musiał. Jednak okazuje się, że jest tak, iż miłość do kotów nie zawsze z lotnością umysłu, tudzież wiedzą idzie w parze. Do tych właśnie mniej lotnych i mniej wiedzących targetowany jest ten post, jednak miejmy nadzieję, ba, wręcz pewność, że nikt się nim nie poczuł urażony.

28 września 2017

Dziejów PRL skrót błyskawiczny PLUS

Towarzysz Bierut mężem stanu wielkim był
To on reakcję rozbił w drzazgi, w proch i w pył
To on Gomułki spisek zgniótł
On wieś do socjalizmu wiódł
Więc naród kochał go ze wszystkich swoich sił

Lecz kiedy Bierut w kwiecie wieku nagle zgasł
Pojęli wszyscy, że oszukał niecnie nas
Gomułka był niewinny wszak
Sprawiedliwości było brak
Więc w październiku rozrachunku nadszedł czas

Towarzysz Wiesław miał wymowy złoty dar
Rozniecał w sercach entuzjazmu wzniosły żar
On całą prawdę mówił nam
On tysiąc szkół zbudował sam
On syjonizmu hydrę z ziemi polskiej starł

Lecz kiedy w grudniu rozrachunku nadszedł czas
Towarzysz Gierek uświadomił rychło nas
Że ten Gomułka to był kiep
Sklerotyk i zakuty łeb
I że miał w pięcie słuszny gniew roboczych mas

Towarzysz Gierek słabość ma do wielkich słów
Pożyczy forsy i nam da socjalizm ów
Będziemy teraz wszystko mieć
Robotnik kocha go i kmieć
(Przynajmniej prasa nas zapewnia o tym znów)

A naród słucha mądrych słów i światłych rad
I tak przeminie pewnie znowu parę lat
Towarzysz Y, X lub Z
Nam całą prawdę powie wnet
I kraj powiedzie jasną drogą Związku Rad

/Natan Tenenbaum/


...

Tak upłynęło więcej niż te parę lat
Droga zniknęła, bo gdzieś zniknął Związek Rad
Naród wolności poczuł wiew
Choć jej nie było wcale, nie
Lecz nawet bez niej był to jednak inny świat

Aż nagle jakiś psikus losu, dziwny traf
Sprawił, że szansę wielką dostał brata brat
Niczym nie skrępowany był
By dostać to, o czym wciąż śnił
By wzmocnić wciąż niewyłamane zęby krat

W narodzie bowiem wciąż nie znikła dawna chuć
Komuny żądny wołał więc: Komuno wróć!
Powstaje komuna nowa
Nie ruska, lecz narodowa
To widać, słychać też, wyraźnie także czuć

Historia koło zatoczyła, nie tak czyż?
I tylko orła zamiast gwiazdy dusi krzyż
Lecz naród tego nie widzi
Niczego się więc nie wstydzi
Znowu do nikąd gna machina dymiąc z dysz

06 września 2017

JESZCZE KULKA NIE ZGINĘŁA

Klub "Koo Chia Poo" prezentował  się raczej dość skromnie na tle innych wypasionych gym i fitness clubów, w których ćwiczono przeróżne sztuki lub sporty walki. Nie był też za bardzo znany na mieście, także w kręgach karateckich i tym podobnych, więcej krążyło o nim mitów, niż prawdziwych informacji. Jednak opowieści o katorżniczych treningach, które tam miały miejsce nie mijały się z prawdą. Sporo mogłaby o tym powiedzieć Iza, która właśnie zmierzała na trening, by wykuwać swoje ciało i ducha w ogniu bólu i wyrzeczeń, którego nie mogły ugasić ani pot, ani łzy, ani krew. Tak już kilka lat to trwało, gdy mozolnie wspinała się od poziomu świeżaka, by wreszcie stać się jedną z "Orłów Wuja", elity klubu. Kim był Wujo? Był po prostu Wujem, który nie był zbyt miły, gdy ktoś się do niego zwracał per "sensei", "sabom", czy per jakiś inny fikuśny tytuł. Tolerował jedynie, gdy najmłodsi mówili doń "panie trenerze", ale oni niewiele mieli do tego okazji.
Do klubu wchodziło się od podwórka, zaś Iza, gdy skręcała w bramę z ulicy zawsze próbowała sobie, bez zbytniego skutku zresztą, policzyć ile razy ją przekraczała. Ileż to razy mijała skromną tablicę ze strzałką i nieco już wyblakłym napisem? Tak naprawdę, nie miało to dla niej znaczenia, zwłaszcza że będąc już na podwórku przestawała o tym myśleć. Jej umysł zmieniał tryb działania na "practice mode", reszta świata zeń znikała. Jeszcze tylko drzwi wejściowe, zaś za nimi jej nos chwytał znajomy zapach potu zmieszany z delikatną wonią kadzidełka sandałowego. Potem jeszcze drzwi do szatni, w której dwóch golasów akurat przestawało nimi być. Iza przywitała sie z nimi, po czym podeszłą do swojej szafki i już po chwili, na chwilę zresztą sama stała się takim golasem. Koedukacyjność szatni nie stanowiła tu żadnego problemu, szokowało to jedynie świeżaków, ale też jedynie na samym początku. Jeszcze tylko szybka wizyta w kibelku i nasza bohaterka dziarsko wkroczyła na główną salę. Pomieszczenie było dość przestronne, miało miejsce na ring, nieco przyrządów do ćwiczeń, trochę przestrzeni, na której asystent Wuja katował świeżaków, z sufitu zaś pod ścianą zwisały worki do obijania, jednym słowem było gdzie ćwiczyć, żadnego tłoku. Izie nie musiał nikt tłumaczyć, co ma robić, znała swój grafik na pamięć, jednak do dobrego tonu należało pójść do Wuja i o to zapytać. Bo nie zawsze odpowiedź brzmiała "rób swoje". Wujo siedział w swoim kantorku studiując uważnie fusy w szklance po herbacie.
- Ziemia do Wuja, co mam dziś robić?
Ten zaś spojrzał na nią z uśmiechem i rzekł:
- Cześć Iza, śliczna jak zwykle.
Dziewczyna zrobiła niewinną minkę i zatrzepotała rzęsami mówiąc:
- Och ten Wujo, jak on potrafi rozmawiać z kobietami.
Wujo jednak przeszedł do konkretów:
- Tyle pieszczot wystarczy, idź się teraz rozgrzej, zaraz do ciebie przyjdę, mam nową kombinację dla ciebie do przećwiczenia. Aha, czy jest już Adam i Tomek? Widziałaś ich po drodze?
- Tak, coś tam marudzą w szatni.
- Rozumiem, że mojej pedagogicznej porażki jeszcze nie ma?
- Jolka? Pewnie że nie. Utrwala porażkę rutynowym spóźnieniem.
- Tak sobie myślę, że ona po prostu lubi te karne pompki. A ty...
- Wiem. Do roboty!
Wychodząc z kantorka wpadła na Adama i Tomka...
Gdy kończyła rozgrzewkę ze swej nory wyłonił się Wujo. Najpierw podszedł do dwóch "średniaków" tłukących w worki, skorygował im techniki, potem zajrzał na "parkiet płaczu" ze świeżakami, potem do rozgrzewających się Adama i Tomka. Coś im tłumaczył chwilę i gestem wysłał na ring. Wreszcie dotarł do Izy i pokazał jej sekwencję ciosów i kopnięć do przećwiczenia. Tymczasem do sali wkroczyła Jola, zaś Wujo na jej widok wyłapał banana od ucha do ucha. Dziewczyna podeszła do niego:
- Ile?
- To ty mi powiedz ile. Jak będzie za mało to...
Tu Wujo zawiesił głos na chwilę, po czym:
- Nie, dziś się bawimy inaczej. Jedziesz dotąd, aż powiem że już.
- Rakarz!

Zanim Jola zabrała się do pompek, zdążyła pokazać Wujowi język...

Sala powoli pustoszała. Ktoś jeszcze leniwie tańczył z mopem po parkiecie płaczu, ktoś leniwie obijał worek tak, jakby nie chciał się z nim rozstać, jakichś dwóch świeżaków robiło sobie wzajemny masaż. Czwórka "Orłów Wuja" stała pod kantorkiem, za chwilę jednak weszli do środka. Wujo przerwał swoje ulubione zajęcie i odstawił na bok szklankę z fusami, której kontemplacją zajmował się nagminnie.
- No co tam moje orły?
- I orlice.
- Tak, tak Jolu genderolu i orlice. Jest tak, że jutro nie chcę was tu widzieć na oczy i żadnego ćwiczenia w domu. Ma być luz, relaks, słodkie leżenie bykiem, no, może odrobina spacerku. Za to pojutrze egzamin. Od razu mówię, że to nie będzie żaden turniej, czy zawody, na tym się już znacie nieźle. Pójdziecie do knajpy.
- Do knajpy to chyba po egzaminie?
- Adasiu, nie było przerywać. Ja mówię.
Cała czwórka popatrzyła na siebie niepewnie.
- Wiecie, gdzie jest pub "Narodowy"?
- Ja wiem, to niedaleko mnie. Tam się złażą naziole, kibole, skinole, całe tatałajstwo lewackie, oneery, wszechpolaczki i takie tam inne...
- Otóż to. Wybierzecie się tam wieczorem.
- Co mamy tam robić?
- Wejść i być. Reszta się już zadzieje sama.
- Aha. Po prostu mamy tam komuś spuścić łomot?
- Jolasiu, cukiereczku mój, jak ty mnie doskonale rozumiesz.
Męska część Orłów nie bardzo jednak rozumiała:
- No, ale...
- Komu konkretnie?
- Jakiś scenariusz?
- Żadnych scenariuszy. Scenariusz napisze życie.
Tu Wujo rzucił okiem na szklankę z fusami i dodał:
- Scenariusza nie będzie, scenografia to już sprawa właściciela knajpy, do was jedynie będzie należeć dobór kostiumów. Sikorki mają się ubrać, jakby się same prosiły o gwałt.
- Nikt mnie nigdy nie zgwałcił, ani z proszeniem, ani bez.
- Iza, nie niszcz mi obrazu inteligentnej kobiety.
- Ja ci to potem wytłumaczę.
- No tak, widzę, że Jolasia ma już bojowe kurwiki w oczach.
- Ale mnie też nikt nie zgwałcił.
- Może już pora?
- Tak, Tomuś Dowcipuś się odezwał. Sam się zgwałć mądralo.
- Teraz? Przy ludziach?
- Dobra dzieciaki, koniec bazaru. Pozostaje jeszcze sprawa kreacji dla panów. Tomek może włożyć cokolwiek, wystarczy że jest ciapaty.
- Jaki?
- To jest ich lewackie określenie twojej karnacji cery. Natomiast ty Adasiu, jako typ czysto aryjski ubierzesz się jak rasowy gej.
- Jak się ubierają geje? Rasowe do tego?
Tu całe towarzystwo ryknęło śmiechem. Byli jak w rodzinie, znali więc pewne swoje tajemnice. Na przykład seksualne gusta Adama. Gdy ucichło, Wujo skorygował:
- Fakt, źle to ująłem. Powinno być stereotypowe geje.
- Czyli różowy tiszert? Fe, toż to ohydne!
- Karateka nie narzeka!
- Jolka, prosisz się o gwałt!
Po tych jego słowach Jolasia błyskawicznie odwróciła się, zsunęła z pupy legginsy i wypięła do Adasia. Zaś Iza z Tomkiem zaczęli skandować:
- Jedziesz Adaś, jedziesz!
Wujo odwrócił się dusząc się i krztusząc ze śmiechu. Trochę to trwało, zanim doszedł do siebie, otarł łzy i oświadczył:
- Jolanto, twa zacna pupa nie licuje z powagą dojo.
Zacna pupa została jednak już odziana, zaś Wujo zreasumował:
- Sobota, osiemnasta, wchodzicie do Narodowego. Powtarzam specjalnie do wiadomości naszej punktualnej Jolanty, że OSIEMNASTA. Iza proszona jest o zero chichotu, gdy to mówię.
- A Wujo?
- Wy się już o Wuja nie martwcie, martwcie się o własne...
Tu wymownie spojrzał na Jolasię, która właśnie poprawiała garderobę.

Do pubu "Narodowy" powoli dreptał starszy pan z laseczką. Odziany był on w stylu "Gajowy Marucha", czyli w stary mundur kombatanta z kampanii wrześniowej, buty oficerki, zaś na głowie miał spłowiałą maciejówkę. Stojący na chodniku przy wejściu skini rozstąpili się bez słowa, zaś dziadek wszedł do środka. Podszedł do szynkwasu, zamówił kufel piwa, zapłacił, po czym usiadł przy pustym stoliku w najdalszym kącie sali. Upił tęgi łyk, mimicznie wyraził uznanie dla jakości trunku, rozsiadłszy się zaś wygodnie dyskretnie rozglądał się dookoła. Wystrój był nader ciekawy, stylizowany na monachijski Hofbräuhaus am Platzl. Tylko na ścianach wisiał Orzeł Biały, powstańcza "kotwica", replika bohomazu częstochowskiego, nad barem wielki krucyfiks, zaś nieco poniżej z boku stylowy zegar. Nie pasowała jednak do tego muzyka, która choć niezbyt głośna, mieszała się z gwarem rozmów i rechotliwego śmiechu gości. Po pewnym jednak czasie tandetne tożsamościowe disco polo zastąpił Sabaton, co niewątpliwie zmieniło klimat miejsca na stokroć bogatszy intelektualnie. Sami goście lokalu byli rozmaici, klasycznych, stereotypowych skinów nie było zbyt wielu, było za to nieco ludzi ubranych w tiszerty opacykowane w przeróżne motywy "narodowe". Kobiet było niewiele, ale one też były rozmaite. Oprócz typowych dla tego biotopu babonów, można było dojrzeć niczego sobie dupencje. Nie było jednak cycatych kelnerek, ale to już osobna sprawa.
Starszy pan nie zwracał zbytnio niczyjej uwagi, czasem tylko ktoś rzucił okiem. Na pewno nie były to spojrzenia wrogie ani ciekawskie. Raczej obojętne, choć niektóre mogły przejawiać znamiona dyskretnego szacunku. Minęło około godziny. Dziadek zdążył w tym czasie dopić piwo, zamówić następne, odwiedzić nader czystą toaletę, zaś wskazówki zegara powoli zaczęły tworzyć odcinek zorientowany pionowo do poziomu...
...po kwadransie zaś, tak z grubsza, utworzyły kąt prosty, po następnym, również z grubsza, dłuższa zaczęła pokrywać krótszą. Starszy pan studiował zawartość kufla, wreszcie po cichu zanucił:
- Jolka, Jolka, pamiętasz...
Po tych słowach drzwi wejściowe do pubu otworzyły się, zaś pan "Gajowy Marucha" wyjął smarkfona i wymaćkał go na "video mode"...

To nie mogło zadziałać, choć może warto było spróbować. Wujo zarządził spotkanie "u Chinola", czyli w przemiłej restauracji "Yem To Sam". Miało być na siedemnastą trzydzieści, jedynie Joli przekazał siedemnastą. Ona jednak wybrnęła z tego po swojemu przychodząc o osiemnastej. Karą było, że straciła przystawkę z meduzy, ale dla weganki taka kara jest raczej nagrodą. Po chwili nabożnej ciszy zagaił Wujo:
- No cóż moje orły... Tak tak, orlice też, Jolka cicho bądź. Egzamin zdany na piątkę plus, według starej skali. Co prawda Izka musiała opuścić raz gardę by oberwać w swój śliczny dziobek, ale kilka dni w ciemnych okularach urody jej nie ujmie. Reszta okay. Co było w tym wszystkim piękne, to wdzięk z jakim orlice zdejmowały szpilki.
- Bo ja w szpilkach nie lubię i nie umiem.
Tu Tomek mruknął półgębkiem:
- Bo ty w szpilkach nic nie umiesz, a zwłaszcza chodzić.
- Spokojnie dzieciaki, zanim rozwiniecie ten wątek rzućmy okiem na film. Tam jest jeden taki moment, którego za bardzo nie rozumiem.
Tu Wujo wyciągnął lapciaka z torby i gdy system się podniósł odpalił przegrany nań film. Przewinął prawie do końca i zatrzymał stopklatkę:
- Popatrzcie na tego grubego. Leży...
- Nie miał prawa nie leżeć!
- Cicho, wiem. Popatrzmy jednak dalej. Nasza piękna Iza siada mu na twarz.
- No co? Duszenie "koo chia poo", chyba nienaganne technicznie?
- Tak, tylko zobacz co się z nim potem dzieje? Tak jakoś nietypowo się dławi, tak po przyduszeniu normalny człowiek nie reaguje, a że kiecka przysłoniła wszystko, to nie wiadomo, co się stało.
- To nie jest normalny człowiek, to lewak narodowy.
- Zamknij się Adasiu, Izka kontynuuj.
- Po prostu byłam bez majtek. Dla wygody.
- To nadal nic nie wyjaśnia.
- Ojej, Wujo to musi być taki dociekliwy. Kulki gejszy mi wypadły.
- No, to sprawa wyjaśniona.
- Nie bardzo. Nie odzyskałam tych kulek.
- Kupimy ci drugie. Możemy nawet wsadzić.
To zaproponował Tomek, który dotąd siedział cicho.
- Kulka kulce nierówna.
Ta rezolutna uwaga Joli nie zbiła go z pantałyku:
- Kulka jest okrągła, a dziury są dwie.
- Kulki też są dwie idioto.
Ta walkę dharmy przerwała kelnerka, która jak na chińską knajpę przystało, była rodowitą Ukrainką. Trenując akcent spytała:
- Kula na otlo dlja kawo?
- Miała być kaćka.
Wujo wkroczył do akcji:
- Niech będzie i królik, drób to drób. 
Tu nie sposób przyznać racji, zwłaszcza że czeka nas czas łosia.
Albo innego szakala, złocistego zresztą.
 
Właściwie to powinien być już koniec tej opowieści, ale problem w tym, że to jeszcze nie jest koniec. Bo jakiś tydzień, może dwa później do klubu "Koo Chia Poo" wmaszerowało narodowym krokiem dwóch kolesi. Jeden wyglądał tak japiszonowato, aczkolwiek inteligentnie, drugi zaś to typowy burak naziolski. Pora była wczesna, sala pustawa, ktoś tam tylko pod ścianą tłukł w worek. Przybysze znanym tylko im sposobem znaleźli drogę do kantorka. Tam akurat siedział Wujo, który dopijając herbatę, ustalał strategię kontemplowania fusów, gdy już ją dopije.
- Dzień dobry.
- Jak słyszę, zna dzień dobry to niech wejdzie i usiądzie. Fizyczny czeka za drzwiami, niech idzie sobie na salę, niech się nie nudzi, niech sobie powali w worek na koszt firmy. W czym mogę pomóc?
- Bo widzi pan, zaistniała taka sytuacja, że był zamach.
- Okay, ale kto mnie informuje o tym zamachu?
- Sorry, nie przedstawiłem się. Jestem właścicielem pubu "Narodowy".
- Znam. Macie niezłe piwo.
- Kraftowe.
- Tylko klientela jest do dupy. Niewarta wcale tego piwa. Ale do rzeczy, o co się zasadniczo i centralnie rozchodzi?
- Bo u nas był zamach.
- Herbaty? Japońskiej, czy chińskiej?
- Nie, dziękuję. To był zamach terrorystyczny.
- Czytałem o wybryku chuligańskim, ale może nie tam czytałem.
- To musiał być akt terroru, bo widziano wśród nich uchodźcę.
- Nadal jednak nie pojmuję, dlaczego pan tu jest.
- Bo robimy remont.
- Ale my się tym nie zajmujemy.
- Po remoncie zdecydowałem zatrudnić ochronę.
- Również pomyłka w adresie, to nie jest agencja ochroniarska.
- No tak, ale mówią na mieście...
- Ileż to rzeczy mówią na mieście.
- Mówią, że jesteście dobrzy.
- To mi akurat pochlebia. Takie jest założenie tego klubu. Wie pan co znaczy dojo po japońsku? To język taki, jakby co.
- Nie wiem.
- Dojo to miejsce, gdzie człowiek staje się dobry. Ale może przyspieszmy temat, bo mam jeszcze sporo ważnych zajęć.
Tu Wujo spojrzał na niedopitą herbatę z jej wspaniałymi fusami.
- Chce pan nam zaproponować pracę? Tak?
- Tak.
- Na posadzie ochrony przed terroryzmem. Tak?
- Tak.
- To ja panu mówię już, że pana nie stać.
- O jakich sumach mówimy?
- Problem w tym, że to nie jest kwestia pieniędzy.
- Nie rozumiem.
- Wiem. Spytam wprost. Lubi pan swoich klientów?
- Szczerze? Chyba nie za bardzo.
- To chyba się zaczynamy dogadywać.
...
Dogadali się. Długo by o tym opowiadać, ale już po roku pub "Narodowy" zmienił nazwę na "Normalny" i zmienił się wystrój sali. Muzyka też, poza Sabatonem, to akurat zostało. Piwo /kraftowe!/ też się nie zmieniło, nawet jest jakby nieco lepsze. Lewaki narodowe nie mają tam wjazdu, chyba że się zachowują. Co poniektórzy zresztą zaczęli trenować w "Koo Chia Poo", po czym stali się dobrymi ludźmi. Stał się nim także gruby skin, ten co go przysiadła kiedyś Iza. Tyle, że nie jest on już gruby, nie jest też skinem, ani żadnym innym naziolem. Kulki Izy zaś nie zginęły, być może się nieco wytarły, ale co ona z nimi robi sama lub pospołu z owym byłym grubym skinem, niech skryje zasłona prywatności.

13 sierpnia 2017

2 in 1: edukacja plus promocja (post prospołeczny)

Lato to taka pora, gdy raczej nie można ode mnie oczekiwać zbyt wielkiej aktywności twórczej na własnym blogu. Aby jednak nie wziął i nie zarósł on pleśnią lub pajęczyną niegłupio wydaje się czasem coś opubliczyć.
Tedy więc...

CZĘŚĆ PIERWSZA (edukacyjna):
Dlaczego marihuana jest nielegalna?
/przedruk z "Super Trawka - portal konopny"/

Marihuana przynosi wiele korzyści, leczy choroby związane z układem krwionośnym, odpornościowym i nerwowym, a nawet może leczyć raka. Już są odpowiednie badania naukowe na ten temat. Dodatkowo nie wywołuje szkodliwych działań w organizmie, w przeciwieństwie do innych środków odurzających sprzedawanych w sklepach, takich jak papierosy i alkohol, jest nawet zdrowsza od tego, co dostajemy w marketach – zmodyfikowanej żywności pełnej chemicznych polepszaczy i konserwantów. Dlaczego w takim razie jest zakazana? Dlaczego nie można jej kupić w każdym kiosku, tak jak chociażby papierosów?
Cofnijmy się o prawie wiek
Logicznie myśląc, najprościej uznać, że naukowcy dokładnie zbadali marihuanę i wspólnie doszli do wniosku, działając w interesie całej ludzkości, że marihuana jest szkodliwa i powinno się jej zakazać. Tak jednak nie było, a marihuana stałą się oficjalnie zakazana już w 1930 roku. Żeby odpowiedzieć sobie na pytanie zawarte w tytule, cofnijmy się do tego czasu.
Jest rok 1929, Harry Anslinger objął stanowisko szefa Departamentu Prohibicji w Waszyngtonie. Były to czasy prohibicji, która wiemy jak się skończyła. Alkohol miał zniknąć z życia ludzi, a stało się jeszcze gorzej. Był znacznie popularniejszy, tańszy i bardziej dostępny. Zmieniło się jedynie to, że jego rozprowadzaniem i zbieraniem pieniędzy zajmowała się mafia a nie rząd.
Prohibicja alkoholowa została zatem zakończona i okazałą się wielką porażką. Co zatem z Departamentem Prohibicji w Waszyngtonie? Tyle ludzi nagle miałoby stracić pracę? No właściwe, co się wtedy stało? Szef departamentu zaczął szukać nowej misji – nowego celu i zarazem powodu, dla którego departament mógłby istnieć i działać dalej.
Padło na marihuanę
Harry Anslinger zaczął głosić tezy, że popularna i jak sądzono nieszkodliwa marihuana, może zmienić człowieka w potwora. Rozpowszechniał swoje twierdzenia, jakoby marihuana miała odbierać rozum i prowadzić do trwałej niepoczytalności, a nawet śmierci.
Harry Anslinger dał się w szczególności pochłonąć obsesji na temat jednego przypadku. Na Florydzie chłopiec imieniem Victor Lacata zarąbał swoją rodzinę na śmierć siekierą. Przypadek został nagłośniony, a rodzice w całym USA byli przerażeni. Harry Anslinger zwalił winę za ten brutalny czyn nie na otoczenie i chorobę nastolatka, a właśnie na marihuanę. Co ciekawe, nikt nawet nie wspomniał o tym, że nastolatek był pod jej wpływem. Psychiatrzy nastoletniego mordercy nie wspominali o tym słowa w swoich raportach, wspominali natomiast fakt, że w jego rodzinie występowały liczne przypadki chorób psychicznych. Ciekawe prawda?
Medyczne dowody na szkodliwe działanie marihuany
Spytacie, co wtedy sądził świat nauki o marihuanie? Był zdania, że nie jest szkodliwa. Harry Anslinger zlecił badania 30 niezależnym naukowcom z całego świata i aż 29 jasno stwierdziło, że nie ma żadnego zagrożenia.
Oczywiście Anslinger zaakceptował tylko jedno z badań. Nie zgadniecie które. Oczywiście rozpowszechniono badania jednego z 30 naukowców, który stwierdził, że marihuana może powodować zmiany psychicznie u ludzi.
Media podłapały temat
Media szybko powiązały wyniki badań „potwierdzające” szkodliwość marihuany z przypadkiem brutalnej serii mordów na Florydzie i panice, która ogarnęła USA, marihuana została błyskawicznie zakazana. Inne kraje poszły wzorem „mądrzejszego” i również wydały podobne zakazy.
Oczywiście nie wszystkie kraje się z tym zgadzały. Dla przykładu Meksyk zlecił badania własnym lekarzom, którzy także stwierdzili, że nie widzą zagrożenia w konopi indyjskiej, nie było więc powodu do niepokoju, a tym bardziej potrzeby zakazu i utworzenia jednostki do walki z nią.
Meksyk się wyłamał
Władze USA nie były zadowolone z tego, że ich najbliższy sąsiad nie zgadza się z ich polityką. Obawiano się, że obywatele USA będą częstymi gośćmi w Meksyku – w kraju, w którym marihuana jest legalna oraz tego, że będą z niej przemycać „nielegalne narkotyki”.
Jak postąpiły władze USA? Dopuściły się szantażu. Do Meksyku szybko zostały wstrzymane dostawy środków przeciwbólowych. Kiedy pacjenci w meksykańskich szpitalach umierali w bólu, wtedy władze Meksyku również zgodziły się zakaz marihuany.
Lekarze przez lata bronili marihuany
Wielu lekarzy przez lata usilnie próbowało odmienić sytuację. Przeprowadzali własne badania, które „oczyszczały marihuanę z zarzutów”. Niestety było już za późno. Ludzie szybko przyjęli fakt, że marihuana jest szkodliwa, a rząd był głuchy na zdanie lekarzy.
Dziś większość świata wciąż boryka się z dotyczącymi marihuany zakazami, które wprowadził Harry Anslinger.
Chyba już czas obalić ten mit? W USA, w kraju, w który ten mit stworzył dzieje się to na naszych oczach. A co z innymi krajami?
A co z Polską? (dopisek redakcji)...
/link do Super Trawka: ===TU=== oraz na szpalcie bocznej bloga/

CZĘŚĆ DRUGA (promocyjna):
Promocja związana jest z faktem, że część polskich lekarzy nie zapomniała, co to jest HONOR, co to jest ETOS zawodu lekarza oraz wciąż pamięta, co to jest SZACUNEK dla życia, a szczególnie zaś dla życia kobiety. Aby /mimo utrudnień prawnych tworzonych przez reżim podłej zmiany/ móc godnie realizować misję pomagania ludziom podczas wykonywania swojej pracy zawiązali oni inicjatywę "LEKARZE KOBIETOM". Więcej informacji pod tym linkiem ===TU===, który również znajduje się na szpalcie bocznej bloga.
======
Część muzyczną dedykujemy lekarzom "klauzulowym":

03 czerwca 2017

(Anty)koncepcja draństwa

Wstęp samokrytyczny:
Kiedyś zdarzało mi się wyznawać i wyrażać pogląd, że państwo ma prawo zakazywać kobietom usuwania wczesnej ciąży /pierwszy trymestr/ tylko pod warunkiem, że dostarczy ono obywatelom idealnej antykoncepcji, stuprocentowo skutecznej, stuprocentowo nieupierdliwej, stuprocentowo obojętnej dla zdrowia, do tego, rzecz jasna darmowej. No cóż. Jedynym usprawiedliwieniem tworzenia sobie w głowie, tudzież artykułowania takiej głupoty jest fakt, że taka antykoncepcja nie istnieje i nie zaistnieje. Głupoty, bo prawda jest inna. Państwo nawet wtedy nie ma prawa tego zakazywać. Bo jakby nie było, kobieta ma prawo się rozmyślić, nawet, gdy ciąża była chciana. Mogą się też zmienić jej uwarunkowania, sytuacja. Tak? Ergo, państwo, które jej tego zakazuje to nie państwo, tylko draństwo. Takiego państwa nie można brać na poważnie.

Tyle wstępu, jedziemy dalej:
Tak szczerze mówiąc, to nie za specjalnie chce mi się bawić w ekspresje artystyczne, więc streszczę jedynie tak z grubsza sytuację, która zresztą nie jest zbyt ciekawa, co więcej i co gorsza, jest za ciekawa:
- Zakaz usuwania ciąży. Stary temat od ponad ćwierćwiecza.
-  In vitro. Mało dostępne, tylko dla wybranych.
Podła zmiana dorzuca do pieca w trybie "z bomby":
- Kwestia landrynek dla dziewczynek, którymi to ponoć te dziewczynki obżerają się do porzygu. Bogate te dziewczynki muszą być, co więcej całe ich mnóstwo. Kto nie zatrybił, to podpowiem, że chodzi o pigułki "po".
- Medialny szum na temat wspomnianych landrynek przysłonił sprawę nonoksynolu. Zawierają go takie produkty, jak Patentex Oval, Kolpotex lub jeszcze inne w tym guście. Czyli globulki albo żele plemnikobójcze. Nie zawsze skuteczne (pi razy drzwi jakieś 80%), nieco upierdliwe, jak każda antykoncepcja zresztą, ale były. Były, bo nie ma. Zniknęły jak sen jakiś złoty z aptek, z sex shopów, zaś w hurtowniach nikt nic nie wie. Urzędasy na wyższym szczeblu administracji palą głupa, oficjalna zaś wersja jest, że firma dostarczająca ten produkt wycofała się z dostaw. Ciekawe. Sama się wycofała, nikt jej nie pomógł podjąć takiej decyzji? Wszystkie takie firmy? Wszystkie podobne produkty dostępne na rynku przed podłą zmianą?
Co prawda dziennikarskie śledztwo na ten temat jeszcze trwa, więc każda wersja wyjaśnienia tej sprawy jest możliwa, ale...
Chyba wystarczy tego punktu streszczenia.
- Do kompletu jeszcze dodajmy zniesienie standardów zwanych w skrócie "rodzić po ludzku" za sprawą tego samego łgarza, który sobie wymyślił wspomniane już landrynki masowo zjadane przez dziewczynki.
Co teraz? Co podła zmiana nowego zapoda, by dalej udowadniać, że kobieta jest dla niej rzeczą, a nie człowiekiem? Pewne (anty)koncepcje już są. Na przykład ogumienie na recepty i jego nielegal w dalszej kolejności. Przy okazji zaś znikną z polskiego rynku testy ciążowe, żeby taki żywy inkubator nie połapał się w porę i nie wyjechał sobie na przykład za granicę, aby (jak to nazywa politpoprawny żargon) "zabić dziecko nienarodzone". Jednym zdaniem to wszystko podsumowując, to zaiste druga Rumunia się szykuje w ramach podłej zmiany. Narodowej, ma się rozumieć.
Dygresja wyjaśniająca:
Chodzi o Rumunię za rządów Ceausescu. Wtedy tam również obowiązywał zakaz usuwania ciąży, tudzież też antykoncepcji. Polscy przyjezdni byli wypytywani przez tubylców namolnie o "antybejbi", zaś karierę robił lek Biseptol. Co prawda nie na spuchnięty brzuch on działał, lecz na spuchnięty dziób, gdy ząb bolał, ale wśród Rumunów rządziła urban legend, że jest to panaceum na wszystko. Wcale teraz nie żartuję, tak było naprawdę.

Po tej dygresji pozostała jeszcze wisienka na torcie zwana viagrą bez recepty, namiętnie obecnie reklamowana w kurwizji, tudzież na innych kanałach. Pod innymi brandami, ale to akurat detal, nie rzutuje. Niby fajnie, niejedna pani lub pan powinni być zadowoleni, ale gdy się spojrzy na cały ten porypany tort to się chce...
To się chce po prostu wyjść z kina, które Kinem Wolność nie jest na pewno i coraz bardziej być nim nie chce.

28 maja 2017

Konopielka, czyli na Marszu, jak to na Marszu...

Sorry Gregory, ale z całego materiału zdjęciowego tylko to, co jest powyżej nadawało się do publikacji. Tak to jest, gdy uparciuch uprze się na Nokię 108 Dual SIM i odrzuca go od mizianych, wypasionych piczfonów, czy czego tam jeszcze. Po co mu to, jeszcze by sobie takim sprzętem krzywdę zrobił jakowąś próbując klikać fotki.
Zaś na Marszu, jak to na Marszu. Marszowo było se tak, konopnie, fajnie, wesoło, na luzie, czyli tak jak miało być. Tego roku trafiło mi się dubeltowo, bo w dwóch miastach stołecznych. Aby mieć to już z głowy, zacznę od gorszego końca, czyli od frekwencji. Blado to wypadło moim zdaniem, gdy porównam z Marszami kilka lat temu. Według moich szacunków, to Kraków = 1000, Warszawa = 1500, w porywach zresztą. Rzecz jasna jest to z grubsza, bo fachowcem od takich pomiarów nie jestem, ale jednak jest to bardziej wiarygodne, niż fachowe pomiary policyjne, według których to, jak zwykle zresztą bywa przy imprezach antysystemowych, nikogo nie było. Czemu tak, skoro pogoda była super? Chyba nie dlatego, że spadła nagle populacja ludzi high class brained. Spadł jednak chyba poziom wiary w powodzenie Sprawy. No cóż, skoro obecny reżim podłej zmiany jest jeszcze gorszy od poprzedniego, to mowy nie ma o żadnym powodzeniu teraz, zaraz, jutro. To już od dawna było wiadome, że tak nie będzie. Zresztą same Marsze to nie wszystko. Skoro Sprawa chwilowo jest conieco zamrożona co do terminu realizacji, to tym bardziej trzeba więcej pracy edukacyjnej. Informować, motywować do używania mózgu. Na przykład zadając pytania typu "Czy chcesz, by chorzy chorowali na dysfunkcje, na które ziele MJ /wersja "medical"/ może im pomóc?". Albo na przykład takie: "Czy chcesz się czuć bezpieczniej, bo mniej ćpunów będzie cię próbowało okraść?". To drugie dotyczy ziela wersji "common", gdyż jasne jest, że gdy będzie ono legalne, to ilość tych ćpunów się zmniejszy. Niestety nie dla każdego jest to jasne. Owszem, jest wielu betonołbowych buraków, którzy po prostu CHCĄ, by panował obecny syf, a nawet większy. Ale jest też sporo ludzi, skądinąd niegłupich, którzy pewnych zależności jeszcze nie widzą. Od tego jest właśnie edukacja, by to wreszcie zobaczyli.
Wróćmy jednak do Marszu. Co na takim Marszu można robić? Niby głupie pytanie, bo od tego są Marsze, by maszerować. Nie dosłownie rzecz jasna, takie dosłowne marsze niech sobie uprawiają naziole narodowe. Konopie zaś się wyzwala krokiem wyluzowanym, czasem nawet tanecznym, ale zanim jeszcze do tego kroku dojdzie, trzeba przyjść lub przyjechać i być. Popatrzeć na konopne dziewczyny, których nigdy nie brakuje, porobić jakieś fotki /nawet jeśli skutek tego robienia jest mizerny/, pobujać się przy godnej muzie, oraz przede wszystkim pogadać sobie. Ze znajomymi lub kimkolwiek innym, właściwie z każdym, bo na Marsze hołota raczej nie przychodzi. Choć z tym ostatnim to różnie ongiś bywało, tym razem jednak tak nie było. Ani w Krakowie, ani w Warszawie. Trochę tego gadania było, ale ograniczę się tu do jednej osoby, za to jako partner /a raczej partnerka/ do pogadania nader wdzięcznej.
Ula /imię ściemnione, polityka ochrony danych i takie tam/ była kiedyś narkomanką. Jak każdy /prawie/ narkoman zaczęła od alkoholu, jednak nie pisane jej było zostać ćpunem alkoholowym, które to ćpuny, zwane "alkoholikami" dla wyróżnienia, stanowią większość w populacji ćpunów. Miała inne "gusta". Jej problemem stał się "hel" plus "feta" jako dodatek, dość częsty model swojego czasu. Na dopalacze /te hardkorowe/ się nie załapała. Co jest akurat dość istotne, bo w tych przypadkach trudno mówić o uzależnieniu, gdyż wcześniej kłania się "duża psychiatria", czyli psychozy lub takie tam jeszcze inne odpały w mózgu.
Tak. Tu w ramach dygresji trzeba wyjaśnić laikom, że tak zwana "terapia uzależnień" obecnie niekoniecznie zajmuje się uzależnieniami. To znaczy, zajmuje się, owszem, ale owi co poniektórzy "uzależnieni" nie są wcale uzależnieni, są to regularne czubki. Tak to sobie można nazwać po laicku. Zawdzięczamy to między innymi polskiemu prawu, ale zostawmy to może na razie. Tyle tylko wspomnę, że nie ma innego kraju w Europie mającego taki problem dopalaczy /typu hardcore/, jak Polska.
Jednak Ulę ten syf ominął jakoś, u niej poszło to bardziej "klasycznie". Pierwszy raz ją spotkałem w ośrodku, gdy po bardzo długim namyśle oraz intensywnych namowach zdecydowałem się dorobić w nim parę groszy ekstra. Od razu mówię, że są to naprawdę grosze, nie ma co się ślinić, jeśli kasa jest dla kogoś priorytetem życiowym. Mnie wyszło, że chcę przyłożyć ręki, by parę ofiar polskiego prawa wyszło na prostą. Ula zaś była na wylocie, kończyła zakładany turnus, więc terapeutycznie nie mieliśmy żadnych relacji. Pogadaliśmy jednak tak bardziej prywatnie, w ramach czasu wolnego przy kawie, czy herbacie i robiła wrażenie fajnej, sensownej osoby. Czy była/jest wyleczona? To jest idiotyczne pytanie, bo tego nie wiadomo nigdy, do końca życia. Oficjalne kryteria mówią coś na temat iluś tam lat abstynencji, ale choć lepszego kryterium nie ma, to jest to kulawe kryterium. Abstynencja jest bowiem środkiem, nie celem.
Po wymiksowaniu się Uli z ośrodka spotkałem ją na Marszu rok temu. Było dużo do pogadania. Generalnie szło jej świetnie. Na przykład zmotywowała ojca do leczenia. Bo to też był ćpun. Tylko akurat alkoholowy, ale jaka to różnica? Swoje sprawy referowała nieźle, zaś poza tym została konopną aktywistką, wyzwala te konopie jak należy.
To akurat się zdarza, że niektórzy neofici trzymają się tematu i pomagają innym. Jakiś wolontariat, czasem praca zawodowa jako terapeuta, jakieś studia psychologiczne lub pedagogiczne. Nie wszyscy się do tego nadają, nie wszystkim to służy, ale neofita jest pomocny w tej robocie, bo zna temat tak, jak inni go nie znają. Ula akurat poszła w profilaktykę narkomanii, bo Sprawa /wyzwolenia konopi/ to także owa profilaktyka, do tego dorabia ostatnio na pestkach, co również jest zajęciem godziwym. Bo choć pestka to jeszcze nie ziele /tak jak zygota to jeszcze nie dziecko/, jednak oleum zawiera, a czy Iskra Jah w niej zaistnieje, to już problem ogrodnika.
Aha. Gdyby ktoś chciał zapytać, to odpowiadam, że Ula ziela nie używa. Może użyje kiedyś wariantu "medical", ale na razie jest zdrowa. Ziela nie używała nigdy, zwłaszcza będąc praktykująca ćpunką, bo jak większość praktykujących ćpunów, zielem gardziła. Obecnie nadal nie używa, bo nie lubi. Ale ma na tyle endogennego oleum w głowie, by nie dyktować innym, co mają lubić, czego nie. Zresztą mnóstwo zwolenników legalizacji ziela nie używa go, mają mimo to wspomniane oleum, więc rozumieją, dlaczego ziele powinno być legalne. Żeby w przyszłości było mniej ćpunów na świecie oraz bałwaństw, które z tego ćpuństwa wynikają. Rzecz jasna legalizacja MJ nie jest warunkiem dostatecznym, ale koniecznym, by tak się właśnie centralnie wreszcie stało.
No, i właściwie tyle. Marsz dotarł do jądra ciemności podłej zmiany, pod sam komitet centralny. De facto nic do tego jądra nie dotarło, bo dotrzeć nie mogło z definicji, ale w klimacie pozytywnej energii spotkało się sporo sensownych ludzi, zaś tak spędzony czas w tak zacnym gronie na pewno nie był czasem zmarnowanym.
Bayo Ula, spotkamy się za rok i życzmy sobie wzajemnie, tudzież urbi et orbi, by następny Marsz był marszem ostatnim, a kolejne były zbędne.
Mamy prawo do szczęścia!
Nie mamy jednak szczęścia do prawa... i sprawiedliwości.
Oby się to szybko zmieniło.
Sadzić! Palić! Zalegalizować!

24 maja 2017

Co to jest ekoterroryzm? Definicja prawdziwa

Mam wiadomość, a brzmi ona sobie tak:
JESTEM ZA ŻYCIEM...
...popieram więc protest przeciw MASAKRZE Puszczy Białowieskiej.
Właściwie na tym można by tekst tego posta zakończyć, ale co szkodzi jeszcze pogadać? Tak? Nawet jest o czym, bo właśnie dziś w realu dotarł do mnie tekst, jakoby ów protest był dziełem... "ekoterrorystów".
Taka oto ogarnęła mnie wtedy refleksja, jakichże to głupich, chorych, złych popaprańców, czyli dupków innymi słowy, mijamy na ulicy, w  sklepie, czy gdzieś tam indziej na mieście i pojęcia nie mamy, kogo mijamy. Dopóki takie coś się nie odezwie i nie wyjaśni, czym jest.
Ekoterrorysta. Co to słowo tak naprawdę, kurwa, znaczy? No cóż, istnieje taka mentalnie porąbana grupa, fragment populacji zamieszkujący ten kraj, zwana różnie, chwilowo umówmy się tu na określenie "konserwatywne buractwo narodowe". Używają oni specyficznego, poprawnego politycznie żargonu, w którym /na przykład/ chamskie zbluzganie kogoś bez powodu to "nazywanie rzeczy po imieniu". Zostawmy jednak analizę lingwistyczną owej prawdziomowy, skupmy się na "ekoterroryzmie". Otóż według nich ekoterrorysta to każdy normalny człowiek szanujący przyrodę, używający mózgu /chociaż trochę/, mający więc jako taką świadomość, że nie jest on właścicielem Natury, lecz tylko tejże to Natury elementem. Ideologia polskiego konserwatywnego buractwa narodowego, zwana także też marksizmem narodowym, ze swoim postulatem: "nasyfić tak, by zniszczyć wszelkie życie", ma pewne umocowanie religijne, ale obecnie nawet lider tej religii, tudzież formalny szef firmy nią zarządzającej /niejaki Franciszek zresztą/ coś już zaczyna kojarzyć, trybić, ogarniać, pojmować. Ale to również chwilowo zostawmy. Poza tym prawdziomowa wspomnianego szemranego towarzycha nie jest żadną wartością, nie jest ona językiem uniwersalnym, lecz slangiem dupków jedynie.
Są, istnią jeszcze inne definicje, wikipedyczne lub słownikowe terminu "ekoterroryzm", ale tak na zdrowy rozum są one mało logiczne. Bo kto jest ekoterrorystą, tak naprawdę centralnie? Ten /lub ta/, kto terroryzuje, zasyfia, niszczy ekosystem. Na przykład /co zresztą nie podlega dyskusji/ podła zmiana uosobiona, zaś jej komisarzem, szefem tej konkretnej misji jest pewien Szyszko. Ekoterrorystą jest też każdy, kto mu pomaga, a także każdy, kto nie chce widzieć, co ten zbrodniarz wyprawia. Tak?
Styka..
Wychodzi na to, że swoje już pogadałem. Przeczytaliście, dowiedzieliście się i teraz już wiecie więcej. Ipso facto wiedzieliście już to wcześniej, tylko nie mieliście tego uświadomionego.
...
Jeszcze jedno. Post nie odnosi się centralnie wcale do ostatnich wydarzeń w Puszczy. Jego przekaz jest raczej ogólniejszej natury, zaś wspomniane wydarzenia /które wciąż się dzieją/ posłużyły jedynie jako inspiracja.

15 maja 2017

Czwarta tajemnica

Owa czwarta tajemnica polega na tym, że był jeszcze czwarty pastuszek. Tylko on tych grzybków nie jadł. Gdy zobaczył zaś, że z resztą coś hula nie tak i nie mógł się z nimi dogadać, to poszedł sobie. Podobno doszedł do Aveiro, zamustrował na statek jako chłopiec okrętowy i wyruszył na wiking. Potem przekonwertował  się na asatru, harmonijnie rozwijał ciało i ducha budując karierę wojownika, zaś gdy zginął walcząc ze złem i występkiem trafił jako heros do Walhalli. Tam zaś wiadomo: dużo zdrowego ruchu na świeżym powietrzu, tudzież rogi pełne miodu oraz miłość z Walkiriami na wszelkie możliwe sposoby. Wychodzi centralnie na to, że lepiej skończył, niż pozostała trójka pastuszków. Tak to bywa, gdy dzieciaki zbyt wcześnie sięgają po zabawki dla dorosłych, miast żyć w trzeźwości do pełnoletności.

27 kwietnia 2017

Słów nieco o dziewictwie i aspektach tegoż

Słowo "dziewictwo" wraz z pojęciem "dziewiczości" funkcjonuje w wielu kontekstach, często jako żartobliwa metafora. Jednak jest to sprawa wtórna, zaś bazowe znaczenia są dwa. Choć nieco ze sobą skorelowane, to jednak nie tożsame. Różnic jest bowiem mnóstwo, na ich czele zaś taka, że to drugie znaczenie dotyczy centralnie tylko kobiet. Bo jakoś do tej pory nie odkryto męskiego odpowiednika hymenu. Co nie oznacza bynajmniej, że sprawa ich nie dotyczy, zabawne jest jednak, że większy problem z nią związany potrafią sobie stworzyć mężczyźni właśnie. A przecież hymen to tylko atawizm, coś zupełnie nieistotnego, czym nie warto sobie zawracać głowy. Pozostaje jeszcze jednak sprawa dziewictwa rozumianego jako brak doświadczeń bliskości z drugą osobą, bez względu na stronę techniczną owej bliskości. Tu faktycznie pewne napięcie psychiczne wydaje się być naturalne, gdyż powstaje ono przy każdym pierwszym razie czegokolwiek, jakiegokolwiek doświadczenia dowolnego rodzaju. Owe napięcia zaś, jak to napięcia, bywają różne i różnie z nimi bywa.
Wróćmy jednak do tematu samego dziewictwa. Każdy człowiek ma swoje podejście do sprawy, zaś różnorodność poglądów, postaw i zachowań bywa różnorodna. Wszystko jest okay, dopóki nie wpadnie on na pomysł, że jego podejście jest najmojsze. Potem ta mojszość może się klonować i w końcu powstają takie pokraczne obyczaje, jak obowiązkowe wystawianie publice do wglądu prześcieradeł po nocy poślubnej lub równie pokraczne kulty, jak kult dziewictwa. Stado zaś pilnuje, by ową mojszość wszyscy przyjęli jako swoją mojszość. Jako, że każda akcja rodzi jakąś reakcję, zaś świat dąży do pewnej homeostazy, to powstają stada, których mojszość jest zupełnie na odwrót. W tych stadach dla odmiany dziewictwo funkcjonuje jako obciach. Takie stada są raczej rzadkością, niemniej jednak spełniają rolę ważnego czynnika równoważącego, co można traktować jako pewną wartościową wartość. Szczególnie obecnie, gdy państwowa edukacja ma być coraz mniej edukacją, coraz bardziej zaś indoktrynacją pewnej mojszości, której kult dziewictwa jest dość istotnym elementem. Ale to już jest inszy, sporo rozleglejszy temat, na osobniejszą dyskusję przy inszej okazji.
Teraz zaś pora na jakąś zabawną puentę. Zacznijmy od truizmu, że człowiek jest zwierzęciem, czasem lepszym, czasem gorszym od innych zwierząt. Nie wiadomo, jaki jest sumaryczny bilans, bo zależy on od indywidualnego systemu kryteriów oceny, a także od chwilowego humoru oceniającego. Niemniej jednak w temacie tworzenia sobie problemów z niczego /na przykład hymenu/ jest najlepszy bezdyskusyjnie. Efektem zaś tego bywają pewne chore mojszości ideologiczne, które postulują, by jeden człowiek dyktował drugiemu, co ma ze sobą robić /lub nie/ i kiedy ma to zrobić po raz pierwszy. Co zresztą zbyt zabawne nie jest.

08 marca 2017

Akademia na okoliczność komunistycznego(???) święta

Upieramy się, przynajmniej chwilowo, że żadna inna roślinka ładniejszych kwiatów nie wyprodukuje. O gustach się nie dyskutuje, więc w tym temacie polemiki zero. Wspomnieć tylko warto o pewnym genderowym pieprzu, który powyższa laurka zawiera. Otóż tylko jedna z powyższych roślinek to mężczyzna. Reszta to same kobiety. Kto zgadnie who is who?
Teraz krótka przygrywka, po niej jedziemy dalej.

Skoro zaczęliśmy od kwiatów, to powstaje pewne pytanie, jak kobieta ma je przyjmować? Tego dowiemy się za chwilę. Co prawda instruktaż dotyczy kwiatów przeprosinowych, ale czyż nie jest to adekwatne do sytuacji, gdy chłop sobie przypomina o kwiatach tylko w tym jednym dniu?
Dalsza gadanina będzie już krótka, bo o kobietach. Bynajmniej nie dlatego będzie krótka, że nie ma o kim i o czym gadać, ale dlatego, że właśnie jest. Bo kobiety są jak koty, można o nich gadać bez końca, a to z tego powodu, że są po prostu różne...
Bardzo różne...
Bardzo bardzo różne...
Czasem tak różne, że aż samemu zróżnieć można od tego...
 
I to chyba by było chwilowo już na tyle. Pozostaje na koniec złożyć jakieś życzenia. Jako że najoptymalniejszą wydaje się być tu formuła "dziewucha dziewuchom", wyręczy nas więc zatem Naomi Wolf:  "Bądźmy bezwstydne. Bądźmy zachłanne. Szukajmy przyjemności. Unikajmy bólu. Ubierajmy, dotykajmy, jedzmy i pijmy to, na co mamy ochotę. Szanujmy wybory innych kobiet. Szukajmy takiego seksu, jakiego pragniemy i walczmy zaciekle przeciwko takiemu seksowi, jakiego nie chcemy. Znajdźmy swoje własne motywacje. A jeśli uda nam się przebić i zmienić zasady gry tak, by poczucie własnej urody nie mogło zostać zagrożone, wyśpiewajmy tę urodę, ubierzmy ją, afiszujmy się z nią, pokazujmy ją".