21 grudnia 2016

Mieć i żreć, czyli świąteczny social ad

Być może ten post jest nieco spóźniony, być może powinien ukazać się wcześniej. Bo okres zwany ogólnie "świętami" właśnie się już rozpoczął, wyznaczył go moment przesilenia zimowego, chwila zaiste magiczna, najważniejsza duchowo w tych całych świętach. Ale ze względu na bardziej długofalowy przekaz, nie róbmy zagadnienia z owego spóźnienia. Po prostu rzecz w tym, że przed świętami naga małpa dostaje lemingozy zakupowej. No cóż, konsumpcjonizm wspiera wiele ideologii, takich jak konserwatyzm, czy też obecnie w naszym kraju panujący marksizm narodowy, generalnie jednak jest to zjawisko szersze, po prostu naga małpa już tak ma, że jej ulubiony sport to mieć i żreć. Prawidłowość jest to statystyczna, więc niech osoby na wyższym poziomie umysłu nie biorą tego stwierdzenia osobiście. Okay, ale z drugiej strony każdy coś jeść musi i każdy chadza do jakiegoś sklepu, by jakieś żarcie kupić. Tak? Więc targetem naszego social ad'a jest zasadniczo każdy, kto takie, czy inne żarcie nabywa.
Rzecz w tym, że nie wszyscy centralnie wiedzą, co kupują. Chodzi zaś o to, by pewnych odmian żarcia nie kupować wcale. Jedną z nich jest taka, która zawiera w składzie olej palmowy. Dlaczego? Otóż dlatego, by zmniejszyć popyt na ów olej. Dlaczego? Dlatego, by mniej niszczono Ziemię wycinając lasy pod uprawę owej palmy. Mądremu dalej już tłumaczyć nie trzeba.
Niestety jednak mądrzy są w "przeważającej większości", niczym wyborcy obecnej partii rządzącej, których, jak pamiętamy, jest z grubsza ca 13,8% uprawnionych do głosowania. Głupi, na przykład wyznawca wspomnianego konserwatyzmu, ma centralnie wyrąbane do spodu, do białej kości na dalsze losy Ziemi. Jego nie obchodzą jakieś tam "zielska, żabki i robaczki", niech je szlag trafi. Głupi chce tylko mieć i żreć. Do niego więc trzeba docierać inaczej. Jak? Ano udzielając prostej informacji, że olej palmowy jest be, że jest szkodliwy dla zdrowia.
Tylko tu trzeba coś jeszcze wyjaśnić. Surowy olej palmowy jest nawet okay, niestety przemysł spożywczy używa zwykle jego przetworzonej odmiany, zwanej "olej utwardzony". To już jest be. Mnóstwo produktów go zawiera, zaś fastfoodowe "dzioby i pazury" są nim wręcz przesiąknięte na wskroś. Tak więc, omijamy owe fastfoody i czytamy etykietki w sklepach. Sprawa nie jest jednak prosta. Nie zawsze ten olej jest w składzie wymieniony, często jest ukryty pod nazwą "tłuszcz spożywczy". Nie wiem, co na to prawo, ale taki produkt już jest podejrzany, dość mocno zresztą.
Ale to jeszcze nie wszystko, bo ów olej zawiera całe mnóstwo produktów. Można więc zadać sobie pytanie "jak to, to mam już wcale nic nie jeść?". Co prawda co poniektórym solidna dietka by się przydała, ale nie jest to dobrze postawione pytanie. Owszem, czasem inaczej nie daje rady. Olej palmowy zawiera wiele produktów, niektórych wręcz niezbędnych. No, ale właśnie też, z drugiej strony można przemyśleć, czy ten lub ów konkretny produkt jest naprawdę do szczęścia potrzebny, czy jednak można się bez niego obyć? Czyli prawidłowe pytanie brzmi "czy ja naprawdę muszę to jeść?".

Jest jeszcze argument dla zawistnych. Otóż korporacje na oleju palmowym zarabiają naprawdę gęsty grosz. No, to jak to tak można to tolerować?
Na temat głupich stopnia drugiego, czyli takich, do których nic już nie dociera, nie ma sensu w ogóle rozmawiać. No, ale myślmy pozytywnie. Są jednak przypadki nawet bardzo głupich, którzy mądrzeją, co najmniej odrobinę. Nawet naziol może zacząć używać mózgu i zostać porządnym człowiekiem, przynajmniej tak w miarę porządnym.
Tym to oto optymistycznym akcentem zakończę już, dodam tylko tak na okoliczność ogólne życzenia wesołych świąt, obojętnie, jakie kto ma do tych świąt podejście. Słońce wraca i mało go centralnie obchodzi, czy ktoś z tego powodu świętuje, czy nie, a jeśli świętuje, to jak to proceduje.
Aha, jeszcze dwa słowa:
Olej palmowy nie ma nic wspólnego z palmą kokosową. Jako, że spotkałem przypadki mylenia tych tematów, mus o tym owe dwa słowa nadmienić. Olej palmowy pozyskuje się z olejowca gwinejskiego, zwanego też palmą olejową. Niby i to palma, i to palma, jednak to są różne palmy. 

20 listopada 2016

W co się bawić, by się bawić w święto narodowe?

Dla co poniektórych kontrowersyjna jest już sama data. Nawet o nią Polacy gotowi dać sobie po dziobach, co dopiero o detale tej konkretnej, która jest. Tak to sobie ongiś pomyślałem, że chyba jedynym wyjątkiem byłaby data bitwy pod Grunwaldem. Więc może to ją przyjąć jako święto narodowe?
Tą ostatnią puentę wypowiedziałem wtedy niestety, a może raczej na szczęście, w gronie "grunwaldowców", tak roboczo, umownie ich nazwę. Reakcja była natychmiastowa:
- Jeszcze tego, kurwa, brakuje do szczęścia, żeby państwo się zaczęło nam mieszać do "Grunwaldu"! To byłby początek końca tej imprezy.
Jakoś wybrnąłem mówiąc, że żartowałem, bo co racja, to racja. De facto sam nic do daty nie mam, dla mnie może być dowolna, jedynie pora roku mi nie pasuje, bo pogoda tego dnia rzadko bywa przyjazna dla ulicznego świętowania. Zaś samo świętowanie? Właście to nie ma się czego czepiać. Mamy oficjalny rytuał państwowy, atrakcję dla turystów, czy innych gapiów, tak jak wszędzie. Co prawda tego roku był wtręt prywatny, obchody pewnej żałoby, ale to było tylko tak, chwilowo, na czas podłej zmiany. Poza tym wszystko jest okay, ludzie obchodzą święto tak, jak chcą, mamy pluralizm, jakby nie było, tak? Jednak prezydentu Maliniaku ten pluralizm chyba przeszkadza, tak ma widać nakazane przez narodowe prezesu narodu. Sam zresztą mówił kiedyś, że chce Polski konserwatywnej, zaś jak wiadomo ta ideologia, konserwatyzm znaczy, niewiele się różni od komunizmu. Czyli wszyscy mają myśleć tak samo, mają mieć taki sam gust, maszerować grzecznie, równo, sztywno, jak bozia nakazała. Ma być ład, porządek, karny posłuch autorytetom moralnym, obyczajowym, tudzież modowym. Celem zaś jest homogenizacja mas ludzkich, społeczeństwo roju. Tak więc za dwa lata ma nie być żadnego "róbta, co chceta", tylko jeden wspólny pochód ku świetlanej przyszłości. No cóż, niech tam sobie próbują, wyjdzie kupa jak zwykle. Zakładając, że podła zmiana dotrwa. Temat już był przerabiany kiedyś, za tak zwanej "komuny". Tak się maszerowało, aż się rozleciało. Czyli powodzenia życzy kominiarz...
...
Jednak pomimo pozytywu, jakim jest ów pluralizm, wiele osób ma z tym świętem pewien problem, że jednak coś jest nie tak. Istota tej sprawy tkwi w samym sposobie, formule świętowania. Wszyscy się uparli na jakieś marsze, czy inne demonstracje, coś chcą nimi załatwić, politycznego lub społecznego. Poważne to jest aż do womitu, zero zabawy, a przecież święta są po to, by było wesoło. Tak? No, może poza Świętem Zmarłych, ale ono też ma swoje Halloween dzień wcześniej, tak dla równowagi. Bawić się marszem, na którym chodzi o to, by drzeć japę, a czasem komuś dać po głowie mogą naziole, ich trzeba zrozumieć, bo inaczej nie umieją. Tak swoją drogą, to nie wiem, co oni mają do Indian, że tak chcą ich tłuc narzędziami, raz rolniczymi, raz kowalskimi. Ale czy normalnych, cywilizowanych ludzi nie stać na to, by wymyśleć coś ciekawszego, niż konkurowanie z naziolami na marsze, sprowadzanie się do poziomu tego buractwa? Czy nie potrafią po prostu spotkać się razem, pośmiać, wyluzować, nawet powariować co nieco? Żeby nie było, to wcale nie znaczy, że marsze lub pochody są złe, jako takie. Ale na wesoło, bez tej całej nadętej, napuszonej powagi. Tej powagi nie ma na corocznym Woodstocku, tej powagi też nie było na Światowych Dniach Młodzieży /nie licząc części oficjalnej, gdy miał miejsce jakiś tam rytuał religijny/, tej powagi nie ma na Wolinie podczas Festiwalu Słowian i Wikingów, nie ma jej również na wspomnianym na początku "Grunwaldzie". Na tym ostatnim jest co najwyżej wzmożona uwaga, by koledze za mocno żelastwem nie przyłożyć. Czyli można? Można, Polak potrafi, jak widać na załączonych przykładach.
Skoro mamy odpowiedź na pytanie "czy?", pora uruchomić pytanie "jak?". Tu pomysłów może być wiele. Najprostszy, to po prostu zakazać wszelkich manifestacji politycznych. No, ale to chyba raczej, do tego na pewno, nie tędy droga. Jest to antypomysł, przykład "maliniaczego myślenia" właśnie, próba dekretowania sposobu świętowania. A przecież nie w tym rzecz, by państwo robiło za ludzi coś, co jak zwykle będzie bez sensu. Tu o spontan chodzi, inicjatywy, pomysły niejako "oddolne", od samych świętujących.
Kilka lat temu, bodajże pięć, miała miejsce niezła zadyma na warszawskim eM-De-eM-ie. Nie wiadomo do końca, kto zaczął, czy naziole, czy jakieś łby na usługach policji, ale gdy podłączyło się jeszcze, tak dla sportu kilku miejscowych rozrabiaków, było już zaiste ciekawie, aż za ciekawie. Zaś wygrana była wtedy policja, która potem dostała podwyżki. Roztoczyłem wtedy taką wizję, fantazję, że nagle ze wszystkich bram wyskakują różne wesołe przebierańce, klowni, artyści uliczni, grajkowie, performerzy, tudzież sprzedawcy balonów, czy innych jarmarcznych gadżetów. To by dopiero było! Wyobraźmy sobie zamaskowanego, zakapturzonego naziola, który nagle wychodzi na kompletnego już idiotę, gdy go dookoła otaczają postacie z zupełnie innej bajki. Taki łeb może się tylko popłakać, pochlastać, albo wyluzować i dołączyć do wesołej zabawy.
Obecnie by to raczej nie przeszło, kolumny marszowe są zbyt zwarte na taki wjazd freaków, ale można prościej. Przy minimalnej pomocy władz miasta, bo tak całkiem bez nich się nie da. Jakieś służby publiczne, ratownictwo medyczne, policja, straż pożarna, coś tam jeszcze, za to się w końcu płaci podatki. Ale na tym koniec. Teraz po prostu wystarczy odgrodzić większy obszar centrum miasta od ruchu aut i niech się dzieje. Tylko naziolom można wydzielić zamknięty kawałek ulicy, bo skoro nie umieją inaczej, to niech sobie maszerują gdzie chcą, na drugi brzeg Wisły na ten przykład, jak do tej pory i niech się tam kiszą. Umieją, czy nie umieją, to jednak też są obywatelami, nie karzmy ich za chorobę, tylko za ewentualne rozrabianie. Zaś centrum miasta niech pozostanie strefą wolną dla różnych pomysłów, działań artystycznych, spotkań towarzyskich, różnych takich innych. Jest wesoło, kolorowo, twórczo, na luzie. Tak?
...
Teraz zaś pora, by każdy odpowiedział sobie na pytanie, jak chce się bawić podczas święta narodowego za rok, czy za dwa. Tak, jak lubi, czy tak, jak mu system każe, że ma lubić? Nikt tak naprawdę nie wie, ile jeszcze potrwa to całe nieporozumienie, zwane powszechnie "podłą zmianą", więc trzeba być otwartym, tudzież gotowym na każdy wariant tego, co być może.

28 października 2016

Piękny i tajemniczy, czyli ile jest kota w kocie?

Nauka wie sporo na temat "Dzieci Bastet", lecz nie o każdym gatunku tyle samo. Co prawda żbik poznany jest już dość nieźle, nadal jednak nie znamy i chyba nigdy nie poznamy odpowiedzi na jedno pytanie. Tajemnica żbika polega na tym, że nie wiemy, ile tych wspaniałych kotów jest. Na pewno jest ich niewiele, ale ile dokładniej? Jedni twierdzą, że w polskich lasach kryje się ich dwieście /tak z grubsza/, drudzy, że tylko sto, zaś jeszcze inni, że wcale już ich nie ma. Problem polega na tym, że żbik jest bardzo bliskim "krewnym" znanego wszystkim kota domowego. Tak bardzo bliskim, że gdy te sierściuchy wykonają szybki romansik międzygatunkowy, owoce tegoż są płodne, po czym śmiało mnożą się dalej. To jest właśnie przesłanką do postawienia hipotezy, że nie ma już żbików czystej krwi, że każdy, nawet ten wzorcowy wyglądem jest mieszańcem. Tu bez zbadania genów ani rusz, ale skąd je zdobyć? Samo spotkanie ze żbikiem jest jak główna wygrana kumulacji w lotto, a co dopiero złapanie go i przebadanie tak, by go nie skrzywdzić. Obawiam się, że tajemnicy żbika nie poznamy nigdy, że stanie się to dopiero wtedy, gdy naga małpa kompletnie zniszczy lasy, a gdy nie będzie lasów, nie będzie też żbików. Myślę, że takie rozwiązanie zagadki na pewno nie będzie tym, o co chodzi. Na razie jednak nie dramatyzujmy, podziwiajmy wyniki bezkrwawych łowów, które osiągnęli szczęściarze, wierząc, że w tych żbikach pokazanych na filmach jest sto procent żbika.
 
Trzeci film niestety jest niedostępny do zamieszczenia na blogu, trzeba więc kliknąć ===TU=== i już można podziwiać tego zaiste pięknego kota.

08 października 2016

Młot na "prolajf"

Jakie odruchowe skojarzenia z frazą "ochrona życia" może mieć normalny człowiek w normalnych warunkach? Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to jakaś ekologia, czy coś w tym guście. Potem zaś może jakieś kwestie bezpieczeństwa w warunkach potencjalnego zagrożenia? Albo profilaktyka zdrowotna, ratownictwo medyczne, czy takie tam inne. Problem w tym, że polskie warunki nie są normalne i gdy normalny człowiek słyszy lub czyta tą "ochronę życia", czuje podejrzany smrodek...
- Podłość, głupota i nienawiść do kobiet!...
Tak kiedyś pewna moja znajoma podsumowała zwięźle ideologię prolajf. Trudno się z tym nie zgodzić. Co prawda miałbym drobny kłopot, gdyby tak powiedziała o samych wyznawcach, bo co poniektórzy w innych kwestiach bywają nawet sensowni. Poza tym nie lubię myśleć o ludziach gromadnie, wolę indywidualnie. Ale tak nie powiedziała, więc nie twórzmy zagadnienia.
Nienawiść do kobiet? Być może za mocno powiedziane, ale sympatii do pań w prolajfie nie ma na pewno. Tu, zapewne niepotrzebnie, przypomnę, na czym polega ideologia prolajf /spolszczenie od "pro-life", absurdalną obłudę samej nazwy pominę/. Postuluje ona odczłowieczenie kobiety, sprowadzenie jej do roli rzeczy, przedmiotu. Metodą legalną lub nielegalną. To w sumie wszystko, taki jest cel. Czyli jeśli jest sympatia, to tego sortu, co sympatia dawnego niedźwiednika do swojego misia szkolonego do tańca na rozgrzanej, rozpalonej na ognisku blasze.
Podłość? Jak to gdzieś napisano, po owocach można poznać. Jak do tej pory prolajf sporo już ich wydał, na przykład obecna regulacja prawna, zwana cudacznie "kompromisem aborcyjnym". Podłe skutki znamy, choćby przypadki dzieciobójstwa, które zresztą są tylko szczytem góry lodowej.
Okay, ocena moralna jest zapewne istotna, ale ograniczanie się do niej byłoby trywialnie płytkie. Bardziej twórcze jest spojrzenie, nazwijmy to umownie, psychologiczne. Tu pojawia się słowo "głupota", zaiste niełatwe do zdefiniowania, bo nie jest to wcale taka prosta bynajmniej sprawa. Różne poglądy, postawy, czy zachowania tak określamy, więc znaczeń jest sporo. Jako, że nie jest moją ambicją analiza głupoty jako takiej, ograniczę się do takich kwestii, jak odporność na wiedzę, tudzież podatność na Magię Mniejszą, czyli manipulację. Manipulację, która prowadzi do sprania mózgu. W ogóle lub w szczególe. Ten temat prolajf ma opanowany zaiste do perfekcji, gdyby istniała Nagroda Goebbelsa, nominacja do niej byłaby więcej, niż pewna. Konstrukcja tej manipulacji jest dość misterna zaiste, spróbujmy jednak wyłuskać pewne jej elementy.
Pierwszy, to żonglerka terminem "człowieczeństwo". Nie ulega żadnej wątpliwości fakt, że embrion /czy nawet zygota/ rozwijający się w macicy kobiecej jest organizmem zwierzęcym, rodzaju Naczelne, małpy gatunku Homo sapiens. Tyle nam mówi nauka. Dalej już są rozważania na temat "człowieka", jako podmiotu. Owszem, można się umowić, że ów embrion jest podmiotem, umocować to prawem stanowionym. Nie takie umowy zna historia ludzkości, kiedyś umówiono się, że pewien koń imieniem Incitatus będzie senatorem. Takie prawo już jest, istnieje, wspominałem o nim. "Kompromis aborcyjny" się nazywa według niektórych. Tylko jest jeden problem natury logicznej. To samo bowiem prawo odbiera człowieczeństwo /podmiotowość/ kobiecie. Prolajf tego nie widzi lub udaje, że nie widzi.
Drugim elementem puzzla jest "dziecko". Tu także nauka wypowiada się klarownie. O dziecku mówimy, gdy się urodzi. Jako, że czasem zachodzi takie zjawisko jak "wcześniactwo", nie jest nadużyciem słowo "dziecko" na /z grubsza/ miesiąc przed teoretyczną datą tych urodzin. Nonsensem jest jednak mówić o dziecku we wczesnej fazie ciąży, na przykład po kilku tygodniach od powstania zygoty. Ale jest jeszcze coś. Gdy kobieta zajdzie w ciążę chcianą, zaakceptowaną, używa słowa "dziecko" już o wiele wcześniej, wręcz od początku. Takie przyszłościowe myślenie udziela się także jej partnerowi /jeśli jest/, współautorowi ciąży, oraz jej najbliższemu otoczeniu. Jest to jak najbardziej naturalne zjawisko i raczej nikt nie zaneguje prawa kobiety do używania takiego prywatnego języka. Dodajmy jeszcze pozytywne emocje kierowane do owego "dziecka". I tu się pojawia na scenie prolajf ze swoją manipulacją, usiłując ten prywatny, subiektywny jezyk narzucić wszystkim. Także kobiecie, która doświadczyłaby pecha ciąży niechcianej. Prolajf subtelnie gra na emocjach ludzkich, w końcu jakby nie było "wszystkie dzieci nasze są", tak? Aby to wzmocnić używa różnych metod, na przykład frazą o "niewinnych, bezbronnych istotkach", stałym fragmentem gry. Co więcej, posuwa się wręcz do kłamstwa, oszustwa, fałszerstwa. Znane są przykłady propagandowych filmików /"Niemy krzyk" lub inne/, które to pokazują kilkumiesięczne płody jako kilkutygodniowe. Epatują też one przy okazji rzekomym okrucieństwem zabiegu przerwania ciąży i na niektórych to niestety naprawdę działa.
Innym jeszcze obiektem prolajfowskiej żonglerki jest słowo "życie". Coż można na ten temat powiedzieć? Może jedynie tyle, że gdyby prolajf był ideologią konsekwentną, propagowałby fundamentalny dżinizm, którego wyznawcy chodzą nago, zaś ich ambicją jest zagłodzić się na śmierć.
Kolejna sprawa, to kwestia fikcyjnego wroga. Każda prototalitarna ideologia tworzy takowego i prolajf bynajmniej nie odstaje od reszty. Tu "wrogiem" rzecz jasna są kobiety, które "mordują nienarodzone dzieci" i wszyscy inni, którzy ten "niecny proceder" wspierają. Oxymoron "dzieci nienarodzone" już zacytowałem, dodam jeszcze mityczny, rzekomy "przemysł aborcyjny", który ponoć stoi za każdym, kto prolajfu nie wyznaje. Zaś na poziomie idei, "wrogiem" jest filozofia "pro-choice". W powszechnym mniemaniu uchodzi ona za przeciwieństwo prolajfu. Można się od biedy z tym zgodzić, ale pewne detale należy uściślić. Na przykład kwestie kłamstw, jakoby pro-choice postulowało owo "mordowanie" /czyli mówiąc po ludzku, usuwanie ciąży/. Tymczasem nic takiego nie funkcjonuje. "Choice" oznacza wybór, wolny wybór. Jeśli kobieta chce donosić ciążę i urodzić dziecko, nikt jej tego zabronić nie może - tak wynika wprost z filozofii pro-choice". Oczywisty jest też jej sprzeciw wobec zmuszania kobiet do usuwania ciąży. Pojawia się dość istotne pytanie, kto tu dla kogo jest wrogiem? Pro-choice nikomu nie zabrania wyznawania prolajfu, stawia tylko jeden warunek, by jego wyznawca ograniczył swą ideologię jedynie do siebie. To wszystko.
Kolejna manipulacja prolajfu to tak zwany "syndrom poaborcyjny". Owszem zdarza się czasem nieco mało przyjemnego samopoczucia po zabiegu i ma to logiczne, medyczne uzasadnienie. Ale to wszystko. Ewentualne większe psychiczne dolegliwości powoduje jednak nie sam zabieg, lecz otoczenie zdominowane przez prolajf, które to swoim naciskiem próbuje wywołać poczucie winy w kobiecie. Czasem się to niestety udaje, kobieta cierpi, lecz de facto winny nie jest sam zabieg, lecz klimat, który ów prolajf tworzy.

Tego jeszcze jest sporo, nie wszystko da radę omówić. Ale na pewno warto, w ramach akcentu humorystycznego, wspomnieć określenie "cywilizacja śmierci". Humorystycznego, gdyż jest to już taki hogwash, że nawet część prolajferów nie bierze go na poważnie.   
Wróćmy jednak do wspomnianej wcześniej głupoty. Jak już wspomniałem, głupotą jest poddać się, ulec manipulacji, ale sprawa nie zawsze jest taka prosta, bo czasem nie ma zbytniego wyboru:
"Kłamstwo, które rozpoznano, jest już w połowie wykorzenione, ale takie, które nawet ludzie inteligentni przyjmują za fakt - kłamstwo, które zostało wpojone małemu dziecku na kolanach matki - jest bardziej niebezpieczne, trudniejsze do zwalczenia niż szerząca się zaraza"
/A.S.LaVey - Satanic Bible/   
Problem polega tu na tym, iż trudno mówić o głupocie w przypadku tego wspomnianego dziecka, któremu wdrukowano coś do głowy na początku życia. Paradoks jest taki, że dzieci są szalenie mądre, ale równocześnie są zadziwiająco głupie, podatne na różne bzdury. Ale ten temat pozostawię już Kawiarni do filozoficznych rozważań.
Pytaniem za to jest istotnym, jak się bronić, by samemu nie zgłupieć? Nie każdy jest dostatecznie odporny na manipulację, ta zaś w przypadku prolajf bywa naprawdę dość subtelna. Chyba najprostszym sposobem jest nie wdawać się w dyskusję z prolajferem. Na pewno go nie przekonamy, zaś neutralna wymiana zdań jest mało możliwa, gdyż to on będzie próbował nas nawracać. Co więcej, będzie nam próbował narzucić swój żargon, a to tylko doprowadzi do zbędnych emocji. To nie znaczy bynajmniej, by wcale z nim nie gadać, bo na wiele różnych innych tematów taki ptyś może się okazać sensownym rozmówcą. Wystarczy wykazać się pewną dozą asertywności, by nie dawać się wkręcać w ten konkretny temat. W ostateczności, gdy uparciuch nie odpuszcza, po prostu przerwać kontakt, odejść. Jest jeszcze taki zabawny, choć prymitywny chwyt, stosowany w niektórych sektach fundamentalistycznych. Używają go ich członkowie podczas rozmów, gdy ktoś próbuje ich zmotywować do używania mózgu. Tu można zastosować go w odwrotnym celu, gdy prolajfer próbuje nam mózg wyłączyć. Po prostu zakrywamy uszy ze słowami: "nie słucham cię". Można to uznać za infantylne, nie na poziomie, ale kto taką opinię wyda? Prolajfer, czyli osoba, z której zdaniem liczyć się nie ma potrzeby.
Czy prolajfera można wyleczyć? To się zdarza, choć dość rzadko. Swojego czasu byłem bezpośrednio naocznym świadkiem tegoż. Otóż kiedyś na studiach odbyłem romans z koleżanką z roku. Jednak zbyt długo to nie trwało. Co prawda godny seks nieraz bywa początkiem wielkiej miłości oraz wspaniałego związku, tym razem jednak tak się nie stało. Nie ma co wnikać dlaczego, być może jedną /choć nie jedyną/ z przyczyn było to, że dziewczyna miała poglądy prolajferskie i próbowała mi je wciskać. Co prawda nazwa "prolajf" jeszcze nie istniała, jednak sama ideologia już tak. Tak więc zrewidowaliśmy nasze relacje, pokojowo, jak na cywilizowanych ludzi przystało. Nadal jednak, niejako siłą rzeczy, widywaliśmy się na uczelni i któregoś razu, niedługo po rozstaniu moja "była i niedoszła" poprosiła mnie o chwilę prywatnej rozmowy na osobności:
- Wiesz, jest pewien problem...
Dość szybko wyszło nam, że żadne z nas chwilowo na rozmnażanie nie ma ochoty, wyjście więc było tylko jedno. Akurat prawo na ten temat było jeszcze normalne w tym kraju, więc można było ogarnąć kłopot na pełnym legalu. Jako, że od zawsze wyznawałem i wyznaję zasadę, iż kobieta ma ostatnie słowo, jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie "czy?", uznałem też jej prawo do niego, jeśli chodzi o pytanie "jak?". Ponieważ nie ufała ona państwowej służbie zdrowia, wybraliśmy placówkę prywatną. To oznaczało pewne koszta, które ponieśliśmy mniej więcej po równo. Od tamtej pory owej pani odszedł z głowy prolajf, ja zaś zachowałem absolutny takt i nigdy nie robiłem żadnych uwag, co do zmiany jej poglądów. Czy wyleczenie było trwałe, tego już nie wiem, ale do czasu ukończenia studiów nawrotów choroby już u niej nie notowano, przestała pleść prolajfowe brednie.
O takich przypadkach słyszałem potem jeszcze kilka razy. Motyw /poza jednym przypadkiem/ był zawsze ten sam. Osobą wyleczoną była kobieta, zaś czynnikiem leczącym był pech w postaci ciąży w nieodpowiednim momencie życia. Zaś wspomniany jeden przypadek był rodzaju męskiego. To był gość, który dokształcił się porządnie i w pewnym momencie przyznał iż /cytuję z grubsza/, co można uznać za objaw zdrowienia:
- Rzeczywiście to jest jakieś chore, by coś, co nie ma jeszcze działającego mózgu miało większe prawa kosztem dorosłego człowieka.
Na koniec wróćmy jeszcze do samej ideologii prolajf, przedmiotu niniejszej pracy. To, co teraz napiszę może się wydać kontrowersyjne, może dlatego, że nigdy sam nie spotkałem takiego spojrzenia na sprawę. Otóż wielu prolajferów, zwłaszcza tych fundamentalnych, których obecne nieludzkie prawo jeszcze nie zadowala, miewa poglądy /nazwijmy to umownie/ "pronarodowe" i "propaństwowe". Darujmy już sobie szukanie dokładnych definicji, uzgodnijmy dla uproszczenia, że wiemy, o chodzi, że chodzi w tym o jakieś tam dobro narodu czy państwa. Załóżmy, że już doszło do wprowadzenia skrajnie drakońskich regulacji prawnych i spójrzmy na ewentualne konsekwencje. Zapewne wiele kobiet sobie poradzi i dochody klinik za granicą nieco podskoczą. Ale tylko nieco, bo większość sobie nie poradzi. Będą one rodzić wszystko, co tylko jest do urodzenia, nawet przysłowiowe "ucho w galarecie". Część zapewne umrze od razu, ale część zapewne przeżyje, ale niezdolnych w dorosłym wieku do samodzielnej egzystencji, do zarabiania na siebie. Liczne zaś choroby trzeba będzie leczyć, zaś liczne niepełnosprawności rehabilitować. To spowoduje konieczność pomocy państwa, które temu po prostu nie podoła, ani finansowo, ani organizacyjnie. Czyli, by już nie przedłużać, puenta będzie taka, że "pronarodowe" prawo obniży wybitnie kondycję narodu, zaś "propaństwowe" wykończy budżet państwa /czyli samo państwo/ już do reszty. Zrobi się nader ciekawie, wręcz za ciekawie. Ta wizja nie jest żadną dystopią, to jest realna perspektywa, której zdolności ogarnięcia prolajf jest pozbawiony. Klapki na oczach to wykluczają.
===========
Niniejszy post nie jest reakcją na ostatnie wydarzenia w kraju. Był planowany już o wiele wcześniej, ale Lato spowodowało wstrzymanie prac nad nim. Niemniej jednak owe wydarzenia przyspieszyło ich wznowienie. Przekaz jest wciąż aktualny, będzie taki nawet wtedy, gdy prawo aborcyjne znormalnieje. Bo zawsze jest tak, że nawet gdy jest dobrze, znajdzie się ktoś chętny, by to popsuć.
I jeszcze jedno. Pewna znana, powszechnie lubiana i szanowana blogerka podpisująca się nickiem Marzena napisała niedawno tak: 

Za każdym razem, gdy piszę o aborcji, zakładam, że to już ten „ostatni raz”.
Mam nieco podobnie. Chodzi mi czasem po głowie, by napisać o tym coś sumarycznego, kompletnego, raz na zawsze i już do tego nie wracać. Tak się zapewne nigdy nie stanie, lecz aby mieć spokój na pewien czas, coś jeszcze dodam, coś nie do końca centralnie na temat, choć nadal na temat:
Suplement, czyli męska odpowiedzialność
Opisana wcześniej historia opisuje sytuację, gdy nie ma różnicy zdań na temat tego, co zrobić z kłopotem, który się pojawił za sprawą czystego pecha. Czyli zero konfliktu, pełen consensus. Bywa jednak inaczej. Czyli ona chce rodzić, ale on sobie tego nie życzy, albo ona nie chce rodzić, on zaś ma ambicje zostać tatą. Co teraz? Najlepiej po prostu o tym spokojnie pogadać we dwoje, z jednym jednak zastrzeżeniem. Od zawsze wyznaję filozofię, że choć mężczyzna, jako współautor ciąży powinien mieć coś do powiedzenia na ten temat, to ostatnie słowo należy do kobiety. Jemu pozostaje jedynie głos doradczy, rola konsultanta. Uzasadnienie tego jest banalne. Po prostu ciało kobiety jest jej własnością, to na nią spada cały kłopot tej sytuacji, ona będzie musiała znosić fizycznie dolegliwości związane z ewentualną ciążą i porodem lub pozbyciem się tej ciąży. Logicznym jest, iż ta sytuacja nakłada pewne ograniczenia na formę owej konsultacji. Mowy być nie może o jakichkolwiek naciskach, zmuszaniu, tudzież manipulacjach kobietą, by jej decyzja była po myśli mężczyzny. Takie postępowanie z jego strony jest, eufemistycznie mówiąc, wyjątkowo słabe. Co dalej zatem? Nic. Trzeba wziąć to na klatę. Cokolwiek ona nie zdecyduje, on ma jej pomagać. Materialnie na pewno, choć przydałoby się też wsparcie psychiczne. Nie ma jednak wymogu, by /jeśli są w związku/, ten związek utrzymywać na siłę. To by było bez sensu, bo taki związek byłby przeważnie fikcją. Podsumowując zaś zwięźle ten temat, to seks odpowiedzialny się to nazywa, gdyby ktoś chciał szukać odpowiedniego określenia dla całokształtu tej sytuacji.
Ideologia prolajf jest zaprzeczeniem powyższej filozofii, gdyż kobieta nie ma nic do powiedzenia. Co więcej, nawet mężczyzna za nią nie decyduje, bo robi to za nich system, państwo za pomocą prawa.
Howgh!

===========
Uwaga końcowa, czyli komunikat Kolegium Moderatorskiego:
Jak wiadomo, podczas procedury moderacyjnej nie zajmujemy się poglądami zawartymi w komentarzach, wymagamy jedynie wysławiania się po ludzku. Czyli między innymi na forum tego bloga nie tolerujemy prolajferskiego żargonu i prolajferskich agitek. Polityczna poprawność nie ma czego tu szukać. Ale jest pewna drobna kwestia. Czasem w dyskusjach pada zdanie, iż ktoś jest "zwolennikiem aborcji" /lub "za aborcją"/, albo że jest "przeciwnikiem aborcji" /lub "przeciw aborcji"/. Funkcjonuje to jako pewien skrót myślowy, oznaczajacy, że ktoś jest za normalnym prawem /liberalnym/, albo za obecnym lub jeszcze gorszym. Skrót lub idiom, bo dosłownie go rozumiejąc, to można być jedynie za lub przeciw konkretnej aborcji w konkretnych przypadkach. Jak więc widać, jest to idiom dość idiotyczny. Komentarz z taki zwrotem nie jest wielką zbrodnią i kasacji nie ulegnie z tego powodu, mimo to prosimy, by komentujący nie używali go, bo jest to po prostu zwykły obciach.

27 września 2016

ABY PAMIĘĆ STAŁA SIĘ JAK KAMIEŃ (FUCK'EM ALL!!!)

Zbiorcza lista posłów, którzy głosowali byli za odrzuceniem projektu ustawy normalizującej prawo dotyczące usuwania ciąży oraz/lub za przyjęciem do dalszych prac projektu zaostrzenia jeszcze bardziej obecnych nieludzkich regulacji. Te nazwiska przypomnimy sobie przed najbliższymi wyborami, bo przecież kiedyś jakieś będą. Lista nie zawiera nazwisk posłów PiS, którzy mają już i tak kompletnie przechlapane, jako że na PiS się nie głosuje.
= PO =
ARNDT PAWEŁ
BIERNACKI MAREK
CICHOŃ JANUSZ
FABISIAK JOANNA
KARPIŃSKI WŁODZIMIERZ
KOSTUŚ TOMASZ
PIOTROWSKA TERESA
PLOCKE KAZIMIERZ
RADZISZEWSKA ELŻBIETA
RANIEWICZ GRZEGORZ
ROZPONDEK HALINA
SOWA MAREK
TOMCZAK JACEK
WILK WOJCIECH

= Kukiz’15 =
ANDRUSZKIEWICZ ADAM
APEL PIOTR
BŁEŃSKA MAGDALENA
BOROWSKA ELŻBIETA
BRYNKUS JÓZEF
CHROBAK BARBARA
CHRUSZCZ SYLWESTER
DŁUGI GRZEGORZ
GRABOWSKI PAWEŁ
JAKUBIAK MAREK
JASKÓŁA TOMASZ
JÓŹWIAK BARTOSZ
KACZMARCZYK ROBERT
KOZŁOWSKI JERZY
KUKIZ PAWEŁ
KULESZA JAKUB
MACIEJEWSKI ANDRZEJ
MORDAK ROBERT
PORWICH JAROSŁAW
ROMECKI STEFAN
RZYMKOWSKI TOMASZ
SACHAJKO JAROSŁAW
SIARKOWSKA ANNA MARIA
SITARSKI KRZYSZTOF
ŚCIGAJ AGNIESZKA
WILK JACEK

WÓJCIKOWSKI RAFAŁ
= .Nowoczesna =
GRYLAS ZBIGNIEW
STĘPIEŃ ELŻBIETA

= PSL =
BASZKO MIECZYSŁAW KAZIMIERZ
BEJDA PAWEŁ
JARUBAS KRYSTIAN
KŁOPOTEK EUGENIUSZ
KOSINIAK-KAMYSZ WŁADYSŁAW
ŁOPATA JAN
MOŻDŻANOWSKA ANDŻELIKA
PASZYK KRZYSZTOF
SAWICKI MAREK
SOSNOWSKI ZBIGNIEW
TOKARSKA GENOWEFA
ZGORZELSKI PIOTR

= WiS =
MORAWIECKI KORNEL
ZWIERCAN MAŁGORZATA
ZYSKA IRENEUSZ

= niezrzeszeni =
KLAWITER JAN
SANOCKI JANUSZ
WINNICKI ROBERT

14 września 2016

INTRO DO PIĄTEGO SEZONU

Jak wygląda piekło?
Jak wygląda niebo?
Nie jako zaświaty jakieś tam zmyślone bynajmniej, tylko tak ogólnie.
Na czym polega jedno i drugie?
No cóż, bez jakiejś metafory się nie obejdzie.
Piekło:
W wielkiej sali stoi wielka micha pełna smacznej i pożywnej zupki. Dookoła michy siedzi wielu ludzi. Można jeść, jednak kultura obowiązuje. Tedy więc każdy stołownik dzierży w dłoniach łyżkę, kopyść taką. Tylko ta kopyść ma to do siebie, że ma bardzo długą rączkę prowadzącą. Co więcej, każdy ma ręce przywiązane na stałe do końca rączki, przeciwpołożnie do komory zupnej owej kopyści. Nie ma też żadnego łażenia, kręcenia się po sali, bo jak wspomnieliśmy już wcześniej, kultura obowiązuje.
Niebo:
W wielkiej sali stoi wielka micha pełna smacznej i pożywnej zupki. Dookoła michy siedzi wielu ludzi. Można jeść, jednak kultura obowiązuje. Tedy więc każdy stołownik dzierży w dłoniach łyżkę, kopyść taką. Tylko ta kopyść ma to do siebie, że ma bardzo długą rączkę prowadzącą. Co więcej, każdy ma ręce przywiązane na stałe do końca rączki, przeciwpołożnie do komory zupnej owej kopyści. Nie ma też żadnego łażenia, kręcenia się po sali, bo jak wspomnieliśmy już wcześniej, kultura obowiązuje.
Gdzie tu piekło, gdzie tu niebo? Na czym polega różnica?
I o co tu w ogóle gania?
Dodać tu jeszcze trzeba, że komora zupna każdej kopyści jest normalnie zorientowana przestrzennie. Tu i tam. Można więc spokojnie nabrać do niej zupki. Smacznej i pożywnej, ale o tym już była mowa. Zaś rączka kopyści prawie nic nie waży. Tu i tam. Tak więc żadne "chytre", przekombinowane odpowiedzi nie przechodzą, bo haczyków zero.
Aha. Nie ma jednej odpowiedzi. To nie teleturniej.