20 grudnia 2021

Figlaszki probabilistyczne Misia Tej Gry

Przedział na osi czasu Mikołajki - Gwiazdka to okres prezentowy, więc Miś Tej Gry wyasygnował pewną kwotę, aby komuś jakiś podarek sprawić. Nie miało to jednak być tak po prostu, tak tylko wziąć i dać, tylko miała temu towarzyszyć zabawa, taka bardziej edukacyjna zresztą. Przybrało to postać dwóch figlaszków, oto one:
Figlaszek pierwszy
Do jednego z trzech pudełek Miś Tej Gry wziął i włożył prezent, zupełnie randomowo. Pudełka zamknął, oznaczył literami A, B oraz C, tak dla własnej orientacji, po czym poprosił jakiegoś tam wyznaczonego gocka, aby ten wylosował, który box ów prezent zawiera. Gocek nie mając żadnej innej przesłanki wykonał również randomową decyzję, po której kandydatem okazał się box A. Gdyby tam był prezent, gocek mógłby go sobie wziąć. Ale Miś Tej Gry opóźnił na chwilę otwarcie boxa, zaproponował gockowi zmianę zdania, przy okazji też otworzył był box C, który okazał się być pusty. Co powinien zrobić gocek, jaka jest lepsza strategia, aby zwiększyć szansę otrzymania prezentu? Czy ma zmienić zdanie, czy trwać przy pierwotnym? Drugie pytanie to dlaczego tak powinien zrobić?
Figlaszek ten jest znany pod oficjalną nazwą "Paradoks Monty Halla" od nazwiska prowadzącego pewien teleturniej, w którym opisany motyw ma miejsce. Kiedyś była też nadawana polska wersja show zwana "Idź na całość". De facto nie jest to żaden paradoks, wystarczy tylko pewne pojęcie na temat rachunku prawdopodobieństwa, ale nie spojlerujmy puenty.
Sytuacja wygląda tak, że są teraz tylko dwa pudełka, każde może zawierać prezent. Kwestia jest tylko, jaki jest rozkład szans na jego trafienie. Na chłopski rozum P(A) = 1/2 oraz P(B) = 1/2, czyli nie ma znaczenia, czy gocek zmieni zdanie, czy też pozostanie przy pierwszej myśli. Fajnie, pięknie, tylko że to wcale bynajmniej tak nie jest. Zacznijmy od początku. Szanse na prezent w kolejnych boxach są równe: P(A) = P(B) = P(C) = 1/3. Popatrzmy jednak na boxy B i C jak na taki jeden sumaryczny boks, który ma dwie przegródki. Jaka jest szansa, że prezent zajmuje ten oto właśnie overbox? Problem to trywialny: P(B+C) = P(B) + P(C) = 1 - P(A) = 2/3. Po otwarciu jednej przegródki C overboxa B+C rozkład prawdopodobieństwa pozostaje ten sam, nic się nie zmienia. P(A) = 1/3, P(B) = 2/3, tak więc gocek zwiększy swoje szanse na prezent zmieniając pierwotny wybór.
Nie każdy może się czuć przekonany, sugestia dwóch możliwości równo prawdopodobnych bywa nieraz bardzo silna. Spróbujmy tedy innej wersji figlaszka. Bierzemy talię kart, może być duża, brydżowa (52 sztuki), może być średnia, skatowa (32 sztuki), ale najwygodniej będzie użyć małej, mariaszowej (24 sztuki). Tasujemy, po czym gocek losuje jedną kartę aby trafić na przykład dupcię kier. Szansa na to wynosi 1/24. Karty jeszcze nie odkrywamy, za to Miś Tej Gry ogląda resztę i odkrywa wszystkie na stole poza jedną. Jednak żadna odkryta nie jest frelką czerwienną, tedy powstaje pytanie, jaki jest rozkład szans na nią pomiędzy dwoma zakrytymi kartami: tą pierwszą wylosowaną oraz tą ostatnią, nie pokazaną. Kto zatrybił, ten już wie: nic się nie zmieniło, P(first) = 1/24, P(last) = 23/24. Koniec figlaszka.
Figlaszek drugi
Pozornie podobny jest do pierwszego, ale tylko pozornie, gdyż jest to inna bajka z o wiele wyższej półki. Oficjalna nazwa to "Paradoks (lub problem) dwóch kopert" i jest na tyle trudny, że faktycznie wygląda na paradoks. Na jego temat powstało co nieco opracowań do znalezienia w necie, polskich może niewiele, ale po angielsku już więcej. Niektóre aby rzecz rozpracować sięgają po grubą artylerię, taką jak teoria gier, czy teoria decyzji. Do tej pory nie ma jednoznacznego werdyktu, czy temat został rozkminiony do spodu. Oto poniżej rzeczony figlaszek:
Miś Tej Gry postanowił obdarować kogoś gotówką, na ten cel wyasygnował pewną kwotę, po czym podzielił ją na trzy równe części. Jedną włożył do jednego pudełka, dwie do drugiego, po czym tak zamieszał, że sam nie wie, gdzie co jest. Oryginalna wersja to koperty, ale skoro wcześniej były boxy, to niech tak już zostanie. Gocek ma wybrać jeden box, robi to rzecz jasna randomowo, po czym zanim go otworzy Miś Tej Gry proponuje dil: zamianę boxów. Co robić? Można zadowolić się tym prezentem, ale można jednak zaryzykować jakąś stratę dla jakiegoś zysku. Gocek słyszał coś na temat wartości oczekiwanej, więc liczy tak:
K - kasa, którą już ma.
2K - kasa, którą może mieć, jeśli bogini Dola go lubi.
K/2 - kasa, która mu zostanie, jeśli Dola go nie lubi.
Szansa na jedno, jak i na drugie jest taka sama, czyli 1/2.
Średnie zasoby gocka po zamianie:
E = 1/2*2K + 1/2*K/2 = 5/4K.
Wygląda więc na to, że warto pójść na propozycję Misia Tej Gry, ale tuż po realizacji dilu pada ponowna, identyczna. Co prawda nowy box nie otwarty, ale co szkodzi znowu policzyć wszystko jeszcze raz, po czym okazuje się, że znowu warto się zamienić. Co więcej, po tej drugiej zamianie warto dokonać trzeciej, potem czwartej, et caetera ad mortem defecatum. Pora przerwać to błędne koło otwierając pudełko po zamianie. Zawiera ono jakąś konkretną sumę K dutków, nadal jednak nie wiadomo, czy to ta mniejsza, czy ta większa. Do tego jeszcze, zanim doszło do tego otwarcia, Miś Tej Gry zaproponował kolejną zamianę. Po otwarciu już nie mógł za bardzo, gdyż znając teraz lokalizację kasy mógłby ściągnąć na siebie podejrzenie, że podpuszcza gocka sterując go na minę gorszej opcji. Gocek się decyduje na zamianę po kolejnych takich samych rachunkach, być może pozna całą prawdę, być może nie, nas to jednak już nie obchodzi. Skupmy się na tym tylko, czy gocek prawidłowo rozumował? Absurdalność tej całej sytuacji sugeruje, że jednak nie. Ale co w takim razie jest nie tak? Choć nikt tak tego nie ujął, nigdzie tego nie znalazłem, to moja opinia jest taka, że gocek źle określił zmienną losową, że taka zmienna po prostu nie ma sensu, więc cała wartość oczekiwana też go nie ma. Przyjrzyjmy się sprawie jeszcze raz od nowa, od samego początku:
Miś Tej Gry rozdzielił do boksów pewną sumę dutków, nazwijmy ją sobie S. Tu drobna uwaga techniczna: S musi być podzielne przez sześć aby mniejsza część była liczbą parzystą. Inaczej bowiem, jeśli gocek na nią trafi, to od razu będzie dlań jasne, ile zawiera drugi box. Aczkolwiek jest to tylko drobny niuans nie będący sednem sprawy, raczej dodatkowa ciekawostka taka. Czyli mamy tak: jeden boks zawiera S/3 dutków, drugi zaś 2S/3. Gocek losuje boks, można nawet dla sportu policzyć, że zawiera on teoretycznie średnio S/2 dutków, ale już nie komplikujmy sprawy. Jeśli gocek zdecyduje się zachować go, nie zamieniać, to temat się kończy, nie ma sensu nic liczyć. Ale jeśli zdecyduje inaczej, to można rozważać zmienną losową, zabawne zaś jest to, że losowanie już nastąpiło. Finalne rozwiązanie jest tak proste, że aż niewiarygodne:
Po losowaniu gocek już ma jakąś sumę na własność. Zmienną losową jest jego zysk lub strata, zależnie od tego, na którą część dutków trafił. Jeśli to było S/3, to po zamianie zyska 2S/3 - S/3 = S/3. Jeśli to było 2S/3, to jego zysk wyniesie S/3 - 2S/3 = -S/3, czyli straci innymi słowy. Szansa zaistnienia jednej lub drugiej opcji wynosi 1/2, więc liczymy jego średni zysk, wartość oczekiwaną fachowo rzecz nazywając:
1/2*S/3 + 1/2*(-S/3) = S/6 - S/6 = O (zero).
To wszystko oznacza, że gocek może się zamienić, może nie zamienić, matematycznie jest to bez znaczenia, co najwyżej fizjologicznie pod kątem adrenaliny, którą może sobie zafundować lub nie zafundować. Ale to już nas za bardzo nie interesuje od tejże matematycznej strony.
Tak prywatnie od siebie przyznam, że nie wiem, czy to rozwiązanie mnie satysfakcjonuje. Mam bowiem takie poczucie istnienia jakiejś dziury w tym rozumowaniu. Ale być może to tylko złudzenie, ten problem po prostu tak ma, taki swój urok? Może też dlatego jest taki sławny?
= = = = = = = = =
Tymczasem zaś jutro, we wtorek 21-go grudnia, o godzinie 16:59 /tak z grubsza, z dokładnością do minut/ zaczynają się Święta, kto lubi figlaszki matematyczne, szczególnie probabilistyczne, ten być może znajdzie chwilę, aby zająć się wspomnianymi powyżej, a kto nie, to tys piknie, pozostaje jedynie urbi, pago et orbi, szczególnie zaś Kawiarni życzyć jak poniżej:
ROŚNIJCIE W SIŁĘ I BAWCIE SIĘ DOBRZE 😺

13 grudnia 2021

Czterdzieści lat minęło

Pułkownik Ivanow /nazwisko zmienione - licentia blogica/ w onym czasie był dopiero kapitanem. Dowodził on jednostką wojsk desantowych, które to w Polsce zwykło się popularnie określać słowem "komandosi". W grudniu 1981 roku jego oddział został przerzucony na obecną Białoruś i stacjonował kilkanaście kilometrów od granicy z Polską. Kilka dni później kapitan Ivanow otrzymał rozkaz w zapieczętowanej kopercie. Zawierała ona tekst tegoż oraz drugą zapieczętowaną kopertę, którą miał otworzyć dopiero na osobny rozkaz. Rzeczony tekst opisywał dane rejonu ewentualnego zrzutu spadochronowego, miał też załączony stosowny szkic sytuacyjny. Była to Warszawa, teren częściowo już nieużywanego lotniska na Bemowie. Zwykle ćwiczyło tam ZOMO, zaś już potem funkcjonowała giełda samochodowa. Obecnie teren zajmuje dzielnica mieszkaniowa, jedynie na jej skraju nadal funkcjonuje lotnisko sportowe. Oddział kapitana utrzymywany był w stałej gotowości bojowej, gdyż rozkaz co trzeba robić dalej mógł nadejść w każdej chwili. Nadszedł piętnastego grudnia. Znosił gotowość bojową, nakazywał zniszczenie wspomnianej drugiej koperty oraz przygotowanie wojska do transportu. Następnego dnia grupa kapitana Ivanowa została wycofana na dalsze tereny ówczesnego Związku Radzieckiego.
= = = = = = = = = = = = = = = = =
Pomijając nazwisko kapitan Ivanow jest postacią prawdziwą. Po opisanym wyżej wydarzeniu uczestniczył w radzieckiej interwencji w Afganistanie. Po rozpadzie Związku Radzieckiego, jako pułkownik przeszedł na emeryturę. Inne detale biograficzne są nieistotne dla tej opowieści. Jego losy po roku 2006 są już nam nieznane. Oszacowanie stopnia wiarygodności opisanej historii pozostawiamy intuicji Kawiarni.
Ponieważ od wielu lat trzymamy się zasady nie wchodzenia w dyskusję na temat, czy decyzja wprowadzenia stanu wojennego czterdzieści lat temu była słuszna, czy też nie była, niektóre ewentualne komentarze mogą być pozostawione bez odpowiedzi.

10 listopada 2021

CIASTECZKA /krótki dialog o posiadanu/

- Już wiem! Gdy nic nie masz, nie masz bólu głowy, że to stracisz.
- Hogwash i bullshit! Swędzi cię prawa pięta, a ty drapiesz się za lewym uchem. Wcale nie chodzi o to, aby nic nie mieć. Rzecz jest w tym, aby nic nie miało ciebie.
- Czy to znaczy, że...
- Nie.

21 października 2021

Nieco mądrości na temat asertywności

Asertywność to nie jest takie sobie zwykłe "nie". Trzeba wiedzieć, że każde "nie" generuje złe wibracje i może być pierwszym słowem do wojny. Jeśli ktoś lubi wojny, to okay, dorosły człowiek wie, co lubi i co robi. Ale zwykle wojen się nie lubi, bo są upierdliwe, męczące, tudzież nudne. Chyba, że jako gap lub kibic, ale to oddzielny temat. Tedy więc asertywność to sztuka tak wykonać "nie", aby do wojny nie doszło, aby ktoś usłyszał "tak". To nie każdy umi, tego trzeba się nauczyć. Obecnie są różne kursy tegoż, zwykle płatne, ale najlepiej trenować za darmo na poligonie życia.
To działa.
Niestety nie zawsze i niekoniecznie. Nie z każdym daje radę rozumować. Pozostaje nam więc w odwodzie Atomowa Eschatologiczna Riposta Wujka Stacha. Zaś gdy ona nie zahula, to zamykamy oczy i walimy w ryj.
Stop! Wróć! Pomyłka, errata. Nic nie zamykamy. Trza widzieć, gdzie się wali. Bo to nie chodzi o rozładowanie naszego napięcia spowodowanego frustracją, że ktoś tam jest złamasem. Tu chodzi o to, aby takiego ptysia zabolało. Taka pedagogika specjalna to jest, żeby się odpieprzył, poszedł sobie gdzieś i nie zawracał już tyłka.
Czasem się z tego robi wojna, trudno, co robić 😟
Ale to już jest osobna bajka...

02 października 2021

CIASTECZKA /Zoja & Zula i deszcz/

- Zojka, coś bym zjadła.
- Otworzyć ci puszkę?
- Nie chcę się kochać, chcę coś zjeść.
- Znaczy głodna jesteś?
- Nie jestem głodna, tylko coś bym zjadła.
- Aha. Jak dziecko, kartofla nie, ciasteczko tak?
- Jak ty mnie skarbie doskonale rozumiesz.
- Co by ci tu powiedzieć? Marnie jest.
- Znaczy nie mamy ciasteczek?
- Chwilowo nie mamy. Ale ma dupa nogi?
- Aluzju ponjała, sklep mamy niedaleko, tylko że...
- Kontynuuj, kontynuuj.
- Co tu kurwa kontynuować? Leje wściekły, jebany deszcz.
- Tak ci się tylko zdaje. Masz umysł deszczu.
- Co ty kombinujesz? Deszcz zapierdala, spójrz przez okno.
- Dramatyzujesz. Nic się nie dzieje.
- Jak się nie dzieje, jak dzieje?
- Czekaj, mam pomysła. Akurat lapidendron masz otwarty.
- Co chcesz zrobić? Sprawdzić prognozę? Zamówić ciasteczka online?
- Nie, zaraz zrobimy coś z tym deszczem. Taką grę ci pokażę. Spójrz, tu jest takie coś, że tym trzeba tu, tym trzeba tak, a ma wyjść, że to jest tak.
- Prymitywne.
- To tylko wstępna wprawka. Jedziemy następny poziom.
- No dobrze, i co teraz?
- Patrz, to trzeba tu, to trzeba tam, teraz...
- Dobra, zostaw, dalej już ja sama.
- To ty się baw, a ja sama skoczę do sklepu.
.......
.......
- Kochanie, jestem już!
- No...
- Ziemia do Zulki, przerwa w locie.
- Coś robię, nie widzisz?
- Już nie robisz.
- No coś ty, pogięło cię?
- Tylko zahaltowałam na chwilę.
- I co chcesz?
- Powiedz mi, gdzie się podział deszcz?
- Miałaś coś z nim zrobić, a teraz widzę, że leje dalej.
- Jak grałaś to nie lał.
- Coś ty? Wiesz, że nie wiem? Grałam.
- Właśnie na tym polega trick. Gdy grałaś deszczu nie było. Tak dokładnie, to nie tyle deszczu, co problemu deszczu, który sobie stworzyłaś, gdy za dużo myślałaś na jego temat.
- Rozumiem. Ciekawe, czy tak można z bólem zęba?
- Teoretycznie tak, ale byłoby trudniej. Na ból zęba to jednak ja wolę procha, a potem do dentysty. A co, boli cię?
- Nie, tak tylko pomyślałam.
- To nie myśl za dużo, bo cię faktycznie zaboli.
- Od samego myślenia? Pieprzysz.
- Ba, nie takie rzeczy się mogą zdarzać. Kiedyś taki jeden wujek za dużo myślał o żonie i w końcu ją zabił.
- Jak to zabił?
- Normalnie, siekierą.
- Swoją?
- No tak, to jego żona była.
- Ale czy siekierą swoją?
- Nie wiem. Ciasteczko?
- O, właśnie, moje ciasteczka!
- Takie mogą być?
- Doskonale. Ale czegoś nie rozumiem.
- No?
- Wyszłaś tak, jak stałaś. Parasolki nie mamy...
- I co z tego?
- To, że nie zmokłaś, jesteś dziewiczo sucha, nietknięta deszczem.
- Deszczu nie było.
- Tak nagle przerwę sobie zrobił na chwilę?
- Nie wiem. Po prostu nie myślałam o nim.
- Teraz to już coś bredzisz.
- Nie, dlaczego? Ty też nie myślałaś o deszczu i też nie zmokłaś.
- Zupa! Dawaj tu te ciasteczka.

22 września 2021

haiku rocznicowe

Zimna końcówka lata
Piętnastolecie
Sok z kiszonych buraków
_____________________________________________________________________
Post zawiera lokowanie produktu (dostępnego w sklepach sieci "Żabka").

23 sierpnia 2021

Już przed, czy dopiero po?

Nie jest to mój problem, jednakże problem seksu przed rejestracją związku, zwaną "ślubem" tworzy z niczego sporo ludzi, więc sprawa wydaje mi się godna blogowej uwagi. Nie jest to mój problem choćby dlatego, że owa rejestracja nie jest niczym koniecznym. To tylko taki dodatek do związku, czasem nawet praktyczny, zyskowny, niemniej jednak tylko dodatek. Poza tym trudno mówić o związku, jeśli nie ma w nim seksu. Toć to od seksu właśnie sprawa się zaczyna, to ten moment decyduje, czy dana para chce być ze sobą, czy nie. Inna sprawa, że nawet bardzo fajny seks nie oznacza wcale, że do tego związku musi dojść, ale to już nie jest temat tego posta. Tak więc cały omawiany problem jawi się jako jakiś surrealizm, stawianie sprawy do góry kołami.
Niemniej jednak moja prawda nie jest jedyną prawdą. Są pary, które uważają się za związek, mimo że zbyt bliskiej bliskości jeszcze nie było. Są też pary, dla których wspomniana rejestracja jest czymś nader ważnym. To one właśnie nieraz mają problem, który jest skutkiem takiego podejścia. Można rzecz jasna zmienić to podejście, ale to tak nie działa, z dnia na dzień raczej nie da się tego zrobić. Cóż więc takim ludziom można by rzec? Właściwie niewiele, to jest ich relacja, ich związek, ich sprawa. Jedyne co można stwierdzić, to na pewno więcej ryzykują ci ludzie, którzy odwlekają ów seks do chwili rejestracji, niż ci, którzy nie czekają, którzy działają harmonijnie ze sobą. Warunkiem udanego związku jest kompatybilność seksualna, nie można jej sprawdzić dokładnie samym tylko gadaniem na ten temat. Jeżeli jej nie ma, to taki związek nie ma zbytniego sensu, zaś po rejestracji trudniej jest się rozstać, niż bez niej. Nie każdy wtedy potrafi wykonać rozwód, więc woli się męczyć w martwym związku mając płonną nadzieję, że ta sprawa się jakoś tam dotrze. To rzecz jasna jest spore uproszczenie, laboratoryjny, statystyczny obraz, bo nieraz też tak jest, że ludzie czekają na ten moment, po czym nagle okazuje się, że jest super. Inna sprawa, że ci, którzy nie czekają też ryzykują. Nieraz jest tak, że po ślubie ludzki behawior się zmienia. Ilość różnych żartów, memów na ten temat świadczyć może, iż nie jest to takie unikatowe zjawisko. Ale tak rozumując można dojść do wniosku, żeby w ogóle nie wchodzić w związki, bo wtedy ryzyko jest zerowe. Tacy akurat ludzie są, single, które swój seks, jeśli go uprawiają, ograniczają tylko do jednorazowych ewentów. Ale ich omawiana sprawa nie dotyczy, więc tym zajmować się tu nie będziemy. Nie dotyczy też par, które mają niskie libido i seks jest dla nich niezbyt ważny, w skrajnych przypadkach wręcz zbędny. Przy okazji zauważmy też, że jeśli oboje tak mają, to są właśnie kompatybilni seksualnie, więc taki związek może być nader udany.
Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Otóż nieraz jest tak, że sprawa kręci się wokół jednej konkretnej techniki seksu. Dla niektórych nawet seks to tylko ta właśnie technika. Tabu przedślubne dotyczy więc głównie jej, ma to zresztą pewne swoje racjonalne wytłumaczenie. Ów patent, bez względu na zabezpieczenia jest najbardziej ryzykowny, jeśli chodzi o ciążowego pecha. Gdy tak się stanie, to obrywa głównie kobieta, zaś rejestracja związku daje jej złudzenie większego bezpieczeństwa. Tedy to więc wiele par stosuje prosty trick, że do ślubu owej techniki nie stosują kochając się na wszystkie inne znane im sposoby. Jedyny kłopot może być wtedy, gdy któraś ze stron nie akceptuje takiego układu, zwykle jest to mężczyzna. Ale tak naprawdę, to nie jest to żaden kłopot, bo taka sytuacja oznacza brak wspomnianej kompatybilności, czyli sam związek może się rozlecieć bez zbytniej szkody.

13 sierpnia 2021

Poprawność polityczna a la TVN

Choć telewizor bardziej służy naszym kotom jako punkt widokowy, niż mnie jako źródło bitów danych, to nie będę modnie szpanował kłamiąc, że wcale telewizji nie oglądam. To tak jak z popularnym narkotykiem - alkoholem: zasadniczo jestem niepijący, ale tylko zasadniczo, więc czasem zdarza mi się piwko strzelić, nawet dwa. Tak też jest z telewizją: czasem coś obejrzę. Ba, nawet na państwową kurwizję nieraz rzucę okiem, bo może zdarzyć się fajny film, który mam szansę zaliczyć cały, gdyż nie jest przerywany reklamami. Zdarza mi się tedy też odpalić kanał TVN, a że ostatnio wiele się mówi o tej stacji, więc jak wszyscy to wszyscy, wujek też.
Gdy mowa jest o telewizji, to często przez pryzmat programów newsowych. Tu jakby prymat TVN nad państwową gadzinówką jest poza dyskusją. Co prawda można się spierać co do kwestii bezstronności, obiektywności, neutralnością przekazu, ile w nim jest manipulacji, ale porównywanie tegoż ze wspomnianą kurwizją jest jakimś nieporozumieniem, gdyż ta ostatnia głównie manipuluje. To jest tak, jakby porównywać beczkę wody z Morza Martwego pod kątem słoności z beczką kranówy do której wsypano nieco soli. Czy jest to jedna łyżeczka, czy nawet dziesięć, to nie ma to zupełnie znaczenia. Tedy szkoda tracić czas na ten temat.
Można też zabawić się w naukową, ogólną analizę porównawczą różnych stacji telewizyjnych, co łatwe nie jest, bo inne są kryteria oceny telewizji państwowej, inne telewizji prywatnej. Ale tak, czy owak w sumie wszystko sprowadza się do gustów, o których się nie dyskutuje, poza tym realia blogowe wykluczają taką obszerną pracę. Tedy więc skupmy się tylko na jednym detalu, na jednym wątku działalności samej TVN, o którym mam zdanie krótkie: nie pomaga. Co więcej, nieraz nawet jest to szkodliwe. Już tłumaczę, już objaśniam, w czym rzecz:
Seriale zwane "paradokumentalne" uprawia kilka stacji, tu jednak zajmę się tylko jednym emitowanym przez TVN pod zbiorczym tytułem "Ukryta prawda". Są to krótkie fabułki wspomagane komentarzem narratora oraz wypowiedziami samych bohaterów na temat sytuacji, tudzież własnych myśli, czy zachowań. Formuła jest dość pomysłowa, gorzej już jednak bywa z treścią, z samymi fabułkami. Tu jest różnie, czasem intryga bywa nawet ciekawa, czasem bezsensowna, radosna twórczość scenarzystów różnymi owocuje efektami. Za to bardzo często prezentowane są postawy oraz zachowania konserwatywne, w złym znaczeniu tego słowa, nieraz nawet wręcz burackie. Nie jest to jednak satyra na owo buractwo, nie jest to też nawet neutralny przekaz, można za to odnieść wrażenie, że autorzy traktują je jako właściwe, prawidłowe, że próbują widza wychowywać. Widziałem na przykład odcinki marihuanofobiczne albo powielające stereotypy na temat związków ludzi sporo różniących się wiekiem. Ale najgorsze są zawierające motyw pechowej, niechcianej ciąży, których jest dość wiele. To już jest skandal, istna propaganda ideologii anti - choice, która pasuje może do kurwizji, do jakiejś tam "Republiki", czy innego "Trwam", ale nie do stacji mającej wyższe ambicje. Schemat odcinka zwykle jest taki, że trafia się owa ciąża i jej usunięcie to najlepszy, wręcz jedyny sposób na odkręcenie nieszczęścia. Tak przynajmniej rozumuje normalny, przytomny człowiek. Ale w "Ukrytej prawdzie" nigdy do takiego rozwiązania nie dochodzi. Scenarzyści tak zawsze pokombinują akcją, że kobieta nie śmie pomyśleć na ten temat, zaś jeśli nawet pomyśli, to szybko ktoś jej ten pomysł wybija z głowy. Finał, "happy end" jest zwykle taki, że na końcu pojawia sie bobo, zaś mamuśka skacze wręcz z radości na ekranie. Nawet terminologia dotycząca ciąży jest poprawna politycznie, zgodna z jedyną słuszną linią partyjną, tudzież kościelną. Niektórzy czasem mawiają, że TVN to tuba propagandowa PO. Jeśli tak faktycznie jest, to nawet by się zgadzało, bo ta partia jest tak samo konserwatywna, antykobieca, jak neokomuna PiS.
Można by zapytać what's da fuckin' problem? Człowiek na poziomie tych filmów albo nie ogląda, zaś jeśli ogląda, to ma do tego dystans. Jakby nie było, to tylko film, bajka, fikcja literacka. Pewien realny problem jednak jest. Ludzie na poziomie stanowią jedynie pewien niezbyt wielki procent społeczeństwa. Większość konsumentów telewizji, także stacji TVN, to zwykle buractwo, które takie produkcje bierze na poważnie. Gdy im ileś tam razy, metodą Goebbelsa powtórzyć między wierszami takie kłamstwo, jak "aborcja to zło", to zaczną to uznawać za swój własny pogląd.
Pojęcia nie mam, czy stacja TVN zniknie z przestrzeni medialnej, czy nie, się jeszcze zobaczy. Jeśli tak, to zapewne będzie duża strata dla pluralizmu mediów plus dalsze konsekwencje polityczne. Jednak gdy ktoś zacznie po tej stracie płakać, to warto aby między chlipem i siorbem miał świadomość, że niedoszły nieboszczyk robi też złą społecznie robotę.

18 lipca 2021

CIASTECZKA /Zoja & Zula revisited/

- Bo to jest tak: palec wskazuje Księżyc...
- Ale ty nudzisz. Tak w ogóle, to lakier ci oblazł.
- Z czego?
- Z dupy! Spójrz sobie na ten swój palec.
- Ożesz kurwa!
- No, i właśnie.
- Co właśnie?
- Niebiański blask niebiańskim blaskiem, a pazury zrobić trzeba.

17 czerwca 2021

Samość niesamotna i samotność niesama

Czasem się zdarza, że po latach spotykają się dawne, lubiejące się zresztą kiedyś psiapsióły ze studiów, czy skądś tam inąd:
- Cześć, to ty?
- Nie, nożyczki.

Śmiech, niedźwiedź dopełniający ryt powitalny, zaś po krótkim blabla marsz do najbliższej kafejki. Tam dalej blabla, wreszcie pada pytanie:
- Masz kogoś?
- Męża.
- No, coś ty? Dawno?
- Jakieś cztery lata. A ty?
- Co ja?
- Masz kogoś?
- Miałam chłopa, miałam dziewczynę, teraz od dwóch lat singluję.
- Czyli sama jesteś? To okropne.
- Wcale nie jestem sama bynajmniej - przynajmniej, mam przecież siostrę, kumpli, kumpele, czasem się z kimś bzyknę dla sportu, a tak w ogóle to na deficyt życia towarzyskiego nie narzekam.
- Spotykasz jeszcze kogoś ze starej załogi?
- Czasem, a nawet często Cewkę, mieszka niedaleko mnie.
- Cewkę? Tą grubą?
- Jaką grubą? Ty wiesz jaka laska się z niej zrobiła? Dieta, ćwiczenia, istny cukierek. Nawet ciąża nie zepsuła jej figury.
- Ciąża? A donosiła, ma bobo?
- Dokładnie. Trochę miała pecha. Podwójnego zresztą.
- Znaczy bliźniaki?
- Nie, nie w tym sensie. Po prostu koleś okazał się dupkiem.
- To znaczy?
- Przerżnął ją nadzwyczaj skutecznie, po czym zniknął.
- To słabo. Nie mogła usunąć?
- Zwariowałaś? Zabić życie nienarodzone?
- Co ty za bzdury opowiadasz? Co jest z tobą?
- Przecież żartuję. Cewka jest normalna, nie w głowie jej te antyczojsowe bzdety. Ona po prostu naprawdę chciała mieć to dziecko. Stać ją, trafiła świetną robotę, dobrze zarabia. Ściga tego gamonia na kasę, ale wyjechał gdzieś, szukaj wiatru w polu.
- Tiaaa... Samotna matka.
- Właśnie nie samotna. Ja wiem, tak się oficjalnie mówi, błędnie zresztą. Ale Cewka na pewno samotna wcale nie jest. Córcią się zajmuje jak należy, ale towarzysko też się udziela.
- Ma kogoś?
- Nie. Ale cipa jej pajęczyną nie zarosła.
- Rozumiem.
- Dobra, ale ty coś opowiedz o tym swoim gamoniu. Bejbi jakieś macie?
- Nie, nie ma pośpiechu.
- A on, jaki jest?
- Oj tam, nic ciekawego.
- Coś tak posmutniała nagle?
- Bo widzisz... Trochę się wpierdoliłam z tym ślubem.
- Coś nie tak z nim? Pije, bije, słabo bzyka, kasy żałuje?
- Bez przesady, aż tak tragicznie nie jest. Tylko wiesz...
- No, co jest?
- Na początku było nawet super. Ale szybko się coś zjebało. Niby jesteśmy ze sobą, ale tak jakoś obok siebie. On w ogóle ze mną nie gada.
- Jak to nie gada? Wcale?
- Nie, nie tak. Gadane to on ma, bardzo fajne zresztą.
- To w czym problem?
- Bo to jest takie, jakby ci to powiedzieć... Powierzchowne.
- Powierzchowne?
- Bo gadamy tylko pierdołach, ale tak na poważnie to...
- Chyba zaczynam trybić, o co chodzi.
- To jest bardzo dziwne, niby nie jestem sama, ale jestem samotna.
- Chcesz o tym porozmawiać?

W tym to momencie ustawmy parawan dyskrecji, niechaj dalszy dialog psiapsiółek pozostanie ich tajemnicą. Nie jest tematem tego posta analiza problemu, typowego zresztą dla wielu par, którym zachciało się za szybko rejestrować swój związek. Skupmy się na pewnym niuansie, można by rzec figlu, który płata kod komunikacji zwany "polska mowa ojczysta", zaś jego efektem jest pewne pomieszanie pojęć. Spróbujmy tedy chociaż na chwilę wyprostować sytuację. A więc:
Singiel(ka) = osoba nie będąca w związku. Tylko tyle. Nie wiedzieć czemu komuś się ubzdurało, że ta osoba jest sama, do tego jeszcze samotna. Co prawda czasem tak bywa, ale zwykle niekoniecznie. Człowiek singlujący może mieć jak najbardziej bogate, satysfakcjonujące życie towarzyskie, tudzież erotyczne na dodatek. Skąd się wzięło przekonanie, że singlowanie równa się samotność to wyjaśnimy sobie na końcu.
Dygresja: Do dyskusji jest, ale to już nie tutaj, czy układ zwany "fuckin' friends" to już związek, czy po prostu taka umowa dwóch osób ze statusem "singiel". Koniec dygresji.
Samość = nie ma takiego słowa w języku polskim, przynajmniej nie ma go w powszechnym uzusie, zwykle mówi się, że ktoś jest sam. Czyli nie ma rodziny, przynajmniej takiej, z którą ma zażyłe relacje, nie ma bliższych znajomych, nie ma też partnera życiowego. To wyczerpuje temat. "Być sam(a)" to tylko opis fizycznej sytuacji danej osoby, nie niesie on ze sobą żadnej informacji, jak ta osoba ze swoją "samością" się czuje.
Samotność = oznacza stan umysłu, złe samopoczucie powodowane swoją samością. Ale niekoniecznie. Bohaterka dialogu powyżej nie jest sama, mimo to jednak jest samotna. Czyli samotność może też wywołać brak odpowiedniego kontaktu z teoretycznie bliską osobą. Tak, czy owak jest to takie samo cierpienie i jeśli ktoś mówi "jestem samotna/y, ale dobrze jest mi z tym", to jest to bzdura, zdanie samosprzeczne, oxymoron. Chyba, że ów ktoś sobie żartuje lub nie zna znaczenia słowa "samotność", albo jest masochistą. Ci ostatni mają pewne pojęcia przestawione do góry kołami.
Wyjaśnienie błędu językowego "samość = samotność" jest dość proste. Większość ludzi to zwykle zwierzęta towarzyskie, zaś te prymitywniejsze mentalnie wręcz stadne. Źle się czują, gdy są same. Zaś ich przekonanie, że człowiek sam musi być samotny to po prostu projekcja ich umysłu. Skoro oni marnie się czują sami, to wydaje im się, że każdy ma tak samo. Podobnie też bywa z pojęciem "singiel". Wiele osób tak ma, że chcą być w związku. Bez związku jest im słabo, tedy mają ciśnienie na ten związek gdy w nim nie są. Zaś singli postrzegają jako ludzi nieszczęśliwych, samotnych. Trochę mają racji, gdyż nieraz jest się singlem z konieczności, jako wynik pewnego splotu okoliczności, czasem sami sobie są winni, czasem po prostu mają pecha, ale to akurat jest nieistotne. Jest jednak całą rzesza singli z wyboru, którzy nie chcą się z nikim wiązać. Ta niechęć może być chwilowa, na zasadzie "jeszcze nie teraz", może też być utrwalona na stałe. Jakby jednak nie było, to stwierdzenie, że są samotni jest czystym nonsensem.
Wróćmy na koniec do owej "samotnej matki", czasem też ojca. To prawda, że uzus jest taki, iż każdą kobietę bez partnera wychowującą dziecko nazywa się "samotną". Jest to archaizm, relikt z czasów, gdy takim matkom przeważnie lekko nie było. Tymczasem obecnie jest tak, że samotna matka wcale nie musi być samotna, bywają takie, które się świetnie bawią swoją sytuacją i nie chcą jej zmieniać. Przynajmniej na razie. Co prawda nic nie jest trwałe na świecie, więc taka matka może się poczuć źle ze swoją sytuacją i stać się samotną, ale nie musi. Tak więc określenie "samotna matka" lub "samotny ojciec" jest czysto umowne, nie można go brać dosłownie. Ale taki jest już ten język polski, gdzie słowa niekoniecznie znaczą to, co mają znaczyć w swojej istocie.
To jest do pewnych granic do przyjęcia, uzus to uzus, ciężko z nim wygrać. Gorzej jest, gdy pewni ludzie świadomie wykręcają znaczenie słów, co można zaobserwować obecnie, gdzie klika rządząca plus ich lemingi robią to wręcz na chama tworząc kolejną nowomowę. Ale to już jest temat na osobną dyskusję. Bulba.

02 czerwca 2021

CIASTECZKA /sens życia/

- Mam takie pytane. O co chodzi w życiu?
- Widzisz tą fotkę? Co na niej jest?
- Goła baba.
- Spadaj. Jesteś kretynem. Przyjdź jutro.
...
- Wracamy do sprawy. Co jest na fotce?
- Dupa i cycki?
- Spadaj. Jesteś kretynem. Przyjdź jutro.
...
- No, co tam, jak tam? Co jest na fotce?
- Toner drukarki.
- Prawie dobrze. Ale kompletnie do dupy. Przyjdź jutro, kretynie.
...
- No, to co jest w końcu na tej fotce?
- Kiszony ogórek w krewetkach.
- Nawet nieźle. Niemniej jednak nadal jesteś kretynem. Przyjdź jutro.
...
- Jaki masz dziś pomysł na fotkę?
- Zaczarowany widelec?
- No nie. Rozczarowujesz mnie. To już było.
- Jestem kretynem?
- Sam to powiedziałeś. Przyjdź jutro.
...
- Rutynowe pytanie. Co jest na tej fotce?
- Kurwa! Chcesz w dziób?
- Ujujuj. Kretyn się usmarkał. Idź do domu, wypłacz się i przyjdź jutro.
...
- Domniemywam, że znasz pytanie?
- Na fotce nie ma nic.
- Nie wierzę ci. Doprawdy?
- Nic! Pustka, próżnia, nicość!
- Nie dość że kretyn, to kłamczuch. Przyjdź jutro.
...
- Co masz mi dziś do powiedzenia?
- Już wiem! Na fotce jest goła baba.
- Bingo! To nie było tak od razu?
- No tak, ale ja dalej nie wiem, o co chodzi w życiu.
- Już wiesz. Zawsze wiedziałeś. Tylko zapomniało ci się czemuś.
- No, i co teraz?
- Nic, to minie. Albo nie.

28 maja 2021

RIGPA

Zbliżał się koniec pracy w smart shopie. Sprzedawca zamknął drzwi na klucz wypuszczając jedynie wychodzących. Wreszcie został już tylko jeden potencjalny klient, który od kilkunastu minut chodził od gablotki do gablotki starannie studiując napisy na opakowaniach. Wyraźnie był niezdecydowany czego szuka, czego potrzebuje. A może za dobrze wiedział, czego chce? Nadszedł wreszcie moment, aby zadać mu rutynowe pytanie:
- Czy mogę w czymś panu pomóc?
- Właśnie nie wiem.
- Bo widzi pan, zaraz zamykamy.
- Szukam czegoś, jakby tu powiedzieć...
Tu mężczyzna zawiesił głos i spojrzał na sprzedawcę.
- Jeśli to nielegalne, to pomylił pan adres.
- Ależ nie, nic z tych rzeczy.
- To co w takim razie?
- To się nazywa "Rigpa".
- Rigpa? Pierwsze słyszę.
- Pewnie ma jakieś inne jeszcze nazwy.
- No dobrze, ale co to centralnie ma być? Jakiś legalny drag? Stymulant? Nootrop? Może afrodyzjak? Mamy duży wybór różnych produktów.
- Mówią na to "Porost Oświecenia".
- O masz ci los. Oświecenie w nazwie ma sporo rzeczy.
- To jest naprawdę porost. Organizm złożony, symbioza grzyba i glonu.
- Co to jest porost biologicznie, to ja akurat wiem.
- Dodam, że to jest tybetański porost. Powoduje nagłe oświecenie.
- No, to zabił mi pan ćwieka. Tak w ogóle, to jak się znam na tym wszystkim, oświecenia nie można osiągnąć farmakologicznie. Można jedynie coś tam ruszyć w głowie, wspomóc lub wywołać stan umysłu jakoś tam zbliżony do oświecenia, ale tak bezpośrednio, samym lekiem, czy inną substancją? Ja naprawdę długo siedzę w tej branży i wiem, co mówię.
- Nikt nie wie wszystkiego. Ale skoro tak ma być...
- Chwileczkę. Prowadzę uczciwy interes i bardzo nie lubię, gdy klient jest zawiedziony. Zróbmy może tak, że przyjdzie pan jutro, jakoś tak około południa, po otwarciu sklepu. Może pan? Może tak być?
- Mogę, nie ma sprawy.
- Okay, a ja do tego czasu spróbuję czegoś się dowiedzieć.
- Będę naprawdę wdzięczny.
- Odkąd Fenicjanie wynaleźli pieniądze, wdzięczność jest prosta technicznie do wyrażenia. Niemniej jednak nic nie obiecuję, tylko tyle, że spróbuję.
Gdy tylko mężczyzna wyszedł ze sklepu, sprzedawca wykonał wszystkie procedury konieczne do zamknięcia lokalu, gdy zaś już wsiadł do auta stojącego nieopodal sięgnął po telefon.
...
- Jakie pan ma dla mnie wiadomości?
Mężczyzna był wyraźnie pobudzony.
- Nie tutaj. Musimy wyjść na zewnątrz.
Sprzedawca cofnął się na zaplecze, po chwili wrócił, za nim zaś wyszła by stanąć za ladą młoda kobieta. Gdy obaj znaleźli się na ulicy kierownik smart shopu ruszył w stronę pobliskiej ławki. Usiadł i wykonując zapraszający gest dłonią oznajmił:
- Tu możemy spokojnie porozmawiać.
- Zamieniam się w słuch.
- Miał pan rację, faktycznie istnieje taki porost. Nie wiem, czy rośnie na Tybecie, czy w dżungli amazońskiej, na wyspach Hula-Gula, czy też może Palmer Eldrich przywiózł z Układu Proximy, tego już mi nie powiedziano.
- Czy to jest dostępne u nas?
- Tak daleko moja wiedza nie sięga. Ale mam upoważnienie, aby skierować pana do kogoś, kto być może panu pomoże.
Sprzedawca wyjął małą karteczkę.
- Pojedzie pan pod ten adres. To jest dom planowany do rozbiórki. Stanie pan pod nim na chodniku i ktoś już pana znajdzie, pokieruje dalej. Tylko muszę was umówić, zadzwonić. Kiedy pan tam może być?
- Już tam ruszam.
- Dobrze, taksówką zajmie to panu około pół godziny.
- Czy mogę?
Mężczyzna sięgnął po karteczkę.
- Spokojnie. Czy mówiłem już panu, że to nie są tanie rzeczy? Jeśli nie, to właśnie mówię. Nasza rozmowa ma już swoją cenę, a to dopiero początek.
- Ile?
- Zrobimy tak, że pan wypłaci jakąś sumę. Jeśli uznam, że jest za niska, to po prostu zniszczę tą karteczkę, po czym zapominamy, że w ogóle się spotkaliśmy. Ma pan tylko jedną próbę, jedno podejście.
...
Mężczyzna na chodniku rozglądał się dookoła. Przegapił jednak moment, gdy zatrzymało się przy nim auto. Szyba kierowcy opuściła się, po czym pojawiło się nagie ramię z wytatuowanym białym królikiem. Palec szczupłej dłoni zakończony zielonym tipsem wskazał na stojącego. Bez wątpienia kobiecy głos zakomenderował:
- Wsiadaj. Tam do tyłu.
Auto ruszyło.
- Jak ci na imię wujku? Tak naprawdę to wali mnie twoje jebane imię. Podaj cokolwiek, tak dla ułatwienia komunikacji.
- Wujek.
- Dobre. Już cię chyba lubię.  To teraz jeszcze coś ustalmy. Pewnie się już dowiedziałeś, że to nie są tanie rzeczy, tak? Wujku.
- Ile?
- Już poznałeś zasady. Ty ustalasz kwotę, a ja decyduję, czy jedziemy dalej. Masz jedno podejście. Jak potrzebujesz do bankomatu, to nie ma sprawy, szybko decyduj, bo potem resztę drogi spędzisz mając takie coś na głowie.
Kobieta za kierownicą rzuciła na tylne siedzenie czarny worek.
...
- Joł, joł, joł. Jesteśmy na miejscu. Możesz już to zdjąć. Mówiłam ci już, że cię lubię? Nie wiem, jak dla ciebie, ale dla mnie akurat jest to ważne. Aha. Wyluzuj, dalszych opłat już nie będzie. To jest uczciwa firma. Płacimy podatki, nie bierzemy prądu na lewo, jak spadniesz teraz ze schodów, to opłacimy ci leczenie. Ale tu nie ma schodów, to taki żart tylko był.
Oboje wysiedli z samochodu, który stał na podwórku otoczonym parterową zabudową. Kobieta wskazała Wujkowi drogę tipsowanym palcem:
- Tam.
Weszli do domu.
- Buty! Ściągaj. Zwyczaj taki.
Pokój był dość prosto umeblowany. Kanapa, stół, dwa krzesła, regalik, obrazek na ścianie. W kącie coś tak jakby akwarium przykryte kawałkiem płótna, przez które prześwitywało światło.
- Kawy? Herbaty? Ciasteczko? Orzeszka? Trawki nie proponuję, bo to niezbyt dobry na nią moment. Ale mam piwo imbirowe, bezalkoholowe.
- Może po prostu szklankę wody.
- Klient nasz pan. Zaraz podam, a ty siadaj i słuchaj. Zanim przejdziemy do sedna, to najpierw pewien drobny wstęp teoretyczny. Zapewne znasz taką koreańską opowieść soen, gdzie pewną panią odwiedzali goście w celach erotycznych, a niektórzy wychodzili oświeceni? Nie przerywaj.
Mówiąc to kobieta postawiła przed Wujkiem szklankę wody.
- Historyjka nie podaje detali, jakim cudem tak się działo. Ot, wchodzili sobie do niej, zwykle panowie, czasem panie, potem wychodzili. Czyżby za sprawą seksu takiej doznawali przemiany? Tak to może na pierwszy rzut oka wyglądać, ale to niedokładnie tak akurat było. Zaraz do tego wrócimy, zaś teraz spójrz koniecznie tu.
Kobieta podeszła do rogu pokoju, po czym zdjęła płótno z domniemanego akwarium, które faktycznie było akwarium. A może raczej terrarium, bo wody w nim nie było. Za to leżało kilka okrągłych kamieni, porośniętych fioletowym delikatnym meszkiem.
- Podejdź, zobacz. To jest właśnie rigpa, porost oświecenia. Ale ten akurat, choć jest żywy, nie działa, nie ma tych właściwości, o które chodzi.
Wujek w milczeniu oglądał zawartość terrarium.
- Będę kontynuować. Otóż rigpa działa dopiero, gdy rośnie na ludzkiej skórze. Na kobiecej skórze, ściślej mówiąc. To jakoś można chemicznie wytłumaczyć, ale chemia to nie jest moja mocna strona, więc nic więcej nie powiem na ten temat. Zresztą po co?
Przybysz nadal milczał, patrzył jedynie na kobietę z mocno zaciekawioną miną. Ona zaś wzięła go za ręce i posadziła z powrotem na krześle, po czym mówiła dalej:
- Zaraz dojdziemy do puenty. Aktywny porost spożywa się bezpośrednio, tak jak rośnie. Nie można go żadnym sposobem spreparować, przerobić, bo przestanie być aktywny. Tylko żywa rigpa daje oświecenie. Nie, wróć. Nic nie daje, tylko przywraca to, co większość ludzi gubi podczas życia. Ale to zapewne świetnie wiesz. Na tym zakończę tą nieco długawą, niemniej jednak konieczną gadaninę.
Po tych słowach kobieta podciągnęła sukienkę i usiadła na stole unosząc kolana, po czym położyła się rozchylając uda. Wujek dostrzegł, że od pasa w dół nie miała na sobie nic. Za to jej fryzurkę łonową stanowił taki sam fioletowy delikatny meszek, jak pokrywający kamienie w terrarium.
- No? Do boju kowboju.
- Znaczy co?
- Znaczy to, że wyliż mnie gamoniu!
...
Auto zatrzymało się przy chodniku. Tylne drzwi otwarły się i pasażer wysiadł przez nie na ulicę. W ręku trzymał czarny worek, który przed chwilą zdjął z głowy. Wrzucił go na siedzenie, po czym zatrzasnął drzwi. Samochód odjechał. Wujek, bo on to był, ruszył przed siebie. Jego zmysły postrzegały dźwięk, obraz i zapach świata. Wszystko było dokładnie właśnie takie, jak było. Mijane drzewo było drzewem, mijany kot siedzący na parapecie mijanego okna był kotem siedzącym na parapecie, mijana ławka była ławką. Po prawie godzinnym spacerze dotarł do smart shopu. Wszedł do środka. Sprzedawca niezbyt profesjonalnie nie ukrywał zaciekawienia.
- Właśnie zamykamy. Coś poszło nie tak?
- Wszystko tak. Ot, tak po prostu, zaszedłem.
- Proszę mi wybaczyć wścibskość, ale czy znalazł pan to, czego pan szukał?
- Znalazłem.
- A co pan osiągnął znajdując?
- Nic specjalnego. Kwaśność cipki.
- To może świadczyć o nadżerce.
Obaj roześmiali się obleśnie rubasznym, męskim rechotem kwitującym zwykle świńskie kawały o dupie. Po czym człowiek zwący się Wujkiem odwrócił się i bez słowa wyszedł ze sklepu.

03 maja 2021

CIASTECZKA /Love, Zen & Rock'n'Roll/

- Co to jest miłość?
- Co to jest miłość?
- To ja pytam, co to jest miłość.
- Ty pytasz mnie, ja pytam ciebie. To jest właśnie miłość.

= = = = = = =
Narrator tej opowieści nieco się spóźnił i przybył na miejsce, gdy już było po wszystkim. Zoja i Zula leżały nagie, wtulone w siebie na puszystym dywanie i tylko krople potu na ich ciałach sugerowały, że jeszcze niedawno sytuacja była raczej dość dynamiczna. W pokoju panowała cisza, jeśli nie liczyć odgłosów ruchu ulicznego gdzieś za oknem, oddechów bohaterek wydarzenia oraz cichego bzyczenia wydawanego przez podłużny przedmiot leżący sobie nieopodal.
- Wyłącz to, baterii szkoda.
- Ojtam-ojtam, kupi się drugą.
- No wyłącz, drażni mnie to bzyczenie.
- Jak bzykało to nie drażniło?
- No weeeź, bliżej masz.
- Nie chce mi się.
Zoja usiadła nagle i sięgnęła ponad ciałem Zuli.
- Ałaaa! Gdzie mi tym łokciem w cycka?!
- Dramatyzujesz. Jeden siniak więcej, jeden mniej.
Zula usiadła jeszcze naglej i spojrzała na swoje piersi.
- O kurwa!
- To się wcucnie. I tak jesteś piękna. Czekaj, coś ci pokażę.
Zoja trzymanym w dłoni wibratorem zakreśliła coś w powietrzu.
- Widzisz?
- Co mam widzieć?
- No, to jeszcze raz. Co to jest?
- Aha, to. Powiedzmy, że widzę. Kółeczko.
- Nie kółeczko, tylko okrąg.
- Nie bądź już taka ścisła. Chwilowo mam dość twoich ścisłości.
- Niech ci będzie, że kółeczko.
- I?
- Powiedz mi taką rzecz. Dlaczego nikt, żaden człowiek na świecie nie może wejść do środka tego kółeczka?
- Bo go nie ma?
- Nie myśl! Czuj!
- No nieee... Koanów się zachciało głupiej cipie.
- Sama jesteś głupia cipa. Teraz najlepsza pora.
- Po takiej sesji faktycznie. Czysty umysł, tylko makijaż rozmazany.
- No, to co z tym kółeczkiem?
- Daj mi to.
Zula zabrała Zoji z dłoni wibrator i zakreśliła nim coś w powietrzu.
- Kółeczko?
- Kółeczko.
- Krzywe jakieś.
- Teraz to ty za dużo myślisz. Cicho bądź, bo będzie pytanie. Dlaczego nikt, żaden człowiek na świecie nie może wyjść ze środka tego kółeczka?
Zoja spojrzała na Zulę uważnie, po czym spytała:
- Remis?
- Remis.
- Fląderka?
- Fląderka.
- Buziak?
- Nie. Od buziaka się zaczyna.
- Nie ma sprawy. W sumie to ja też mam chwilowo dość.
- To moja iść poprawić makijaż, a twoja zapuścić jakąś muzę...

29 kwietnia 2021

CIASTECZKA (suplement)

Dzisiejszy mistrz zen nie był aż tak oldskulowy, jak bohater poprzedniej opowiastki, co więcej, wcale nie miał kija. To znaczy może jakiś miał, ale nigdy go nikt z tym kijem nie widział. Ale za to bardzo lubił się nagadać. Często zbierał swoich uczniów razem, po czym pindolił, pindolił, nieraz aż do znudzenia. Któregoś dnia odwiedził go MIstrz Wszystkich Mistrzów Zen. Gdy pokrzepiali się herbatką, przybysz zapytał uprzejmie:
- Czy mogę sprawdzić umysły twoich uczniów?
- Teraz?
- No, a czemu nie?
- Okay, to w sumie może być ciekawe doświadczenie.
Mistrz wezwał kilku uczniów, którzy akurat nie mieli innych zajęć i byli pod ręką. Pomysł szybkiego mondo z Mistrzem Wszystkich Mistrzów bardzo im się spodobał, więc ochoczo usiedli w kolejce przed pokojem gościnnym, który tenże zajmował. Zaś mistrz gospodarz poszedł był do kuchni, aby przygotować dla gościa jakiś poczęstunek. Gdy już było po wszystkim, obaj zasiedli do kolacji, bynajmniej nieformalnej, tedy więc odbywała się ona francuskim stylem: jedzenie plus gadanie o dupie maryni. Wreszcie Mistrz Wszystkich Mistrzów zapytał:
- Jutro rano wyjeżdżam, ale zanim wyjadę, to...
- Możesz. To byłby dla mnie zaszczyt.
Takim to sposobem nazajutrz rano, po porannym zazen wszyscy zostali razem, aby wysłuchać mowy swojego mistrza. Ten się pojawił, jednak przycupnął gdzieś na boku, zaś jego zwyczajowe miejsce zajął Mistrz Wszystkich Mistrzów. Po chwili ciszy nagle wstał i głośno krzyknął:
- GUCIO!!!
Po czym wyszedł. Na sali nastąpiła istna konsternacja. Wszyscy obskoczyli swojego mistrza zarzucając go pytaniami:
- Co to było?
- O co mu chodziło?
- Co to miało znaczyć?
Ten jednak uśmiechnął się tylko i wyszedł bez słowa. Odprowadził Mistrza Wszystkich Mistrzów na przystanek, zaś gdy wrócił nadal był molestowany przez uczniów żądających wyjaśnień. Wreszcie jednak odezwał się mówiąc:
- Okay, cicho. Wyjaśnię wam znaczenie mowy Mistrza Wszystkich Mistrzów. Wyjaśnię detalicznie i wyczerpująco. Za pięć minut przyjdę do was.
Gdy przyszedł, wszyscy czekali w milczeniu, w niemym oczekiwaniu. Mistrz usiadł na swoim miejscu, po chwili zaś wstał i głośno krzyknął:
- GUCIO!!!
Po czym wyszedł z sali.

= = = = = = =
Posłowie:
Grażyna i Janusz poszli do kina na film historyczny. Po seansie spotkali się ze znajomymi w kawiarni. Wspomnieli im, że właśnie byli w kinie, zaś na pytanie o film, o jego treść odpowiedzieli:
- Strzelali. I popcorn był jakiś przypalony.
Na tym rozmowa o filmie się zakończyła...

17 kwietnia 2021

Intuicja - jak to działa?

Brydż jest grą strategiczną z ograniczoną informacją, co oznacza, że zawodnik wiele decyzji podejmuje w warunkach niepewności bazując na rachunku prawdopodobieństwa. Aby być dobrym graczem trzeba mieć opanowany warsztat techniczny, znać na pamięć pewne bazowe szanse, trzeba też umieć je wyliczyć przy stoliku, jeśli jest taka potrzeba, trzeba logicznie rozumować, jednak gracz wybitny ma jeszcze coś. Nazywa się to "intuicja", która interweniuje, gdy nie ma warunków na zbyt dokładną analizę lub brakuje do niej wystarczających przesłanek. Co więcej, podpowiada ona czasem zagranie wbrew teorii, logice, wbrew szansom matematycznym.
Zostawmy na chwilę ten brydż i może zacznijmy od podstaw. Otóż człowiek percepuje świat za pomocą pięciu zmysłów, zbierając dane, informacje na jego temat. Filozoficzną kwestię na ile one się pokrywają ze stanem faktycznym, na ile zaś są to tylko jego iluzje pomińmy, nie jest ona teraz dla nas ważna. Te wszystkie dane są zapamiętywane zależnie od stopnia ich ważności dla osobnika, tudzież jakości jego pamięci. Są to informacje postrzegane świadomie, ale oprócz nich umysł rejestruje mnóstwo bitów, na które świadomość nie zwraca uwagi. Tych bitów jest co najmniej rząd wielkości więcej, niż tych świadomie zapamiętanych. Nimi zajmuje się podświadomość, która je magazynuje jak leci, po czym przetwarza już po swojemu. Niestety nie znamy algorytmów, którymi się posługuje, można wręcz uznać, że jest to taka "czarna skrzynka", której budowę /hardware/ bada neurologia mając nawet niezłe wyniki w tej materii, jednak psychologia, która zajmuje się oprogramowaniem /software/ wciąż jeszcze wie niewiele. Te bity informacji są niczym "przydaśki", często nigdy nie używane, ale bywa też nieraz tak, że gdy człowiek ma podjąć jakąś decyzję, podświadomość wtrąca swoje trzy grosze, dostarcza świadomości nieco danych. Ten przekaz informacji to jest właśnie INTUICJA, na tym to dokładnie polega. Jest tylko jeden problem, nawet kilka, ale wróćmy na chwilę do naszego brydżysty.
Bywa czasem tak, że ma on dwa zagrania do wyboru, oba mają tą samą szansę powodzenia 50%, jednak oba naraz się wykluczają. Takich sytuacji brydżyści na pewnym poziomie wybitnie nie lubią. Gracze nazywają to "palcówką", gdyż (w sytuacji rozgrywkowej) wszystko zależy od palców, którą kartę wybiorą randomowo. Niemniej jednak czasem się to zdarza, wtedy zaś gracz wybitny ma jeszcze intuicję do dyspozycji. Dokładnie to rzecz wygląda tak, że podświadomość dokonuje szybkiej analizy statystycznej wcześniej rozegranych podobnych rozdań, ich wyników zależnie od decyzji, po czym podszeptuje właściwy jej zdaniem wybór. Dlatego słuszną jest znana fraza: "doświadczenie intuicją zwane". Bo czym jest doświadczenie? Niczym więcej, jak tylko zbiorem informacji na temat pewnych wydarzeń, zaś to, czy rejestrujemy je świadomie, czy podświadomie jest kompletnie bez znaczenia.
Jako że intuicja mi mówi, iż w komentarzach mogą zaistnieć głupawe wypowiedzi wybitnie "na temat" w stylu "nie umiem grać w brydża"
, tedy użyjmy innego przykładu. Gdy człowiek kłamie, czyli świadomie przekazuje fałszywą informację, często zdradza go mimika, głos lub mowa ciała. Niektórzy potrafią to dość dobrze ukryć, łgać z "kamienną twarzą", ale do rzadkości należy, aby robili to perfekcyjnie. Na poziomie świadomym nieraz dajemy się zmylić, ale czasem czujemy, że coś jest "nie tak". To jest właśnie intuicja. Kiedyś byliśmy okłamani, podświadomość zarejestrowała była mikro detale mimiki kłamcy, skojarzyła sobie te fakty, zauważyła podobieństwa do bieżącego rozmówcy, po czym wysłała ostrzegawczy komunikat do świadomości. Proste, nieprawdaż?
Reasumując: Intuicja to nie jest żaden tam "szósty", czy dziesiąty zmysł, gdyż podświadomość używa tych samych, co świadomość. Nie jest to żaden "głos znikąd" działający randomowo nie dający się racjonalnie wyjaśnić. Jest to dokładnie przekaz informacji od podświadomości, tej części umysłu, której nie kontrolujemy, do świadomości. Choć intuicję postrzegamy jako coś irracjonalnego, de facto jest to efekt racjonalnego (w swej intencji) działania podświadomości na rzecz całości organizmu.
Niemniej jednak nie jest to mechanizm doskonały. Często się mawia, że intuicja bywa omylna lub zawodna. Czy na pewno? No cóż, mózg ludzki jest niczym ultra skomplikowany komputer, zaś nawet prosty arytmometr elektroniczny może doznać przekłamania "na łączach", tedy więc może błędnie przetworzyć dane. Detalami technicznymi tych przekłamań już się nie będziemy zajmować, to już niech ogarnia neurologia czy też nawet mechanika kwantowa. Ale jest jeszcze drugi motyw tej sprawy, o wiele ważniejszy. Rzecz polega na tym, że świadomość nie do końca potrafi otrzymany komunikat poprawnie odczytać, zaś sama podświadomość nie kwapi się wcale, aby jej to uławiać. Więc jakąż dla nas wartość ma list, z którego rozumiemy tylko pojedyncze słowa, do tego też niekoniecznie? Jednak puenta jest taka, że to raczej my jesteśmy omylni, dokładniej zaś leniwi, bo nie chce nam się tego języka uczyć. Podświadomość nie umie "po ludzku", tak została już "narysowana", że gada tylko po swojemu. Jest to pewien defekt gatunku ludzkiego, inne raczej ze sobą nie mają takiego problemu.
Jednak doświadczenie to jeszcze nie wszystko. Podświadomość oprócz bitów zapisanych podczas życia ma jeszcze do dyspozycji pewną bazę danych przekazaną genetycznie. Nic to jednak nie zmienia, jeśli chodzi o sam mechanizm intuicji.
Natomiast nieco osobniejszą sprawą jest przeczucie oparte na emocjach. Jest to po prostu iluzja powstała dzięki tym emocjom na bazie bieżących wydarzeń. Ktoś uznał, że popełnił błąd, marnie się z tym czuje, więc tworzy sobie wizję przykrych skutków tego błędu. Ktoś przeżył radosne wydarzenie, więc tworzy sobie wizję, że jutro też będzie miło. Tego nie tworzy podświadomość, lecz powstaje na pograniczu tejże oraz świadomości. Nie jest to jednak intuicja i można to kontrolować. Intuicji kontrolować nie można, ale można "ogłuchnąć" na nią, nie przyjmować do wiadomości jej przekazu, po prostu olewać to.
Na koniec uwaga językowa, terminologiczna. Słowo "intuicja" nie jest określeniem ściśle naukowym, używane bywa w różnych kontekstach. Na przykład "rozumowanie intuicyjne", które jest nieco osobną sprawą. Często też mówi się na temat "intuicyjności" czegoś jako metaforę nieokreśloności znaczeniowej, nieuchwytnej do końca za pomocą ścisłych definicji. Mówimy wtedy zwykle, że "wiemy, o co chodzi" i dalej się nie bawimy detalami. Jeszcze inną kwestią jest intuicyjne znaczenie pewnych pojęć matematycznych. Ale to wszystko jest już jakby obok tematu.
I to by było na tyle...
.

13 kwietnia 2021

Słodki Ból

Nie znam oryginalnej nazwy, zaś patent poznałem wiele lat temu, gdy gościłem u krysznowców na obrzędzie plus after party z okazji jakiegoś ich religijnego święta. W necie można znaleźć mnóstwo pomysłów na wszelakie wynalazki kulinarne, nieraz bardzo, bardzo wyrafinowane, ale jako że piękno często tkwi w prostocie, tedy Słodki Ból wcale przy tym nie wypada tak źle.
Składniki do wersji bazowej:
Jabłka
Miód
Chili (suszone)
Ilości i proporcje dobieramy "na intuicję", nie żałujemy jednak ani miodu, ani chili. Jakby nie było ma być słodko i ma boleć!
Jabłka ucieramy razem ze skórką po uprzednim wyjęciu gniazdek nasiennych. Chili mielimy na proszek. Wszystko razem mieszamy na w miarę jednolitą masę.
Koniec przepisu.
Można spożywać jako oddzielne danie, deser, można stosować jak dodatek do innych potraw. Co prawda krysznowcy jadają wege, ale jeśli ktoś nie jest wege, to Słodki Ból może się sprawdzić jako analogia żurawiny do mięs. Niezłym pomysłem mogą być naleśniki z otrzymaną tym sposobem masą lub posmarowanie nią omletu. Pole do eksperymentowania jest wręcz nieograniczone.
Warianty:
Obok jabłek lub zamiast nich można użyć gruszek.
Zamiast miodu może być syrop klonowy lub brązowy cukier.
Można też dietetycznie zminimalizować cukry proste i użyć stewii lub ksylitolu, ale spożycie zbyt dużej ich dawki jest zachowaniem ryzykownym grożącym wylądowaniem na dzbanie w trybie nagłym. Na to jest pewien sposób: mieszamy wspomniane z inuliną, też naturalnym składnikiem. Co więcej, takiż to mix ma smak bardziej zbliżony do cukru. Niemniej jednak warto sprawdzić, czy nam taka słodycz pasuje, poza tym to drożej wychodzi.
Mile widziane są cynamon i utarty imbir.
Ciekawym pomysłem są też drobno posiekane suszone daktyle, śliwki, morele, figi czy też rodzynki. Przy pomocy blendera kończymy dzieło, zaś gdy masa wydaje nam się zbyt gęsta możemy to skorygować dodając na przykład jakiegoś rzadszego owocu, jak puszkowany ananas, czy też brzoskwinia lub też samego sosu. Trzeba jednak pamiętać, że te dodatki również są słodkie, więc wymagają kolejnej porcyjki chili dla równowagi.  
Jak widać, czym więcej składników, tym dalej od oryginału, takie lecso, ratatouille, czy też bigos wychodzi, ale nie będziemy z tego przecież robić problemu.
Na koniec wersja minimalistyczna. Polega to na tym, że bierzemy suszoną papryczkę chili za ogonek, zanurzamy w miodzie, chwilę mieszamy, dziubdziamy nią tam chwilę, po czym tkamy ją sobie do dzioba uważając tylko, żeby nie kapło. Ot, przekąska taka...
Bon appetit 😋

09 kwietnia 2021

CIASTECZKA

Pewnego dnia pewien mistrz zen wezwał do siebie kilku uczniów, aby sprawdzić ich umysły, ich postępy w ich praktyce. Gdy już doń przyszli, usiedli sobie w kółeczku pospołu, postawił był na środku podłogi talerzyk z ciasteczkami, po czym zapytał:
- Co to jest?
Pierwszy uczeń odpowiedział:
- Talerzyk z ciasteczkami.
Mistrz zdzielił go kijem mówiąc:
- Błąd! Nie pytałem o słowa. Nie pytałem o nazwę. Następny.
Drugi uczeń odparł:
- Na pewno nie jest to wiadro wody.
Mistrz zdzielił go kijem mówiąc:
- Błąd! Przekombinowane. Za dużo myślisz. Następny.
Trzeci uczeń uderzył dłonią w podłogę. Mistrz zapytał:
- To wszystko?
Uczeń milczał. Mistrz zdzielił go kijem mówiąc:
- Zacząłeś dobrze, odciąłeś myślenie, ale co dalej? Następny.
Czwarty uczeń bez słowa sięgnął ręką do talerzyka, wziął jedno ciasteczko i je zjadł. Mistrz pokiwał głową z aprobatą i rzekł:
- Dobre. Właściwe rozpoznanie, właściwe działanie. Następny.
Piąty uczeń sięgnął po ciasteczko, już wkładał je do ust, gdy mistrz zdzielił go kijem ze słowami:
-  Idiota! Umiesz tylko małpować innych. Następny.
Szósty uczeń chwycił pozostałe ciasteczka, włożył je sobie do ust, szybko je przeżuł, zaś gdy przełknął oświadczył:
- Nie ma ciasteczek, nie ma problemu.
Mistrz pokiwał głową, po czym zdzielił go kijem mówiąc:
- Prawie dobrze, ale tylko prawie. Następny.
Siódmy, ostatni uczeń chwycił za talerzyk i wyszedł z pokoju. Gdy wrócił mistrz zapytał:
- Gdzie byłeś?
- W kuchni. Umyłem talerzyk i odstawiłem na suszarkę.
Mistrz uśmiechnął się i stwierdził:
- No! I teraz faktycznie nie ma problemu.

= = = = = = =
Tak na dobrą sprawę, to ta powyższa historyjka wyczerpuje temat odpowiedzi na pytanie (pod)tytułowe. Zen jest naprawdę bardzo prosty, niczym konstrukcja kija. Jest ciasteczko - jesz ciasteczko. Albo nie jesz, kwestia gustu, chwilowej ochoty lub długofalowej strategii pro-zdrowotnej. Jest talerzyk do umycia - myjesz talerzyk. Albo wkręcasz kogoś, żeby to zrobił. Każde słowo więcej na temat zen to już takie tam tylko jałowe bajdurzenie, które więcej mąci, niż wyjaśnia. Bo tak naprawdę nie ma tu nic do wyjaśniania. Jest tylko TO, dokładnie takie, jakie jest.
= = = = = = =
Wiosna przejmuje rządy
Umysł nie umie
Pojąć siebie samego
Głupia małpa buduje
Pałace z kocich sików

= = = = = = =
Keep "NIE WIEM" mind.
Rośnijcie w siłę i bawcie się dobrze.

25 marca 2021

Najgorszy gatunek

Jestem mizantropem. Stereotyp takowego to osobnik stroniący od ludzi, mało kontaktowy, wiecznie skrzywiony, nieraz złośliwy. Gdy zajrzymy do neta, aby znaleźć synonim do słowa "mizantrop" to wszystkie pasują do tego stereotypu. Za to żaden synonim nie pasuje do mnie. Nie powiem, czasem zdarzają się tacy, prezentujący takie to właśnie cechy, czy zachowania, generalnie jednak tak nie jest. Mówi się, że mizantrop "nie lubi ludzi", to akurat jest prawda, tylko pod warunkiem jednak właściwego rozumienia tego zdania. Mizantrop nie lubi ludzi jako gatunku zwierząt, tylko tyle, nic ponadto, wcale to nie determinuje jego cech osobniczych, które bywają bardzo różne.
Okay, ale ten post nie jest o mnie, tylko o tym, dlaczego nie lubię ludzi, czym sobie ten małpiszon zasłużył na ów brak sympatii. Bo nie lubię też kilku innych gatunków, na przykład kleszczy, czy komarów, ale nie aż tak bardzo. Jest nieco powodów, abym uznał, że "człowiek" to wcale nie brzmi dumnie, spróbuję wymienić trzy kluczowe:
Okrucieństwo.
Tak naprawdę, to nie ma czegoś takiego, jak obiektywne okrucieństwo. To tylko taka nazwa na określenie oceny pewnych zachowań, negatywnej oceny zresztą. Istnieje wiele czynności dokonywanych przez istoty żywe, które bywają postrzegane jako "okrutne". Na przykład to, jak kot traktuje nieraz swoją zdobycz po schwytaniu. Za to właśnie niektórzy nie lubią za bardzo kotów, ale to już jakby inna sprawa. Różnica pomiędzy okrucieństwem kota oraz człowieka jest zasadnicza. Kot tak właśnie został "narysowany" przez Naturę, taki ma schemat wpisany do swej matrycy zachowań, której nie kontroluje. Kot po prostu "musi" tak działać, tak samo zresztą jak inne zwierzęta innych gatunków, niż "naga małpa". Człowiek nie musi być okrutny. Nie wiadomo jest za bardzo, czy ten gatunek posiada jakiś "gen okrucieństwa", nie jest to jednak zbyt ważne. Istotne jest to, że pomijając pojedyncze przypadki, człowiek może chęć bycia okrutnym kontrolować. Być może czasem trzeba być okrutnym, to można poddać pod osobną dyskusję, nie ma jednak żadnej wątpliwości, że przeważająca część okrucieństw popełnianych przez ludzi to okrucieństwa zbędne, nadmiarowe, pozbawione sensu, przynajmniej zaś dostatecznego uzasadnienia.
Mania samobójcza.
Od razu trzeba tu wyjaśnić, że nie mam na myśli jakiejś indywidualnej, czy grupowej skłonności do odbierania sobie życia. Owa "mania" to raczej umowna nazwa obłędnego pędu do zniszczenia Natury, środowiska, które człowiek zamieszkuje. Samobójstwo, zbiorowa autodestrukcja swojego gatunku, plus innych przy okazji to raczej konsekwencja, niż cel owego pędu. Tak naprawdę, to raczej nikt nie dąży do zniszczenia siebie używając do tego zniszczenia Ziemi jako sposobu. Niemniej jednak wiadomo już od jakiegoś czasu, że tak to wszystko musi się skończyć. Mimo to robi się tak niewiele, aby ten proces zahamować. Doraźne "mieć i żreć" dominuje nad mniejszościowym, tudzież perspektywicznym "być". Można by teraz zapytać, skąd ta antypatia do tej ślepoty? Być może bardziej zrozumiały byłby jedynie brak szacunku? Ano stąd, że ta ślepota uderza już teraz we mnie plus osoby mi bliskie. Weźmy sobie na ten przykład zatrute powietrze, którym muszę oddychać, jako że drugiej atmosfery Ziemia nie ma. Reszta już jest logiczna: nie lubię tego, kto mi szkodzi.
Głupota.
To również jakby trzeba rozumieć hasłowo. Nie ma jednoznacznej definicji głupoty, jest to pojęcie dość intuicyjne. Na pewno jednak nie jest to brak kompetencji, bo wszystkiego wiedzieć oraz umieć się nie da, tego od nikogo wymagać nie można. Historia głupoty jest taka, że kiedyś, nie wiadomo kiedy, człowiek podczas swojej ewolucji doznał pewnego defektu. Efekt tego defektu jest taki, że narzędzie zwane "mózgiem" otrzymane od Natury po prostu go przerasta. Naga małpa za dużo myśli dyskursywnie, za to olewa własną intuicję. Jej umysł tworzy całą stertę iluzji, których po prostu nie ogarnia. Takim zaś sposobem generuje fikcyjne problemy, tak jakby za mało było realnych. To wszystko może byłoby do przyjęcia, ale człowiek swoimi urojonymi problemami narzuca problemy innym, tym razem już faktyczne. No cóż, można by rzec, że to tak ma być, że tak działa ten gatunek, że tak jest "narysowany", więc co można zrobić? Okazuje się jednak, że można. Temat został już rozpracowany dawno, narzędzia istnieją, aby wspomniany defekt usunąć lub chociaż próbować. Ale pomijając jednostki człowiek nie chce tego zrobić, woli cierpieć, woli upieprzać życie sobie, tudzież innym. Nie jest to powód do sympatii, bynajmniej - przynajmniej.
Puentując ten esej można rozwinąć niejako "na odwrót" słowa pewnego ważniaka: "Bywają fajni, czasem wręcz wspaniali ludzie, warci sympatii, szacunku lub nawet miłości. Tylko gatunek czemuś kurewski".
Być może ktoś czytając powyższy tekst jest na tyle głupi, aby wziąć go osobiście i poczuć się obrażonym. Nie sądzę, aby tak się stało, bo idioci tu raczej nie zaglądają. Ale gdyby jednak, przypadkiem, to tak miało właśnie być. Poza tym to nie ja go obraziłem, tylko sam sobie to obrażenie stworzył.

15 marca 2021

Ogórek

Podobno w obecnych czasach lockdownów, kwarantann, czy też izolacyj pewien come back przeżywają różne gry planszowe, tudzież karciane. Wydaje się to być fajnym pomysłem, jako pewna rozwijająca relacje międzyludzkie alternatywa do zabawy solo komputerem. Poniższą propozycję można uznać za wsparcie tego nurtu. Tedy voila, rośnijcie w siłę i bawcie się dobrze.
...  
Turniej brydża sportowego. Do rozpoczęcia jeszcze jest ponad godzinę czasu, ale na sali już się pojawiają pierwsi zawodnicy. Być może właśnie przyjechali, być może (jeśli sesja popołudniowa) właśnie zjedli gdzieś obiad, po czym nie za bardzo mieli co ze sobą zrobić. Spotykają się znajomi, toczą się różne rozmowy na tematy brydżowe lub nie tylko. Nagle niespodziewanie pada gdzieś zew:
- Ogór! Ogór!
Co znaczy, że zbiera się skład do gry w OGÓRKA. Tak dla zabicia czasu, gwoli relaksu, zaś przy okazji aby jakieś nieduże sumy pieniędzy zmieniły właściciela. Tu zaznaczmy, że ta sytuacja ma miejsce jakoś tak pod koniec lat dziewięćdziesiątych, zaś na temat jak to było później nie mamy danych. Podobno obecnie gra jest mocno zapomniana, tedy przypomnijmy jej reguły. Są one bardzo proste, jednak OGÓREK nie jest grą losową, tylko (według naukowej klasyfikacji gier) jest to gra "strategiczna z ograniczoną informacją". To oznacza, że jeśli gra toczy się dostatecznie długo, to według Prawa Wielkich Liczb wygrywa gracz lepszy. Same reguły mogą mieć pewne lokalne warianty, poniżej przypomnimy odmianę zwaną "OGÓREK MIĘDZYNARODOWY", tak to nazwano.
Do gry potrzebna jest klasyczna, brydżowa talia kart, jest ich 52 sztuki, zaś graczy może być od dwóch do ośmiu. Wytypowany drogą losowania tasuje, po czym rozdaje każdemu zegarowo po 6 kart, porcjami po dwie (wariant małopolski) lub po trzy (wariant mazowiecki). Celem gry, pojedynczego rozdania, jest posiadanie na jego koniec jak najniższej możliwie karty. Kolory nie mają znaczenia, istotna jest tylko wysokość. Wartość punktowa to: As =21, Król = 13, Dama = 12, Walet =11, reszta tyle, ile jest napisane na karcie. Pierwszy wychodzi zaręczny rozdającego, czyli ten po lewej, zaś dalsi gracze dokładają karty zegarowo. Kart nie kładzie się na środek stołu, każdy kładzie swoją przed sobą. Kolejny gracz musi położyć kartę taką samą co do wartości lub wyższą od karty poprzednika. Jeśli takich nie ma, musi położyć najniższą ze swojego zestawu. Po zakończeniu tury następną zaczyna ten, kto miał najwyższą w poprzedniej, zaś jeśli najwyższych było kilku zaczyna ten najpóźniejszy. Poniżej przykład czterech osób:
S /rozdający/ ma:  A, 9, 9, 7, 6, 2
W ma: K, K, 7, 6, 4, 3
N ma: D, D, 10, 5, 5, 2
E ma: D, 9, 9, 8, 7, 3
Kolejne ruchy:
W - K, N - 2, E - 3, S - A
Tura 2, zaczyna S:
S - 9, W - K, N -5, E - 7
Tura 3, zaczyna W:
W - 7, N - D, E - D, S - 2
Tura 4, zaczyna E:
E - 9, S - 9, W - 3, N - D
Tura 5, zaczyna N:
N - 10, E - 8, S - 6, W - 4
Tura 6 - koniec rozgrywki, gracze pokazują karty, każdy swoją ostatnią:
N - 5, E - 9, S - 7, W - 6
Najstarszą kartę ma E - 9, on PRZEGRAŁ rozdanie.
Graczowi E zapisuje się UJEMNY wynik 9
Gra w tymże składzie, kolejne rozdania, toczy się dotąd, aż ktoś przekroczy limit 21 punktów. Reszta gra dalej w trójkę. Gdy "wypada" kolejny gracz, dalej gra dwóch. Gdy któryś wypadnie, zwycięzcą całej partii jest ten, kto pozostał na "boisku".
Aby zmotywować graczy do odpowiedzialnej gry, toczy się ona zwykle o pewne /drobne/ pieniądze. Klucz rozliczeń jest taki:
Pierwszy wypadający wpłaca do puli sumę równą (N - 1) x 2P, gdzie N to liczba graczy, zaś P to ustalona wcześniej stawka. Drugi wypadający płaci (N - 2) x 2P, i tak dalej. Wygrany, czyli ten który pozostał po wyeliminowaniu reszty graczy, inkasuje całą pulę. Współczynnik 2 przy liczbie P jest po to, aby łatwiej było rozliczać sytuację, gdy dwóch lub więcej graczy wypada razem ex aequo podczas jednej rozgrywki.
Wariant asowy:
Jest to pewna drobna modyfikacja reguł. Polega na tym, że AS, mimo że jest najstarszy podczas rozgrywki ma wartość "minusów" równą 1 (jeden). Niewiele to tak naprawdę zmienia co do samej techniki gry, może mieć jedynie czasem znaczenie, gdy mamy fazę finałową "1 (gracz) versus 1 (gracz)". Jak pamiętam jednak, to nie był to wariant zbytnio popularny, co więcej nieraz taka reguła napotykała na mocny sprzeciw ze strony ortodoksów tej gry. Nie ma jednak zbyt istotnych powodów, aby sobie nie spróbować takiej opcji, tak gwoli ciekawości.
Nie przekładamy!
Przy prawie każdej grze używającej kart dealer /czyli rozdający/ tasuje te karty, po czym daje je do przełożenia komuś po prawej przy stole. W przypadku OGÓRKA jest pewną (świecką) tradycją, aby nie przekładać przetasowanej talii, co więcej, jest to karalne pewną umowną sumą liczb ujemnych. Jako że podczas gry zwykle ma miejsce mnóstwo śmiechu, tedy jest go więcej, gdy ktoś da się załowić, machinalnie przełoży taką przetasowaną talię.

08 marca 2021

Wkurwione Święto

Jeśli myślisz, że jest łatwo, to jest łatwo.
Jeśli myślisz, że jest trudno, to jest trudno.
A teraz sobie wybierz.

/Seung Sahn - trawestacja/
Choć wybieram "łatwo", to tym razem nadal jest trudno. Jakoś nie chce być inaczej. Trudno jest mi wykonać ten tekst.
Podobnie było (prawie) czterdzieści lat temu. W grudniu ogłoszono stan wojenny, zaś lada dzień zbliżały się Święta. Mimo to ludziom było trudno wykrztusić zwyczajową formułkę "Wesołych Świąt". Ktoś wtedy zmienił na "Spokojnych (Świąt)", ktoś to podchwycił, rozeszło się dookoła, tak też owego roku pozostało.
Obecnie czuję się podobnie, tak jak wtedy. Jest Dzień Kobiet, zaś mnie trudno jest życzyć Paniom wesołości, radości, orgazmicznych odlotów, czy też innych pozytywów. Ale także dla odmiany trudno jest życzyć spokoju. Niby spokój jest dobry na wszystko, jednak nie chce mi to jakoś przejść przez palce klikające klawiaturą. Mam za to zupełnie inny pomysł, adekwatny do sytuacji.
Tak ogólnie, to gniew lub złość nie są czymś za fajnym, są wręcz paskudne. Ale istnieje pewien wyjątek, nazywa się to "zdrowe, sportowe wkurwienie", które zbyt szkodliwe nie jest, za to potrafi wyzwolić wiele pozytywnej energii, tak bardzo obecnie potrzebnej, aby zmienić sytuację na lepszą. Tego więc właśnie wkurwienia wszystkim Paniom życzę. Tudzież wparcia silnych męskich ramion, jako że sprawa jest wspólna, czemu się zaprzeczyć nie da.

28 lutego 2021

Czy byłem trafiony?

Od razu odpowiem na pytanie zawarte w tytule: nie wiem, nie mam pojęcia. Są tylko pewne poszlaki, ale twardych dowodów zero.
Wszystko zaczęło się w styczniu, gdy jechałem z bratem autem. On zdradzał pewne oznaki przeziębienia, czy czegoś podobnego i nie mam najmniejszych wątpliwości, że właśnie wtedy "coś" od niego do mnie przeskoczyło. Brat się rozłożył całkiem następnego dnia, zaś ja na razie czuję się dobrze. Do czasu. Minęły ponad dwie doby, gdy nagle nocą doświadczyłem pobudki. To nogi plus ręce zaczęły mnie nieźle boleć, tak jakby przy grypie. Niby szło wytrzymać, ale dalsze spanie było już niemożliwe. Tak oto się przemęczyłem do następnej nocy, która była dość podobna. Po drodze, podczas dnia nawet miałem chwile drzemki, ale to takie zawracanie głowy, nie spanie. Przy okazji sprawdzałem sobie gorączkę, ale tu był odczyt normalny. Trzeciego dnia ból nagle odpuścił, za to pojawiła się wspomniana gorączka. Ale nocne spanie nadal do bani. No, może jakieś tam przyśnięcia od czasu do czasu. Tak na marginesie, to ja zasadniczo nie używam żadnych prochów, ani przeciwbólowych, ani też na spanie. Tym razem jednak zachciało mi się porządnie przyćpać, coś z wyższej półki, ale nie mam w domu takich rzeczy, więc na chceniu się skończyło. Były tylko jakieś lajtowe środki, ale szkoda mi było wątroby na takie bzdety. Czwarty dzień dziwny, niby czuję się jako tako, ale gorączka trzyma. Tu zaistniał pewien problem, bo musiałem koniecznie coś urzędowego ogarnąć na mieście. Próbuję dzwonić, przełożyć, ale mogę zapomnieć, nie ma sposobu skomunikowania się. Tedy jadę, opatulony, omaskowany, nawet nieźle mi ta wyprawa idzie, za to na miejscu dowiaduję się, że przekładamy sprawę. Wracam więc do domu i łóżka, po czym...
Ale zanim nastąpi owo "po czym" dowiaduję się od brata, że jego test na covid dał odczyt "nieokreślony". Bez wątpienia bardzo mocno mnie to wzbogaciło informacyjnie. Po czym to zaczyna się wspomniane "po czym", które już po fakcie nazwałem sobie "wielki sen". Prawie tydzień to trwało, istna przerwa w życiorysie. Spanie, spanie, jeszcze raz spanie. Nie powiem, miało to spanie pewne krótkie przerwy na różne bazowe czynności, ale tak naprawdę, to nic nie pamiętam, co się wtedy działo.
Wreszcie przebudzenie, konstatacja, że umysł jest jakby na swoim miejscu, zaś ciało jakby trochę niemrawe, ale po kilku ruchach wszystko wydaje się działać jak należy. Kropką nad "i" jest nader długa kąpiel, która definitywnie przywraca mojemu jestestwu stan używalności. Na tym ta epopeja się kończy, pozostaje tylko drobna analiza, próba określenia, co tak naprawdę się wydarzyło?
Istotne w sprawie może być to, że jakoś pod koniec roku 2019-go poddałem się szczepionce
M-001 przeciw grypie. Jest (była wtedy) to szczepionka eksperymentalna, nowatorska, mająca chronić przed szerokim spektrum wirusów grypy, także przed pewnymi mutacjami jeszcze nie istniejącymi. Detale techniczne już sobie darujmy, ale ogólnie rzecz biorąc, popularnym językiem mówiąc organizm ma być "wyczulony" nie na konkretne odmiany wirusów, lecz na pewne odcinki RNA. Jakby nie było, są przesłanki sądzić, że szczepionka zadziałała, gdyż od tamtego czasu nie zdarzyło mi się nic "grypodobnego", ani nawet żadne "zwykłe" przeziębienie. Szczepionka teoretycznie miała działać dwa lata, ale można uznać, że drugiego roku już nieco słabiej. Czyli mogła mnie zaatakować grypa, jakaś odmiana, ale organizm ją dość gładko zwalczył, między innymi być może także dzięki szczepionce. Ale mógł być też covid. gdzie szczepionka ma już mniej do powiedzenia, ale nie jest powiedziane, że nic. Nauka nie ma jasnego stanowiska na temat związku szczepień przeciw grypie i odpornością na covid. Nie dziwota zresztą przy tylu istniejących rodzajach szczepionek, tudzież mnogości odmian wirusów.
Tak więc, jak wspomniano na początku nie wiem, co mi było. Brat się upiera przy covidzie, opiera on swoją diagnozę na fakcie, że przywlókł był owo "coś" z wyjazdu, gdzie spotykał ludzi, którzy wszyscy zapadli na tenże właśnie covid. Nie będę polemizował, sama "dziwność" przebiegu mojej choroby może wskazywać na to, że ma on rację. Szukając twardych dowodów mogę jeszcze zrobić badania na przeciwciała, ale mój głód wiedzy na ten temat nie jest aż tak wielki, aby sobie wywalać 240 pln gwoli jego zaspokojenia jedynie. Bo żadnej innej korzyści z tego badania nie widzę.

05 lutego 2021

Wychodzący, czy niewychodzący?

Temat jest zagadany w necie wręcz na śmierć, ale kot ma ponoć dziewięć żyć, zaś prawdziwych kociarzy gadanie o kotach nigdy nie nudzi, mogą to robić bez końca. Tak naprawdę, to problem nie wszystkich dotyczy, bo jeśli ktoś mieszka (na przykład) na szóstym piętrze bloku, to ma inne pytanie przed sobą: "Czy w ogóle mieć kota?", skoro jasne jest, że wychodzącym ten kot na pewno nie będzie. Istnieje bowiem taki pogląd, że tylko wychodzący kot ma optymalne warunki do rozwoju. Prywatnie z tym sympatyzuję, aczkolwiek niefanatycznie. Bo kot niewychodzący również może być szczęśliwym kotem, jednak pod pewnymi warunkami, takimi jak przytomny opiekun, czy kotyfikacja mieszkania /==TU==/. Czyli wstępnie patrzymy, jak mieszkamy, czy mamy warunki na to, aby kot wychodził, zatem pytanie tytułowe dotyczy tych, którzy te warunki mają. Okazuje się, że wśród nich są zwolennicy kociego niewychodzenia. Jakież mają na to argumenty? Pierwszy to bezpieczeństwo. Prawdą jest niestety, że kota na dworze może spotkać wiele niemiłych okoliczności. Chyba najczęstsza to wypadek drogowy przy udziale auta. Dalej robale: kleszcze, pchły, czy też lokatorzy kiszek. Kontuzje na skutek bójki z drugim kotem, psem, czy też innym zwierzem. Choroby i zatrucia. Inne wypadki, jak na ten przykład wpadnięcie do studzienki lub rynny, czy też samouduszenie foliówką. Listę zamyka spotkanie złego człowieka.
Ten zestaw, mimo że zwięzły, może robić wrażenie, nie można go jednak demonizować. Przecież kot nie jest idiotą, to bardzo mądry, inteligentny stwór, który całe mnóstwo zagrożeń potrafi uniknąć. Istotna jest też kwestia "jak, gdzie mieszkamy?", czy okolica jest spokojna, czy też nasze okno wychodzi na ruchliwą ulicę. Poza tym kot od tego ma swojego opiekuna, aby ten zabezpieczył go przed chorobami lub robalami. Jakby jednak nie było, średnia wieku kota wychodzącego jest niższa od niewychodzącego.
Tu dygresja: W necie można znaleźć informację, jakoby ta średnia wynosiła od trzech do pięciu lat. Jest to jakieś nieporozumienie, ktoś wliczył do rachunku koty bezdomne, "piwniczne", którymi zajmują się jedynie "kocie babcie", fundacje pomocowe, czasem też miasto patronuje opiece nad nimi. Mimo tego jednak warunki ich życia są nieporównywalnie gorsze, niż kotów wychodzących mających swoje domy, swoich prywatnych opiekunów. Takie dzikie koty faktycznie żyją krótko, pięć lat jest raczej poza zasięgiem nawet mistrza kociego surwiwalu. Inne źródło podaje dla kotów wychodzących średnią wieku od siedmiu do dziesięciu lat. To już jest bardziej do przyjęcia, jednak trzeba pamiętać, że odchylenia od tej średniej są dość spore. Dla przykładu: nasza wychodząca rekordzistka dożyła lat dziewiętnastu, zaś inna, trzylatka wróciła do domu z objawami zatrucia, po czym odeszła, zanim doszło do interwencji fachowca. Koniec dygresji.
Tak czy owak, lista zagrożeń dla kota niewychodzącego jest krótsza, sprowadza się ona w sumie do niedoinformowanego opiekuna, który za bardzo nie potrafi się kotem zajmować. Najczęściej efektem tego jest nieodpowiednia dieta plus nuda, zdarzają się też czasem inne wypadki.
Drugi argument za niewychodzeniem kotów jest natury eko. Otóż tak to jest, że nasz miły mruczek jest jednocześnie perfekcyjną maszyną do zabijania. Eksterminuje bez litości wszystko, co żywe w okolicy, co nadaje się na ofiarę. Dane na ten temat faktycznie wyglądają poważnie /==TU==/, funkcjonuje nawet pogląd, że kot domowy to gatunek inwazyjny, zagrażający bioróżnorodności. Po drugiej jednak stronie mamy opinie, jakoby kot był naturalnym selektorem, zaś gatunki jego ofiar szybko się mnożą, więc nie ma co dramatyzować. Jak sytuacja wygląda naprawdę, pozostawię to już czytającym do rozważenia.
Próbą kompromisu rozważanych alternatyw bywa wyprowadzanie kota na smyczy, lince. To może nawet działać, jeśli kota wcześnie przyzwyczaimy do szeleczek, do takiej właśnie formy spaceru. Nie wszędzie jednak można to praktykować, zaleca się spokojne okolice. Wystraszony nagle kot odruchowo wskakuje na drzewo, jeśli zaś nie ma drzewa, to będzie nim opiekun. To może boleć zaiste mocno. Opiekuna, nie kota.

28 stycznia 2021

Tak kontrolnie, gwoli pokrzepienia serc

Posłuchajcie ludzie mojej opowieści
Co ja wam tu gadam, w głowie się nie mieści
Piętnastego roku, roku pamiętnego
Ludzie pogłupieli, swój sprzedał swojego

Wróciła komuna, której tak nie chciano
Pod nową postacią jej nie rozpoznano
Za złotych pół tysia oddał wolność wszystkich
Idiota polaczek, który brzuchem myśli

Lasy wytrzebiane, dzieci ogłupiane
Kobiety kaprysem klechów zniewalane
Zamiast świeckim państwo kościelnym się staje
Kurwizyjne info kłamstwa zapodaje
 
Kroją dutki, kroją partyjni rzeźnicy
By wykroić więcej, co ich poprzednicy
Pod małego pieczą niewolników zgraja
Wozi dupę furą moherów katabas

Co ja wam tu gadam w głowie się nie mieści
Zaraz będzie koniec mojej opowieści
Nie dać się komunie, to nasze zadanie
Niech Moc będzie z nami na przyszłe sprzątanie

20 stycznia 2021

Sumo - piękno prostoty reguł gry

- Dwa grubasy się przepychają i co w tym ciekawego?
Tak często brzmi opinia na temat sumo i jest w tym nieco prawdy, ale tylko nieco. Bo istotnie oryginalna, japońska wersja zawodowa tego sportu, w której jest tylko kategoria "open" preferuje panów raczej pokaźnej tuszy jako faworytów. No, i właśnie tylko "panów", ale do tego wrócimy na koniec. Jednak komuś, kto interesuje się sztukami i sportami walki, kto ma względnie spore pojęcie na ich temat, walka sumo może dostarczyć zaiste wiele wrażeń. Ileż tam jest niuansów, smaczków technicznych, mimo że samo starcie trwa zwykle kilka sekund. To nie tylko samo przepychanie, to jest całe mnóstwo manewrów, zagrań taktycznych, czasem akcja trwa tak szybko, że trzeba slow replaya, aby rozpoznać, co tam się tak naprawdę stało. Same reguły są bardzo proste. Wygrywa ten, który spowoduje, że jego przeciwnik znajdzie się poza polem walki lub dotknie podłoża inną częścią ciała, niż podeszwa stopy. Do tego kilka zakazów, czego nie wolno robić, aby nie popełnić faulu. Nie będziemy tego już zbyt dokładnie wyłuszczać, od tego jest net, tam można sobie wszystko znaleźć.
Jednak sumo to nie tylko sama walka. Jak niektórym wiadomo lub też wcale nie wiadomo, w wielu kulturach świata sport był mocno związany z jakąś religią, taką, jaką akurat wyznawano w danej społeczności. Jedno towarzyszyło drugiemu, były ze sobą ściśle związane, zintegrowane. Można dociekać, czy popisy sprawności fizycznej były dodatkiem do obrzędu, czy też obrzęd był oprawą rywalizacji jedynie, nie ma to jednak sensu, bo bywało zresztą różnie. Najbardziej znany przykład europejski to igrzyska mające miejsce w starożytnej Grecji. Zawody sumo również były kiedyś połączeniem sportu i obrzędu shinto, rodzimej religii japońskiej, do tej pory zaś ich częścią jest ceremonialna oprawa. Treści stricte religijnej raczej już tu niewiele, ale forma pozostała, funkcjonuje nadal pieczołowicie kultywowana.
Tej formy jednak już nie ma, pozostały jedynie jej symboliczne szczątki podczas zmagań sumo amatorskiego. Od wielu lat ten sport jest bowiem uprawiany w wielu krajach, także w Polsce. Nieco elementów nieco zmieniono, unowocześniono, choćby pole walki zbudowane z innych materiałów lub strój sędziego, niemniej jednak bazowe reguły pozostały wciąż te same. Ustalono kategorie wagowe, zaś co jest najważniejsze, to mogą startować też panie, bynajmniej żadne "grubasy" zresztą. Co widać w całej swej krasie na załączonym filmiku poniżej: