21 listopada 2020

Jak gadać i myśleć po ludzku (o ciąży i jej przerywaniu)

Nie jest zbyt ważne, czy dwa miesiące to długo, czy krótko, jak na trwanie związku. Ważne jest tylko, że potrafili rozstać się z klasą. Komunikację, fundament udanego związku mieli jeszcze jako taką, ale bazowy filar, czyli kompatybilność mentalna w kwestii seksu, kulał mocno. Było jeszcze parę innych spraw, na przykład różnica zdań na temat prawa do usuwania ciąży. On był "pro-choice", ona "anti-choice", tego najgorszego sortu: "fanatyczka nawracająca". Tu komunikacja mocno szwankowała, gdyż dziewczyna nie umiała gadać po ludzku, znała tylko anti-choice'ową nowomowę.
Ale skoro rozstali się w zgodzie, to zero problemu. Na tym jednak sprawa się nie zakończyła. Po paru tygodniach zadzwonił telefon:
- Musimy porozmawiać.
- Właśnie rozmawiamy.
- To nie jest na telefon.
Reaktywacja związku była raczej wykluczona, więc co się stało? Jadąc na spotkanie przeczuwał najgorsze i dobrze przeczuwał.
- Co z tym robimy?
- Jesteś kobietą, masz ostatnie słowo.
- Skoro tak mówisz, to ja tego nie chcę.
To mówiąc klepnęła się po brzuchu. Odetchnął z ulgą, bo miał to samo zdanie. Korciło go, żeby coś przyzłośliwić na temat zmiany poglądów, ale tylko korciło. Skoro byli zgodni na temat "czy?" pozostało zająć się pytaniem "jak?". Odpowiedź znaleźli, po czym ją zrealizowali. Nie było sporu na temat kosztów, ponieśli je mniej więcej po połowie. Gdy było już po zabiegu upewnił się, czy zniosła to dobrze, jakby nie było miała prawo się czuć nie najlepiej przez pierwsze dni, ale obawy były zbędne. To już właściwie koniec historii. Ale było jeszcze coś. Jako że poruszali się na podobnych orbitach, to siłą rzeczy ocierali się czasem o siebie. Okazało się tedy, że bohaterka tej opowieści zmądrzała. Wyleczyła się ze swojego fanatyzmu, wyleczyła się nawet ze swojego "anti-choice", zaczęła myśleć i gadać po ludzku.

Smród na temat ograniczania praw kobiet do decydowania o sobie, o swoim ciele zaczął być odczuwalny w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych, ale ludzie chorzy na "anti-choice" istnieli wcześniej. Już wtedy zaczęła się tworzyć swoista nowomowa na temat ciąży oraz jej przerywania. Można by rzec, że język to taka sprawa umowna, że to tylko kod porozumiewania się, ale de facto sprawa wygląda inaczej. Wiele elementów tego kodu bywa przez ludzi branych dosłownie, to zaś ma wpływ na ich myślenie. Tak działa właśnie propaganda, także ta "anti-choice'owa". Powoli, stopniowo wiele osób dawało sobie narzucać język dyskusji, po czym nagle cały kraj, jego składnik ludzki obudził się z ręką w nocniku, gdy uchwalono prawo zmieniające kobiety w przedmioty, maszynki do rodzenia dzieci. Czy naprawdę się obudził to jest zresztą mocno dyskusyjne, skoro to prawo przetrwało tyle czasu, co więcej robi się jeszcze gorsze.
Cała sprawa jest rzecz jasna bardziej skomplikowana. Są na przykład ludzie, których ten temat w ogóle nie obchodzi. Mają pieniądze, więc gdy zdarzy im się pech to pozbędą się kłopotu od ręki. Większość jednak ich nie ma, to zaś powoduje, że problem istnieje. Nie będziemy teraz omawiać, jak sobie radzić w chwili obecnej. To jest bardzo ważne, ale ważne też jest, żeby to kiedyś odkręcić, doprowadzić prawo do standardów cywilizowanych, według których kobieta jest człowiekiem, podmiotem, wartym szacunku, tudzież prawa do wolnego wyboru. A zacząć trzeba właśnie od języka, od kodu wymiany informacji.
Ideologia "anti-choice" to w sumie tylko jeden bazowy postulat, jakim jest pozbawienie kobiety prawa do wyboru decyzji co zrobić ze sobą, jeśli zdarzył się jej pech w postaci niechcianej ciąży. Jak wiadomo, ten pech może się przydarzyć zawsze, niezależnie od zabezpieczeń oraz techniki uprawiania realnego seksu hetero. Darujmy sobie jednak podawania konkretnych scenariuszy, jak do takiej ciąży może dojść, ten blog jest targetowany do ludzi inteligentnych, którzy potrafią sobie takie sytuacje wyobrazić. Retoryka nowomowy "anti-choice" stygmatyzuje taką pechową kobietę jako osobę nieodpowiedzialną i to jest pierwszy, bazowy fałsz do odkłamania. Tak przy okazji odkłammy też frazę "aborcja jako metoda antykoncepcji". Pomijając już sam brak logiki takiego sformułowania, to nigdy nie było tak, aby zabieg przerwania ciąży był marzeniem jakiejkolwiek kobiety.
Wróćmy jednak do spraw bazowych. Nowomowa "anti-choice" przesuwa uwagę z kobiety na fikcyjne "dziecko". Fikcyjne, gdyż dziecko pojawia się dopiero w chwili porodu. Wcześniej jest tylko morula, zygota, zarodek, embrion lub płód. Podobnie jest ze słowami "matka" lub "ojciec". Dopóki kobieta jest w ciąży, to nie jest jeszcze matką, chyba że innego dziecka, już istniejącego. Sprawa prosta nie jest, gdyż jeśli kobieta jest w ciąży chcianej, to postrzega zawartość swojej macicy jako "dziecko", zaś siebie jako "matkę". Prawa do tej iluzji odmówić jej nie można, ale wręcz zbrodnią jest narzucać ją wszystkim kobietom w ciąży. Bo tak się akurat składa, że te, które sobie swego stanu nie życzą widzą to zupełnie inaczej i jest to tak samo dobre widzenie.
Ale nowomowa sięga jeszcze głębiej manipulując słowem "życie" plus "zabijanie". Jest to dość mocne, bo faktycznie jakieś życie jest zabijane podczas zabiegu przerwania ciąży. Tak samo zresztą zabijamy różne życia myjąc się mydłem pod prysznicem lub wyjmując marchewkę z gleby, zanim roślina umrze naturalną koleją rzeczy. Jednak nadużyciem jest stosowanie tych słów do wszystkich takich sytuacji. Poza tym ta nowomowa jakoś zupełnie nie przejmuje się życiem kobiety, dobrostanem tego jej życia. No cóż, nie zawsze się zdarza, aby umarła kobieta zmuszona do donoszenia ciąży do chwili porodu, niemniej jednak życie tych, które przeżyły to doświadczenie nie raz staje się koszmarem.
Cała ta manipulacja "życiem", "zabijaniem", tudzież "dzieckiem" służy tylko jednemu celowi. Rzecz w tym, aby medyczny zabieg przerwania ciąży był postrzegany jako coś "złego", aby wywołać poczucie winy u kogoś, kto myśli normalnie na ten temat.
To były tylko wybrane przykłady nowomowy, szerzej można sobie poczytać ===TU===, teraz może tylko co nieco na temat "syndrom poaborcyjny". Jest to termin używany jak straszak na kobiety chcące przerwać ciążę oraz na wszystkich myślących prawidłowo. Jednak czy takie coś w ogóle istnieje mamy swoje zdanie odrębne. Dokładnie to jest tak, że organizm kobiety, która zaszła w ciążę przestawia się na pewien tryb funkcjonowania, zaś przerwanie ciąży jest zabiegiem nagłym, bez względu na techniczną stronę. Tak więc ciało ma prawo nieco "zgłupieć", trzeba mu nieco czasu na powrót do równowagi. Ergo kobieta może się wtedy czuć nie najlepiej, aczkolwiek niekoniecznie. Często uczucie ulgi, czasem wręcz euforia, napływ endorfin po pozbyciu się kłopotu działa jak analgetyk, który przebija ewentualne przykrości. To wszystko można podciągnąć pod nazwę "syndrom poaborcyjny". Jest jednak jeszcze coś. Otóż czasem się zdarza, że kobieta po zabiegu wkręca się w poczucie winy. Nie jest to jednak wynik zabiegu, tylko indoktrynacji przez otoczenie urobione mniej lub bardziej na "anti-choice", więc nazywanie tego "syndromem poaborcyjnym" jest nieuprawnione, niezgodne ze stanem faktycznym.
Na koniec parę zdań, jak sobie radzić z fanatykami. No cóż, nie jest łatwe takiego wyleczyć, a takie przypadki spontanicznej terapii, jak opisany na początku posta zdarzają się dość rzadko. Pozostaje jedynie asertywność. Uprzedzamy taką osobę, że jeśli nie zacznie gadać jak człowiek, to kończymy dyskusję. Po czym ją faktycznie kończymy, gdyż takie osoby nie chcą dyskutować, chcą tylko wciskać nam swój anti-choice'wy kit. Wiele tym nie ugramy, ale mamy chociaż święty spokój.