29 kwietnia 2018

TEOLOGIA SŁOWIAŃSKA - słów kilka wybiórczo nader

Mówi się, że Buddha Sjakjamuni podczas swych wędrówek edukacyjnych zalecał, aby nie zawracać sobie tyłka kwestią istnienia, czy braku istnienia żadnej bozi, bo jeśli istnieje, to jest zbyt niepojęta, zaś jeśli jej nie ma, to tym bardziej szkoda na to czasu. No cóż, akurat mam nieco elastyczniejsze podejście do sprawy, czasem dla zabawy, dla czystego sportu można sobie wrzucić do głowy parę zbędnych szpargałów, by je trochę poprzerzucać. Nie sądzę też, by Buddha jako oświecony był pozbawiony luzu, dystansu, poczucia humoru, bo nie byłby był do końca oświecony, tedy bawić też się lubił. Jednak rzadko się tak bawię, umiar to podstawa, bo gdy człowiek się czymś bawi za wiele, może zacząć brać tą zabawę na poważnie. Poza tym nie ma za bardzo zbytnio z kim się bawić, bo większość jest do spodu uwarunkowana chrystianocentrycznie, zaś taka teologia mnie już zupełnie nie interesuje. Za to ciekawa jest teologia słowiańska, mimo że cała religia, jako że jest religią jest już dla mnie nie do przyjęcia.
Panteon bogów słowiański jest nader liczny, gdy zaś się doda doń jeszcze nieco bogów kompletnie urojonych przez Jana Długosza, nieboszczyka zresztą, to robi się ich całkiem pokaźna gromadka. Skupmy się jednak na głównym Bogu, centralnym kierowniku zamieszania. Popularnie zwie się on Świętowit lubo Światowid, jednak tylko popularnie. Tak poważniej bowiem, to nazywa się to Bóg Najwyższy, czasem Najwyższy Porządek, Najwyższa Instancja, albo też Moc Wszechogarniająca i Wszechobecna. Co ciekawe, teologia rodzimej religii słowiańskiej nie precyzuje do końca, czy jest to byt osobowy, czy nie jest, pozostawia się to już do rozstrzygnięcia każdemu wyznawcy indywidualnie. Przyznam, że ten drugi wariant jest do przyjęcia. Pytanie tylko, czy bóg nieosobowy to jeszcze bóg, ale to już niech sobie rozkminiają filozofowie. Natomiast ciekawy jest sam symbol Boga, będący jednocześnie logo religii, jak też jednej z kilku organizacji wyznaniowej rodzimowierców, Rodzimego Kościoła Polskiego. Jego najprostsza wersja to pewna odmiana krzyża, zwana "Ręce Boga", czasem zaś pieszczotliwie, skrótowo: "Grabki". Ta symbolika tak wali po oczach, że nie uważam za konieczne, by ją w ogóle tłumaczyć. Za to podzielę się skojarzeniem zaiste naukowym. Obecna fizyka zna cztery rodzaje bazowych sił, oddziaływań podstawowych występujących we w całym Wszechświecie: słabe, silne, elektromagnetyczne oraz tudzież grawitacyjne. Te dwa pierwsze dawnym Słowianom raczej nie były znane, trzecie znali na kilka sposobów, zaś czwarte mieli na co dzień, bez przerwy ich bezpośrednio dotyczyło. Do tego zasięg grawitacji jest wszechogarniający, więc Grabki pasują do niej jak ulał. Rzecz jasna dawni wyznawcy tak tego zapewne nie postrzegali, tudzież nie nazywali. Zamiast tego dorobili wielu zjawiskom wszelakie dodatkowe atrybuty, ale tak właśnie działa każda religia naturalna. Niemniej jednak postrzegam to jako przejaw pewnej głębokiej intuicji pierwotnej. Od razu też mi się zapala napis złożony ze słów niedawno zmarłego profesora Stephena Hawkinga: „
Ponieważ istnieje grawitacja, Wszechświat może i będzie stwarzał się z niczego”. Otóż to, niczego więcej dodawać nie widzę sensu.
...
Tytułem suplementu wspomnę coś o pewnym słowiańskim bogu, dość niezbyt wysokiej rangi zresztą, którego postrzegam nad wyraz pozytywnie. Najpierw jednak dwa słowa na temat etyki Słowian. Generalnie całą etykę można podzielić na pewne działy, zaś kluczem są podmioty relacji, na przykład "człowiek - człowiek". Tymi relacjami rodzimi bogowie raczej się nie zajmują, pozostawiają decyzję ludziom, jakie zachowania są be, jakie cacy. Natomiast relacje "człowiek - Natura" mocno budzą ich żywotne zainteresowanie, tu już pilnują, żeby było "po bożemu", by ludzie czerpali zasoby Natury, ale nie niszczyli nic bez sensu. Mój ulubieniec to Leszy, zwany też Borowym, Leśnym Lichem albo Leśnym Dziadem. Pilnował przestrzegania bazowej zasady brzmiącej: "Zero rozrabiania w lesie", zaś winnych jej łamania karał nader niemiło. Zgodnie ze starą regułą Indian Prerii, iż kara musi być surowa, aby ukarany wiedział, jak wielkie zło popełnił. Jak żesz teraz ów zacny bóg by się przydał obecnymi czasy w tym pięknym słowiańskim kraju, nieprawdaż? Być może już nie żyje, niczym Pan, jego grecki kumpel po fachu, może jednak tylko zasnął głęboko? Miejmy tedy wiarę, że huk wystrzałów myśliwych, łoskot harvesterów lub warkot aut przywożących śmieci do lasu wreszcie Go obudzą i się zadzieje!
-----------------
W poście wykorzystano nieco odrobinę ciut materiał zawarty na stronie oficjalnej Rodzimego Kościoła Polskiego ===TU=== na którą to zresztą zapraszam chętnych chcących poznać co nieco na temat rodzimej wiary Słowian, przodków niejednej/go, kto ich kraj obecnie zamieszkuje.

08 kwietnia 2018

O feminizmie (niewyczerpująco bynajmniej - przynajmniej)

Najmniej w tym wszystkim interesują mnie stereotypy na temat feminizmu, choć trudno też o nich wcale nie wspomnieć. Ale to może nieco później, tak po drodze. Na razie może spróbujmy zdefiniować sam feminizm. Co to jest? Zapewne jest to ideologia, skoro zawiera jakieś, takie lub inne postulaty. Ale nie tylko, to by było mocne zawężenie tematu, gdyby się tylko do nich ograniczyć. To także cała otoczka poglądów, postaw, zachowań, które niekoniecznie muszą coś centralnie postulować. Tak najogólniej, do tego obiektywnie, tudzież neutralnie feminizm można zdefiniować jako ruch, którego celem jest, aby kobietom było lepiej, niż jest. To wszystko, cały rdzeń tematu. Po takim stwierdzeniu na forum publicznym wszyscy powinni się rozejść do domów. Tak jednak być nie może, bo jak to tak? To ma być koniec? Tedy zwykle po chwili ciszy rozbrzmiewa istny zgiełk dyskusji, bo naga małpa to takie bydlę, które musi się nagadać do bólu, zaś jeszcze chętniej pokłócić, naukowo zaś mówiąc: uruchomić myślenie dyskursywne nawet nad najprostszą rzeczą, by zrobić problem bez względu na to, czy ten problem jest, czy go nie ma.
Okay, ale nie zajmujemy się jednak teraz naturą ludzką, tylko feminizmem, więc wróćmy do tematu. Faktycznie bowiem tak sformułowana definicja może generować różne pytania, na przykład natury filozoficznej. Bazowe zaś brzmi "czy kobietom jest źle?". Ponieważ obiektywnego zła (tudzież dobra) nie ma, można to pytanie rozumieć jako "czy jest im gorzej, niż mężczyznom?". No cóż, cały feminizm bazuje na konstatacji, że "tak", że jest im gorzej, bo inaczej wcale by nie powstał. Na niej zaś opiera się postulat, aby tak zrobić, co by było im lepiej, a czasem nawet jeszcze lepiej, być może nawet jeszcze lepiej, niż mężczyznom. Co prawda to ostatnie niezbyt często, ale jednak się zdarza. Generalnie jednak celem ma być równowaga przydziału "dobrości" pomiędzy płcie, tudzież przy okazji pewnemu drobnemu marginesu populacji, którego płeć nie jest do końca jasna. To się zwykle nazywa "równouprawnienie", skrótowo zaś "równość". Niezbyt fortunny zresztą jest ten skrót.
Do tematu "równość" jeszcze wrócimy, teraz jednak pora zwrócić uwagę na punkt, w którym feminizm okazuje się nie być jednorodnym, tylko rozjeżdża się na całe mnóstwo kierunków, nurtów, potoków, tudzież strumyczków. Jest to całkiem naturalne, gdyż nikt się przecież nie rozerwie, by zajmować się wszystkim, więc tworzą się różniste priorytety, hierarchie ważności terenów, na których ów feminizm ma się realizować. To mogą być kwestie czysto materialne, dotyczące na przykład rynku pracy, czy też traktowania kobiet w przeróżnych innych sferach życia, tak na poziomie publicznym, jak też czysto prywatnym. Długo by tu wymieniać, gdyż rozmaitość panuje nader rozmaita. Śmiało można uznać, upierając się przy tym stanowczo, iż jest to prawda, że każda feministka tworzy swój feminizm, swoją wersję.
Stop, wróć! Dlaczego zaraz "feministka"? "Ona", znaczy się. Tu pora jest wspomnieć o pierwszym stereotypie, który polega na tym, że feminizm to domena kobiet jedynie. Co ciekawe, współtworzą go także same feministki, nie wszystkie rzecz jasna, tym samym strzelając sobie w stopy. Akurat jest to kompletna bzdura, gdyż jest całe mnóstwo mężczyzn, którzy także chcą, by kobietom było lepiej, czyli feministów.
Wróćmy jednak do owym odmian feminizmu. Różnorodność ich wynika też z faktu, że może być on rozmaicie realizowany. To może być jakaś działalność zawodowa lub też aktywizm społeczny, bardziej lub mniej sformalizowany. Ale może to być także feminizm "common", codzienny, przejawiający się na poziomie prozaicznych przyziemnych czynności. Co więcej, feminizm nie musi się redukować tylko do kwestii samych kobiet, lecz może, czy nawet być może powinien holistycznie patrzeć na sprawy tego świata. Tak więc są jego odmiany, które zajmują się na przykład kwestiami ekologicznymi albo traktowaniem ludzi, którzy mają odmienne od większości gusta seksualne. Tu rzecz jasna można sobie zadać pytanie, co ma feminizm do problemu gejów, który tak wielu ludzi sobie tworzy? Bo leski jako obiekt uwagi to jeszcze można zrozumieć, to też kobiety, ale co "pedały" tu robią? Albo kwestia niszczenia Natury przez nagie małpy, gdzie tu łącznik jakikolwiek? Takich pytań można postawić wiele, wiele też może być nań odpowiedzi, ale to  wszystko razem pokazuje, jak szalenie złożonym tematem jest ten cały feminizm.
Choć ta praca nie ma ambicji bycia jakimś tam "complete", to nie sposób pominąć w niej kwestii praw reprodukcyjnych. Mniej lotnym wyjaśniam, że chodzi o aborcję. Choć w łonie samego feminizmu jest mnóstwo różnic zdań, sporów, kłótni wręcz na takie, czy inne tematy, to tu raczej można śmiało mówić o pewnym consensusie, wspólnocie poglądów. Odbieranie kobietom prawa do usuwania ciąży jest czymś zaiste paskudnym, tu sporu zero, zaś jedyny jaki może zaistnieć, to czy ktoś, kto godzi się na narzucanie sobie politycznie poprawnej narracji "anti-choice", tudzież na wszelkie zgniłe kompromisy prawne godzien jest używania etykietki "feminist(k)a", identyfikowania się z samym ruchem? Mam swoje zdanie na ten temat, ale pozwolę sobie go nie artykułować pozostawiając pytanie otwartym...
Feminizm, taki czy inny, niekiedy zajmuje się seksem. Nic dziwnego, gdyż obok michy należy on do grona spraw zasadniczych. Tu mamy też przykład tego, że feminizm to nie tylko zachowania, ale także same postawy, które bywają bardzo zróżnicowane. De facto jest to wynik bardziej ogólnego zjawiska, iż są one zróżnicowane na poziomie ogółu populacji ludzkiej. Są ludzie mający niskie libido, wręcz aseksualni, są też ludzie obdarzeni jego nadmiarem. Są ludzie, którzy tworzą sobie z seksu problem, są mocno zblokowani w tej materii, istnieją też wyluzowani, można by rzec zdrowsi psychicznie, którzy go nie tworzą. Temat to dość złożony, gdyż seks to nie tylko seks /cokolwiek by to słowo miało znaczyć/, ale cała sfera zachowań, postaw oraz relacji międzyludzkich, które się tak lub owak o ten seks ocierają. Tedy nie będziemy się tym zajmować, ograniczmy się tylko do spostrzeżenia, że na obszarze feminizmu istnieją wręcz całe nurty, które wręcz antagonizują ze sobą odmiennie patrząc na całą sprawę. Warto jednak nieco wspomnieć o kolejnym stereotypie mówiącym o rzekomej oziębłości feministek. Tu akurat można się dopatrzyć pewnego ziarnka prawdy, gdyż istotnie co poniektóre paniusie plotą czasem coś na temat "traktowania kobiet przedmiotowo", jeśli ktoś spojrzy przychylnie na ich powierzchowność, co więcej, robią one wiele, by nie być "sexy". Nie jest to jednak cecha feminizmu, lecz cecha osobnicza. Bo są także feministki nie mające takich problemów ze sobą, które za naturalny przyjmują fakt, iż jeśli ktoś chce im cieleśnie okazać sympatię z uwagi na ich urodę, to tylko punkt dla nich, mają z czego być dumne.
Pora na wspomnianą wcześniej "równość". Tak naprawdę jest to tylko skrót myślowy od "równouprawnienie", niestety słówko się palnęło kiedyś tam komuś i do tej pory sam feminizm ma z nim problem. Jak pamiętam, to polewka z tego słówka miała miejsce już za czasów poprzedniej komuny, dociec zaś nie sposób, kto pierwszy go użył. Myślę jednak po prostu, że to było tak, jak z gadaniem do mało rozgarniętej gawiedzi, która przyszła na jakąś prelekcję z góry nastawiona na "nie" mając kieszenie pełne zgniłych pomidorów i zamiast słuchać, by się czegoś dowiedzieć czeka na moment, aż prelegent powie jakieś zdanie, bodajże jedno słowo, które może posłużyć jako pretekst, by gościa udupić.
Ostatni temat to tak zwane "feminazistki". To słowo zgapiłem kiedyś od jakiegoś nader niefajnego ptysia, który sam bidulek do końca nie wiedział, kogo ono ma określać. Czy feministki, czy kobiety przynajmniej jako tako używające mózgu, czy może (jako ewidentny mizogin) wszystkie kobiety? Tego naprawdę nie wiadomo, ale mamy tu na boku zaiste ciekawy problem natury psychiatryczno - filozoficznej, gdyż miał on rozpoznane zaburzenia urojeniowe, zaś takie ptysie żyją w swoich światach równoległych, które zaludniają tylko im znane postacie, zapewne też takie, które nazywają "kobietami". Ale jakby nie było, samo słowo fajnie brzmi, nieźle pasuje do pewnej drobnej grupy kobiet, które przejechały się na takim, czy innym kolesiu, potem zaś ich ambicją jest to odreagować dowalając wszystkim mężczyznom jak leci podłączając się pod feminizm. Okay, ale nie w tym problem, że są feminazistki, bo skoro są, to są. Problem jest we łbach, które ich działania pojmują jako "feminizm". Nie można jednak wykluczyć, że wśród feminazistek są jakieś feministki, ale to jest osobna sprawa.
Więcej innych stereotypów nie będzie już omawianych, bo to miał być post traktujący centralnie /choć z grubsza/ o feminizmie, a nie o "feminizmie urojonym" krytykowanym przez większość krytyków, która tak naprawdę nic nie krytykuje, tylko pobekuje zgodnie ze stadem.