13 grudnia 2018

Rocznica

Tak w ogólności, to mało uwagi skupiam na rocznicach, ale "mało" nie znaczy "wcale", więc jakoś tym razem nieco tej uwagi mi się skupiło. Chodzi o rocznicę śmierci Charlesa Michaela Schuldinera, bardziej znanego jako Chuck. Rocznicę siedemnastą zresztą. Kim był i co robił Chuck? Grał na gitarze, co jakby nie jest niczym nadzwyczajnym, ważne jest jednak jak grał. Przeróżne rankingi plasują go gdzieś tak w pierwszej dwudziestce szarpidrutów, jednak w moim prywatnym rankingu, tak samo zresztą dobrym, jak inne zajmuje on drugą pozycję. Dokładnie to wygląda tak, że na pierwszym miejscu jest Jimi Hendrix, również nieżyjący już, potem bardzo długo nic, aż wreszcie zaczyna się cały peleton, którego bezdyskusyjnym liderem jest właśnie Chuck.
Chuck Schuldiner bywa nazywany "ojcem death metalu", dość ekstremalnej odmiany tego gatunku, wymagającej wyjątkowych umiejętności warsztatowych, precyzji, tudzież kondycji fizycznej. Dla niektórych ta odmiana jest nie do przyjęcia, inni zaś doznają przy tej muzyce wyjątkowego haju, ale tematu gustów poruszać tu nie będziemy. Czy ten "ojciec" jest trafny? Nie wiem. Pierwszy raz określenie "death metal" usłyszałem byłem przy okazji poznania wczesnych produkcji Celtic Frost, potem Possesed, zaś jeszcze potem Death, czyli formacji stworzonej przez Chucka. Trudno powiedzieć na ile to była przypadkowa koincydencja słów, na ile nie. Zostawmy to dziennikarzom, krytykom muzycznym, czy innym ludziom, dla których to może być ważne. Jedno jest jednak pewne, że gra, kompozycje Chucka miały duży wpływ na rozwój gatunku. Powstały takie pododmiany, jak death metal "techniczny" lub "progresywny", rozwijające znacznie formułę początkową.
Zespół Death był głównym projektem muzycznym Chucka, ale pod koniec swojej kariery miał on też inny ciekawy pomysł: Control Denied. To już była inna muzyka, inna formuła, zaś sam artysta skupił się jedynie na graniu, jako że w Death był przy okazji wokalistą. Niestety nie wiadomo, jak mogłaby się sytuacja dalej rozwinąć, gdyż Chuck zachorował. Rozpoznano guz mózgu, zaś leczenie wymagało kosztownej operacji. Wtedy odbyło się coś naprawdę pięknego, jeśli chodzi o ludzkie zachowania. Fani skrzyknęli się aby zebrać fundusze, swoje też dołożyły takie tuzy świata artystycznego, jak na przykład Ozzy Osbourne, też uważany za "ojca", tylko całego gatunku muzyki. Niestety operacja i cała terapia nie odniosła aż tak spodziewanego skutku, tedy Chuck zmarł. Miał trzydzieści cztery lata.
Tyle skrótu biograficznego. Arcyskrótu, gdyż ten post nie ma ambicji dublowania szerszych opracowań na ten temat, które każdy może znaleźć w necie. Pora na część muzyczną, której opracowanie nie było łatwe, gdyż bogactwo materiału wielkie, zaś realia blogowe nie pozwalają na zbyt rozwinięty jego przegląd. Tedy efektem jest kolejny skrót. Najpierw kompilacja twórczości Death, potem wybrany utwór Control Denied, następnie coś dla tych, dla których muzyka "hard'n'heavy" jest za trudna lub nie współgra z ich własnymi wibracjami. Ten kawałek powinien być strawny nawet dla nich. Na sam koniec coś dla mających czas na odsłuchanie całego koncertu.

08 grudnia 2018

MODLITWA POLAKA PRAWDZIWEGO

Partia nostra
Regimen nostrum
Carbinem nostrum cotidiánum da nobis hódie
Mors quia aqua!
Mors quia sol!
Mors quia ventum!
Mors quia vitae!
Beata nebula
Beatus fumus
Beatus puer eorum
Ave carbo, morituri te salutant

02 grudnia 2018

OPOWIEŚĆ WIGILIJNA

Usiądź na wysokim stołku przy barze. Plecy nieco przygarbione, zaś wzrok utkwiony w zawartość naczynia z narkotycznym płynem. Od czasu do czasu modyfikuj stan tej zawartości wlewając płyn przez usta do wnętrza własnego jestestwa. To, czy opróżnisz owe naczynie od razu, czy partiami nie ma żadnego znaczenia, wybór sposobu jest kwestią twojego gustu. Gdy naczynie jest już puste, zaś ty uznasz, że zbyt długo to trwa, poproś barmana, by zmienił tą sytuację. Ilość powtórzeń cyklu od jednego napełnienia szklanki do drugiego jest dowolna, nie istnieją żadne odgórne zalecenia na ten temat. Przez cały czas milcz, nie reaguj na próby nawiązania dialogu przez ewentualnego sąsiada, zaś kontakt z barmanem staraj się ograniczać do niezbędnych gestów. Twoja twarz nie może wyrażać emocji, szczególnie uśmiech jest wykluczony.
Tak oto mniej więcej brzmi instrukcja wykonania ćwiczenia "Przegrany Facet", które to Kracy praktykował już trzeci z rzędu wieczór. Barman, choć wiedział, iż klient wymaga psychoterapii nie narzucał swoich usług w tej kwestii, zachowując profesjonalny takt. Nie zawracał też sobie głowy dociekaniem, skąd Kracy wyłapał pod okiem to, co czasem nazywa się "pizdą" w niektórych kręgach. Ten zaś ani myślał mówić komukolwiek, że owa ozdoba lica jest autorstwa jego własnej żony. Tak naprawdę, to w ogóle niewiele myślał, po to przecież faszerował się narkotykiem, by stłumić myślenie. Coś drgnęło mu w głowie dopiero, gdy doszedł doń gwar głośnej rozmowy gdzieś z boku:
- No, panowie, chyba czas na nas.
- To ja proponuję jeszcze rozchodniaczka.
- Bardzo arcyznakomita koncepcja panie kolego!
- Szeryfie, jeszcze po jednym prosimy!
- Zdrowie śledzika panowie, niech nie myśli, że psy go jedzą!
- Wesołych świąt!
- Najweselszych!
Gdy całe towarzystwo się wyniosło, Kracy spojrzał na barmana:
- Na mnie też już czas. Płacone będzie.
Gdy wyszedł już na zewnątrz i szedł pustą ulicą, uzmysłowił sobie, że nie bardzo wie, co dalej ma ze sobą zrobić. Zapewne iść do domu, ale po co? Inna sprawa, że od czasu, gdy żona Kracego pojechała na święta do matki, powroty do tego domu były nader przyjemne, bezstresowe. Nieobarczone ryzykiem kolejnej "lekcji prawidłowego nastawienia do małżeństwa". Tak ona nazywała zwykłe, prozaiczne strzelenie mu w dziób. Tu Kracy wreszcie się uśmiechnął, miał zresztą do kogo, bo tuż nieopodal na murku przycupnął kot. Taki miejski piwniczny buras z postrzępionym uchem podwórkowego wojownika i spojrzeniem bandyty.
- Cześć kiciuś. Powiesz mi coś w ten wigilijny wieczór?
- Spierdalaj. I nie mów kurwa do mnie "kiciuś" popaprańcu.
Kracy przymknął oczy i potrząsnął głową, a gdy znowu spojrzał na murek, kota już tam nie było. Zapewne uznał dialog za skończony, tedy teleportował gdzieś sobie. Nie pozostało nic innego, jak iść dalej, ale po drodze wesoło zamrugał doń świetlny napis: "ŚWI T AL  HOLI - 24/2 h". To była propozycja nie do odrzucenia...
Gdy Kracy dotarł już do domu, włączył telewizor i aby wzmóc swoją kreatywność w temacie komponowania drinka pociągnął najpierw godny łyk prosto "z gwinta". Nagle zdało mu się, że słyszy dziwny głos dochodzący z łazienki. Podszedł do drzwi, otworzył...
- Gościu, chyba musimy pogadać.
Trochę to trwało, by Kracy prawidłowo rozpoznał sytuację, była zaś ona taka, że bez najmniejszej wątpliwości chęć pogadania zgłosił karp. Dorodny okaz kręcił się w wypełnionej wodą wannie dość nerwowo poruszając pokrywami skrzelowymi.
- Ożżż! Gadająca ryba!
- Ożżż! Gadający małpiszon! Toć wigilia jest idioto, macie wtedy zawieszenie monopolu na gadanie. Posłuchaj mnie więc.
Co prawda po spotkaniu z kotem Kracy nie powinien być zbytnio zdumiony, ale jakby nie było karp to nie kot. Aby uporządkować doznania i połączyć wątki wycofał się do kuchni.
- Mnie też przynieś odrobinkę!
Gdy Kracy wrócił pokrzepiony pokrzepił też karpia ową odrobiną. Ten zaś zabulgotał pod wodą, zamachał płetwami, po czym rzekł:
- Sprawa jest taka, byś się zdecydował, co ze mną. Zarzynasz mnie, czy nie? Bo ja tu kibluję już któryś dzień i zaczynam się po prostu dusić. To jak będzie?
- Mowy nie ma o zarzynaniu. To był jej pomysł. A potem zmieniła plany i pojechała do tej swojej mamuśki. Też niezłej zdziry zresztą.
- Co zatem?
- Wolność kolego, wolność! Mam dziś ja, miej i ty.
Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie. Kracy jakby nabrał wiatru w żagle, znalazł cel wieczoru, który do tej pory wydawał mu się bezcelowy, beznadziejny, do dupy jednym słowem mówiąc. Wiaderko, woda do wiaderka, karp do wiaderka, buty na nogi, kurtka na grzbiet, czapka na głowę, po czym sru! Nad rzekę, daleko zresztą zbytnio nie było. Gdy już czas rozstania nadszedł, karp odezwał się tymi słowy:
- Nie jestem Mikołajem, ale dostaniesz jeszcze prezent.
- To ciekawe, kontynuuj...
- Bo widzisz, ja nie jestem tak do końca czystej krwi karpiem. Moja babcia miała kiedyś tam dość zabawną okoliczność z pewnym karasiem, złotym zresztą. Nadążasz?
- Karaś złoty... Złota rybka? O żesz!!!
- No, to ja coś tam genetycznie mam odziedziczone.
- Trzy życzenia?
- Tak dobrze akurat nie jest, bo tylko jedno.
- Czy to znaczy, że...
- Tak, to właśnie znaczy że. Uważaj teraz. Procedura jest taka, że recytujesz formułkę: "Na karpia rozkazanie poniższe niech się stanie". Po czym wypowiadasz życzenie, też musi być do rymu, na koniec klamrujesz to mówiąc: "Na karpia rozkazanie powyższe niech się stanie". Zapamiętasz?
- Nie. Lepiej sobie to zapiszę w telefonie.
Tu znowu wypadki poszły sprawnie: karp do wody, Kracy do domu... Nie! Stop, wróć! Po drodze jeszcze było "Kracy do sklepu". Tego sklepu, co te światła tak wesoło tego tak. W domu nasz bohater usiadł przy stole, wyłączył telewizor, co by nic go nie rozpraszało, wypił jedną lufę, drugą, po czym napisał sobie na brudno, potem na czysto to, co wykoncypował. Na sam koniec wstał i wykonał inkantację:
Na karpia rozkazanie poniższe niech się stanie
Niech z karpia danie dziś zjedzone
Na śmierć zabije moją żonę
Na karpia rozkazanie powyższe niech się stanie

Potem spojrzał na wyświetlacz telefonu i mruknął do siebie:
- Właściwie to chyba już, powinny być po kolacji.
Następnie poszedł do kuchni komponować sobie gratulacyjnego megadrinka, od razu zresztą dwa.
...
Kracy miał rację, bo obie kobiety, czyli jego żona oraz teściowa faktycznie były już po kolacji. Co prawda siedziały jeszcze przy wigilijnym stole pogryzając od czasu do czasu resztki makowca, oglądając wygibasy czipendejlsów na ekranie plazmy, niemniej jednak tą sytuację można było nazwać "po kolacji". W pewnym momencie córka odezwała się tymi słowy:
- Wiesz mamo, ten karp wyjątkowo ci się udał.
- Naprawdę nie zauważyłaś różnicy?
- Jakiej różnicy?
- Takiej, że ja PANGĘ usmażyłam zamiast karpia. Tak dla odmiany.
- I dobrze. Mnie fryzjerka mówiła, ta pani Jadzia, co wiesz...
- Wiem.
- To ona mówiła, że panga jest zdrowsza, nie tuczy.
- No widzisz...
...
Gdy po kilku dniach Kracy przestał być słomianym wdowcem, znów otrzymał lekcję prawidłowego nastawienia do małżeństwa. Na tym niechaj już będzie koniec tej opowieści, gwoli zabawie jedynie napisanej, bez żadnych ambicji w temacie morałów finalnych. Aczkolwiek zakazu nie ma, kto chce, niech sobie jakiś tam wymyśli, też gwoli zabawy.

31 października 2018

Kto się boi hecy?

Historię święta Halloween każdy może sobie znaleźć w necie, jest wiele materiałów na ten temat, tedy nie widzę sensu, by tworzyć kolejny. Na tą chwilę ciekawsze się mi się wydaje wspomnieć coś o tym zjawisku w Polsce. Jak się to święto praktykuje? Pomysłów jest sporo, inaczej to robią dzieciaki na osiedlach, inaczej ludzie bawiący się w klubach, czy na jakichś większych spędach, jeszcze inaczej to wygląda w kameralnym, domowym zaciszu. Ja akurat mam zbitkę terminów, bo zwykle jestem na urodzinach (nie moich), więc trudno orzec, co ma wtedy miejsce, czy Halloween, czy te urodziny. Jakby jednak nie było, to bez dyni ani rusz. Ale jeszcze ciekawsze jest zjawisko kliniczne lęku przed tą dynią, może nie samą dynią, ale przed owym świętem. Widać to po memach, nawet co poniektórych dość pomysłowych, ale ich przekaz jest jasny: "Halloween to ZUOOO!". Być może niektóre z nich mają charakter satyryczny, że nabijają się tylko z tego lęku, ale które to są, to już niekoniecznie jest takie jasne. Jakby nie było, to jest jakaś grupa ludzi, którzy tworzą sobie jakiś problem, jakąś paranoję na temat dyni i tego całego Halloween. Jak to z urojeniami bywa, ich posiadacz zwykle nie wie, że to tylko urojenia, nie widzi bowiem świata takim, jaki o jest, widzi tylko swój równoległy tworzony przez jego niezbyt zdrowy umysł. Często jednak racjonalizuje sobie swoją obłąkaną sytuację, aby lepiej się poczuć, zaś metody można zaobserwować trzy. Jedna idzie po linii chrześcijańskiej i chociaż zdarza się nawet sporo ludzi przytomnych, którzy etykietkują się jako owi chrześcijanie, to wielu ma obsesję, aby urządzać komuś życie, uszczęśliwić na siłę. Czy to jest ich cecha osobnicza, czy też cecha takiej interpretacji tej religii, tego do końca już nie wiadomo. Jak by jednak nie było, to ich ostrzeżenia, czy też napomnienia zawierają w sobie informację, że to święto jest niechrześcijańskie, wręcz szatanowskie jakieś. Druga metoda ma charakter narodowy, że Halloween jest niepolskie, albo wręcz niesłowiańskie. Akurat można to nawet uznać za niefałszywe stwierdzenie, tylko jako argument jest nawet nie do dyni, tylko wręcz do dupy. Gdyby się taki argumentator rozejrzał uważnie po własnym mieszkaniu, to obawiam się, że miałby spore kłopoty, by znaleźć coś rdzennie polskiego. Nie wspomnę już o jego własnych genach. Ale obecnie taki stadny odruch co poniektórymi kieruje, że ma być narodowo tak. Mnie zaś to się też kojarzy z mizoginami, którzy unikają dania kobiecie kwiatka na Dzień Kobiet lub chociaż uśmiechnięcia się do niej, bo to jest według nich "komunistyczne święto". Trzecia metoda to już nie jest nawet paranoja, ale czysty debilizm. Otóż według niej Halloween gryzie się ze Świętem Zmarłych, przez niektórym też nazywanym dniem Wszystkich Świętych. Rzut oka na kalendarz wystarczy, by stwierdzić, że to są dwa różne dni, to zaś kończy dyskusję.
Tu może przy okazji warto zwrócić uwagę na wręcz korzystne uplasowanie tych dni jeden za drugim. Może ono motywować, by nie przesadzić z trunkami podczas Halloween, bo po co sobie fundować wycieczkę na groby na kacu następnego dnia? Może tedy na tym też polega kolizja, którą taki ptyś sobie tworzy, że znając swoją słabość do owych trunków unika świętowania? Ale to już tylko takie tam dywagacje.
Po tej dygresji pora na jakąś puentę. Wstępna jest taka, że tych wszystkich "uszczęśliwiaczy bliźniego swego na siłę" raczymy Ostateczną Ripostą Wujka Stacha, która brzmi: "spierdalaj!". Skoro Halloween wywołuje u nich taki odruch zabrudzenia galotów, to niech sobie idą gdzieś i nie zawracają innym tyłka.
Główną puentę poprzedzę taką oto historyjką, że na jakimś blogu przeczytałem coś w tym guście /cytuję to bardzo z grubsza, ale zachowując sens/: "Nie świętuję Halloween, ale dynię zrobiłam, tak dla hecy". Nie pamiętam, gdzie to było, więc tu odpowiem:
- No, i o to właśnie chodzi! O hecę. Więcej nie trzeba.
Bo tu centralnie leży istota Halloween. Heca w dynię zaklęta jest sednem tego święta. Owszem, bywają święta dość dalekie od hecy, ale generalnie jednak, to ona stanowi o tym, że święto jest świętem. Tak? Tak więc zacna Autorka cytowanych słów choć nie świętuje, to jednak zaświętowała. Oby się fajnie bawiła, czego życzę też wszystkim percepującym tego posta.

20 października 2018

DZIENNIKI GWIAZDOWE - Podróż nieostatnia /tribute to S.Lem/

Na temat planety zwanej Constansja, zapomnianej już od dosyć dawna kolonii ziemskiej wiedziałem niewiele. Pierwszy wspomniał mi o niej pewien astrostopowicz, którego zabrałem kiedyś, gdy zepsuł mi się w komputerze pokładowym moduł do gry w ciupasa, którą to lubiłem wypełniać sobie czas podczas podróży. Niestety chłopak tej gry nie znał, jedynie pazdziąga rozbieranego, jednak nie będąc gejem nie byłem tym zainteresowany. Ale za to ciekawie opowiadał o rejonach Galaktyki, które był zwiedził. Niektóre też znałem, na przykład Enteropię, jednak również tak jak ja zagadki sepulek nie rozwikłał. Na Constansji sam nie był, powtarzał tylko opowieści innych wagabundów planetarnych, podkreślał jednak, że wszystkie są zgodne, iż jest to planeta podobna do Ziemi, tylko ekologicznie czysta, tudzież niezatłoczona.
Mało też o niej wiedział profesor Tarantoga, którego kiedyś o to zagadnąłem. Ale za to podsunął mi pod nos wielki atlas gwiezdny, z którego wynikało, że Constansja znajduje się w układzie gwiazdy leżącej na podobnych peryferiach, co Słońce. To mogło trochę wyjaśniać niedostatek informacji, gdyż podróż w tamte rejony wymagała sporych zapasów paliwa. Bo jakby nie było, nie jest to okolica zasobna w stacje tankowania.
Mnie jednak to nie zrażało, gdyż nieraz zdarzało się, że kupić materiałów pędnych nie było gdzie, zaś silnik mego statku mógł przerobić na energię choćby umeblowanie mesy. Cóż to wielkiego dla bywałego próżniarza zjeść kolację na podłodze. Tak więc nadeszła chwila, gdy ruszyłem w kolejną podróż obrawszy za cel wspomniany rejon. Sam lot nie był zbyt ciekawy, ale zabrałem zapasowy moduł do ciupasa, więc nuda mi raczej nie groziła.
Wreszcie na ekranie pojawiła się planeta zaiste robiąca miłe wrażenie swoim błękitem, zaś wejście na orbitę przebiegło dość sprawnie. Przestrzeń była czysta, wolna od mgły, żadne brzozy po drodze nie rosły, a ja karnie, posłusznie trzymałem się wskazówek nadawanych przez miejscową kontrolę lotów. Gdy silnik przeszedł na bieg jałowy, włączyłem komunikator, by ujrzeć przemiłą buźkę rudego dziewczęcia, które przedstawiło się jako immigration guide. Myśląc perspektywicznie od razu skopiowałem stopklatkę, gdyż plakietka służbowa na jej kształtnej piersi z imieniem "Klaudiola" i kodem cyfrowym mogła być mi pomocna w celu spotkania na innym gruncie, niż oficjalnym. Po wymianie formułek powitalnych, tudzież kilku mniej formalnych uprzejmości poprosiłem o zezwolenie na lądowanie promem na powierzchni. Pani Jola, bo tak bowiem ją od razu w duchu nazwałem sobie prywatnie, odparła z uroczym uśmiechem:
- Jak każdy przybysz jest pan mile widzianym gościem, wymagamy jedynie przestrzegania naszego prawa oraz dostosowania się do naszej polityki demograficznej. Zaraz po wylądowaniu zostanie pan cały przeskanowany pod kątem zagrożeń epidemiologicznych, uprzedzamy więc o możliwości krótkiej kwarantanny. Przybysze poddawani są także pewnemu nieuciążliwemu i odwracalnemu zabiegowi, związanemu ze wspomnianą demopolityką. Właśnie kierujemy do pana pakiet materiałów do zapoznania się z nimi i po upływie doby nawiążemy kolejny kontakt. Do usłyszenia.
Promienną śliczną buzię rudej Joli uzupełnioną jej uroczym, wiele obiecującym dekoltem zastąpiła na ekranie krótka lista plików. Najbardziej intrygująca była owa "polityka demograficzna", więc od niej właśnie zacząłem lekturę. Pomysł rozwiązania problemu przeludnienia planety był zaiste genialny w swojej prostocie, nad wyraz też elegancki. Co prawda nie podano, skąd wzięła się dopuszczalna graniczna liczba mieszkańców planety, ani jak rozwiązano problem ludzi upierających się przy tezie, że żadnego przeludnienia nie ma, ale Constasja to nie Ziemia, więc być może wcale takich nie było. Cała idea sprowadzała się do usuwania nadmiaru, bez budzenia zbędnych emocji, jak w przypadku klęsk żywiołowych, tudzież bez wybiórczości cechującej wojny, które mają jeszcze tą dodatkową wadę, że niszczą planetę będącą domem dla tych, którzy wojnę przeżyją. Samo zaś technikalium sprowadza się do chipa, który nosi każdy jej mieszkaniec. Ten chip jest neutralny dla zdrowia, zabija zaś losowo wybrane osoby gdy ilość mieszkańców planety przekroczy dopuszczalny limit. Losowo, czyli zgodnie z True Random Number Generator, który opiera się na kompletnie nieprzewidywalnych zjawiskach kwantowych. Nie oznacza to jednak, że pojawienie się nowej osoby, na przykład drogą narodzin lub takich nowych przybyszów, jak ja powoduje automatyczną śmierć kogoś innego na planecie. Taka sytuacja dla wielu byłaby nie do zniesienia. System zakłada pewien margines nadmiaru i uśmierca tak, by nie było widać związku pomiędzy jednym i drugim. Poczytałem też na temat samego chipa. Otóż na każdą próbę jego pozbycia się reaguje on zabiciem nosiciela. Za to po opuszczeniu planety samoistnie obumiera, gdyż napędza go jej naturalne promieniowanie, po krótkim zaś czasie ulega rozkładowi i jego resztki bez szkody dla zdrowia opuszczają organizm.
Potem jeszcze zapoznałem się z reszta pakietu informacji, ale dość pobieżnie. Wróciłem do kwestii owej demografii, by sobie to wszystko przemyśleć. Dość istotne dla mnie było pytanie, czy chcę pozwolić sobie zaszczepić na okres pobytu na Constansji bombę zegarową bez określonej chwili wybuchu, szybko jednak uzmysłowiłem sobie błąd, wręcz idiotyzm takiego podejścia do sprawy. Toć bardziej ryzykuję wychodząc z pozornie bezpiecznego domu na ulicę, a biliony razy bardziej wyruszając w Kosmos, więc po co tworzyć problem z tak nikłego ryzyka? Umęczony lekturą poszedłem w końcu spać, rzuciwszy jeszcze okiem na boczny ekran komputera, z którego patrzyła mnie uśmiechnięta ruda Jola zatrzymana w stopklatce.
Po przebudzeniu ze snu wypełnionego scenkami rodem z filmu niekoniecznie hard porno i dokonaniu przeróżnych rutynowych czynności dotyczących zarówno swego jestestwa, jak też pojazdu krążącego po orbicie Constansji, włączyłem komunikator i racząc się kardahijską herbatą czekałem tylko na kontakt z planetą, reprezentowaną przez immigration guide. Wreszcie pojawiła się miła buźka, jednak już nie Joli, lecz innej dyżurnej. Tym razem blondynki, reszta też nie była taka na jaką czekałem, ale to akurat było chwilowo bez znaczenia. Po wymianie rytów powitalnych padło pytanie o moją decyzję. Wyraziłem ją jednoznacznie, aczkolwiek żartobliwie słowami:
- Wodzu prowadź!
Trochę to trwało, zanim znalazłem się już na ulicy miasta za bramą śluzy terminala dla przybyszów. Wszczepienie chipa nie bolało, za to odbyło się nieco śmiechu podczas skanowania na okoliczność zakażenia niezbyt pożądanymi dla planety mikrobami. Otrzymałem po tym do wypicia jakiś płyn, tak dla zdrowotności, który jednak nie zawierał nawet śladu popularnego na Ziemi narkotyku.
= = =
Na Constansji spędziłem około roku czasu. Tutejszego roku, niewiele zresztą różniącego się długością od ziemskiego. Zwiedziłem mnóstwo miejsc, poznałem wielu ludzi, wciąż pełen podziwu dla tego czystego i niezgiełkliwego świata, skażonego cywilizacją tak, że nie można tego nazwać skażeniem. Dotarłem też do rudej Joli - Klaudioli, nawet pomieszkaliśmy ze sobą jakiś czas, ale tylko jakiś. Ja po prostu nie nadaję się do żadnych zbyt stałych związków. Zarobiłem też co nieco, gdy wyczerpał mi się zasób gotówki, ale oferty pracy na etat nie przyjąłem. Nadeszła bowiem pora, by opuścić tą planetę.
Po drodze zatrzymałem się na Auropii w układzie nomen omen Klaudioli, aby poddać się tamże badaniom zdrowotnym. Chip demograficzny zniknął, obumarł zapewne, po czym uległ rozpadowi i opuścił moje ciało drogą naturalną. Wreszcie dotarłem na Ziemię i od razu zabrałem się do pisania książki na temat planety Constansja, gdyż zebrało się tyle materiału, że błędem byłoby tego nie opublikować jako całkiem osobne opracowanie. Konsultantem naukowym pracy był rzecz jasna profesor Tarantoga, który podczas jednego ze spotkań zagadnął mnie nagle:
- Panie Ijonie, czy pozwoli pan zapytać...
- Panie profesorze, niech pan pyta o cokolwiek.
- Dlaczego pan stamtąd wyjechał, a raczej odleciał?
- Nie pierwszy pan o to pyta, a moja odpowiedź jest wciąż ta sama niezmiennie. Tyle jest jeszcze innych światów do odwiedzenia, do poznania, do opisania...
Tu profesor żachnął się mocno:
- To może pan mówić na spotkaniach autorskich, ale nie mnie.
- Rozumiem, że kwestią tamtej kobiety się nie wykpię?
- Niech pan mi tu nie plecie bzdur! Za dobrze pana znam.
- Widzi pan, profesorze, może się to wydać dziwne...
- Czy wyglądam na takiego, którego coś może zdziwić?
- Tam po prostu czułem się ZBYT BEZPIECZNIE.
- No, i taką odpowiedź rozumiem. Teraz możemy omówić zielsko.
Zielsko, bo tak się akurat złożyło, że tego właśnie wieczoru zaplanowaliśmy popracować nad rozdziałem o florze Constansji, który zdaniem Tarantogi wymagał pewnych poprawek.

15 października 2018

ZNAK ŻMIJA

rok 1410, okolice wsi Grunwald
Stojącego na wzgórzu konia dosiada rycerz odziany w ozdobną zbroję, wyraźnie różniącą się od skromniejszego opancerzenia kilku innych towarzyszących mu jeźdźców. Obserwuje toczącą się bitwę, próbuje przebić się wzrokiem przez tumany kurzu, co chwila mówi coś zachrypłym głosem do stojących obok. Nagle z tego kurzu wyłania się oddział jezdnych, jedni okryci są białymi płaszczami z czarnymi krzyżami, inni różnorako. Ci drudzy to rycerze - goście Zakonu, walczący po jego stronie. Grupa mija wzgórze, ale jeden zbrojny odrywa się od niej, kieruje prosto na nie. Stojący na nim rycerz, ten wyróżniający się od innych pochyla kopię i rusza na zbliżającego się. Ktoś próbuje go powstrzymać, ale bez skutku. Po chwili dochodzi do spotkania, słychać głośny wrzask stojących na wzgórzu, gdy ów spada z konia. Nacierający od dołu puszcza kopię, która sama wyrywa mu się z ręki utkwiona w twarzy przeciwnika, zawraca konia. Po chwili jednak znowu kieruje się na wzgórze, wraz z kilkoma innymi jezdnymi, którzy pojawiają się z kurzawy. Stojący na wzgórzu ruszają na nich, poza kilkoma, którzy zatrzymują się przy leżącym. Ktoś zsiada z konia, przyklęka, chwyta się za głowę w geście rozpaczy...

rok 1413, zamek Tschersk (Czersk)
- No zostaw mała, zostaw. Na dziś już wystarczy...
Ta dziewczyna była wciąż nienasycona. Upatrzył ją sobie już na samym początku, gdy zamieszkał w zamku czerskim. Na imię miała, nie wiedzieć czemu, Niemiła, ale on do niej mówił "Miła", gdyż dla niego była miła nad wyraz. Dwa lata już demolowała ustawicznie jego męskość, wciąż nie miała dosyć. Była dziewką służebną, ale książę Diepold awansował ją na nieformalną księżną mimo niskiego urodzenia. Tak, książę, już nie zwykły rycerz - gość Zakonu. Za zabicie w boju króla Władysława, będące kluczowym wydarzeniem obracającym losy bitwy, której wynik wcześniej był niepewny, Wielki Mistrz Ulryk nadał mu tytuł książęcy i osadził go w Tschersk. Nadał mu też wielki obszar na południu Mazowsza, administracyjnie należący niby do Komturii Masowien, ale tylko teoretycznie. Bo de facto Diepold miał pełną autonomię i komtur płocki traktował ten teren jako osobne państwo.
Wiktoria grunwaldzka mocno zmieniła mapę polityczną tego rejonu Europy. Rycerski Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie zajął Wielkopolskę, Kujawy, a także Mazowsze włączając je do swojego państwa. Dalej zatrzymał był się w swojej ekspansji, ale nawet te ziemie to był gruby kęs dla Krzyżaków, którzy zmuszeni byli pozostawić skutkiem tego Żmudź, przynajmniej do czasu. Na razie jednak Zakon nie miał zasobów na tak wielki rozrost terytorium. Zaś Kraków i całą Małopolskę zajął Ludwik Luksemburski, który dowiedziawszy się o wyniku bitwy oraz śmierci króla Władysława natychmiast wkroczył na te ziemie.
Jednak tego wieczoru książę Diepold nie zaprzątał sobie głowy polityką. Leżąc w łożu patrzył na jędrną pupę Miły, wyłaniającą się co chwila z pod kusej koszuli, gdy dziewczyna krzątała się po komnacie, myśli jednak miał zajęte czymś innym. Westchnął sam do siebie, a może do tych myśli:
- Przepowiednia wiedźmy się spełnia. Co teraz?
- Coś mówiłeś, mój luby?
Przy obcych Miła mówiła doń jeszcze "panie", jeżeli w ogóle się odzywała, ale gdy byli sami było inaczej.
- Nic, nic, tak tylko do siebie.
Nagle ktoś załomotał do drzwi. To mógł być tylko Barnim, jego zaufany giermek, ale nie tylko giermek, lecz doradca i powiernik. Tylko jemu wolno było dobijać się do drzwi księcia o dowolnej porze dnia i nocy, bo zawsze oznaczało to coś ważnego. Inaczej być nie mogło.
- Co tam? Co cię sprowadza Barnimie?
- Ktoś zajechał pod bramę.
- Kto?
- Samotny na koniu, wyglądem nie zbrojny. Tylko oczy widziałem.
- Czego chce?
- Coś ci dać książę. Wręczył mi to i rzekł, że poczeka.
Diepold uchylił drzwi komnaty i wziął od Barnima mały, skórzany mieszek. Cofnął się do środka izby i wyjął zeń zawartość. Był to niewielki medalion na rzemyku. Sięgnął w zanadrze i wyjął zeń podobny zawieszony na szyi. Porównał oba i szepnął do siebie:
- Żmij. Mam odpowiedź. Przepowiednia się spełnia.
Wyjrzał za drzwi i zarządził:
- Wpuść go, ugość, niech wypocznie w gościnnej. Nie żałuj jadła, napoju, kąpieli. Spytaj, czy nie pragnie dziewki do ogrzania łoża, przyprowadź mu tam jaką dorodną. Konia każ oporządzić w stajni, wody i spyży zadać. Zresztą po co ja strzępię gębę?
- Wiem, co robić książę. Wszystko.
Gdy Barnim już odszedł, Diepold spojrzał na Miłę, która stała na środku komnaty ze stertą naczyń. Na jej pytający wzrok odparł:
- Zjedz coś sama, mnie się wieczerzać już nie chce. Nalej mi tylko nieco miodu. Chcę już tylko do łoża.
- Głodnam, ale ciebie.
- Nie. Czas spać. Obudzisz mnie skoro świt, po pierwszym kurze.
Miła odstawiła miski, podeszła do skrzyni, gdzie stał miód, napełniła kielich, upiła zeń trochę. Oblizując usta szepnęła:
- Obudzę, obudzę. Tak jak lubisz...


rok 13??, gdzieś na Łużycach
Mały Diepold chował się jako jedynak. Gdy ojca, zabitego zdradziecko przez zbójów na drodze, nie stało, chłopakiem zajął się stryj, ale nie miał dlań zbyt wiele czasu zarządzając włościami seniora. Macierz również nie miała do tego głowy, bo po śmierci męża zdziwaczała nieco, żyła we własnym świecie stworzonym przez jej umysł. Za to babka, krzepka jak na swoje lata kobieta, chętnie podjęła się roli wychowawcy. Od lat też wdowa, zmuszona imać się męskich zajęć, była dobrym nauczycielem. Do czasu, gdy Diepold został oddany na służbę na dwór seniorski, szybko zresztą awansując tam na giermka, wpoiła mu wiele użytecznych umiejętności. Nie pominęła też jego rozwoju wewnętrznego. Od niej też dowiedział się historii tych ziem, także tego, nie jest Niemcem, jak wielu okolicznych mieszkańców. Nauczyła małego Diepolda języka jego przodków, a także wpoiła mu wiarę w ich starych, rodzimych, słowiańskich bogów. Któregoś dnia poszli na długi spacer do pobliskiego lasu. Mieszkała tam stara kobieta, zielarka. Niemcy bali się tam chodzić, uważając to miejsce za "złe", ale wielu Łużyczan, słowiańskiego pochodzenia, którzy choć oficjalnie ochrzczeni nadal wyznawali rodzimych bogów dobrze wiedziało, że nie ma tam żadnej "czarownicy" ani też żadnego "diabelstwa", tylko jest życzliwa ludziom wiedźma, która znała się na leczeniu i chętnie pomagała każdemu, także tym, którzy nie mieli czym płacić. Tym razem miało mieć miejsce leczenie duszy, rytuał zmycia chrztu, piętna obcej magii. Mały Diepold został oczyszczony ogniem i wodą, na koniec zaś otrzymał nowe imię, które brzmiało "Semmir".
- Nie wolno ci tego imienia nikomu wyjawić, do czasu, aż spełni się przepowiednia, którą usłyszysz.
- Jaka to przepowiednia?
Pytanie padło równocześnie od babki i wnuka. Ale stara kobieta już nie słuchała. Wsypała garść ziół do świętego ognia i długo wpatrywała się w płomienie. Po chwili zmienionym nieco głosem zaczęła mówić:
- Widzę wojownika na koniu. To Semmir, który w służbie obcego, potężnego władcy i jego obcego boga pokona drugiego władcę, równie potężnego, też oczadzonego magią obcego boga. Otrzyma za to nagrodę, a gdy czas nadejdzie, zjawi się u niego posłaniec od ludu na północy. Razem działając pokonają pierwszego władcę, połączą dwa ludy pod opieką ich starych bogów. Ludzie nowej, obcej wiary odejdą, a Słońce zaświeci jasno nad całą krainą.
Tu wiedźma jakby się ocknęła z transu i zwykłym głosem dodała:
- Ale pamiętaj, że bogowie nie mają czasu, ni ochoty, by robić wszystko za ludzi, by za nich decydować. Aby ci pomogli, ty też musisz im pomóc. Ja pomogę zaś tobie na początku. Przyjdź tu jutro sam, drogę znasz. Nie bój się niczego, bo lęk to największe zło. Gdy mu się poddasz, wszystko stracone, wszystko na nic, staniesz się niewolnikiem obcego boga.
- Jak poznam posłańca?
- On sam cię znajdzie, ale będzie miał to.
Zielarka sięgnęła w zanadrze, wyjęła stamtąd i pokazała mu mały, okrągły medalion na rzemyku.
- To jest Żmij. On was połączy, on da wam siłę, odwagę. Nikomu tego nigdy nie pokazuj, zanim posłaniec nie nadejdzie.
Babka Diepolda zapytała jeszcze:
- Czego chcesz w zamian?
- Stara już jestem, mój czas się kończy. Mam wszystko i nic mi nie trzeba. Urodziłam się naga, naga też odejdę do Nawii. Nie trzeba mi grobu, ni stosu. Moim truchłem zajmie się Leszy, pan tej kniei. Idźcie już, a jutro Semmirze przyjdź, jak powiedziałam.
Gdy Diepold poszedł następnego dnia do wiedźmy, czekał na niego ktoś jeszcze. Niewielkiej postury człowieczek, istny krasnolud, gnom. Mało mówił, wręcz nic. Pod jego kierunkiem chłopak uczył się lasu, sztuki przetrwania, ale przede wszystkim walki. walki gołymi rękami, nogami, tudzież wszystkim, co było w zasięgu mogąc służyć jako broń. Trudny to był trening, ze wszech miar bolesny, ale po pół roku Diepold stał się sprawną, wręcz doskonałą machiną do zabijania. Któregoś dnia, gdy przyszedł do chaty wiedźmy, jego mistrza nie było. Spytał jej:
- Gdzie on jest?
- Kto?
- Mój nauczyciel.
- Nie ma go. Odszedł, a może nigdy go nie było? Umiesz to, co masz umieć, tylko to jest ważne. Teraz wrócisz do domu, a twój stryj wyśle cię do dworu na służbę. Tam się nauczysz nowych sposobów walki, potem jako rycerz udasz się do pierwszego władcy. Niech Żmij ci sprzyja, a ty sprzyjaj jemu...

rok 1413, zamek Tschersk
Czasem księżna Niemiła - Miła rzeczywiście bywała niemiła. Gdy rano mile obudziła swego księcia, gdy ogarnęli się porannie, przegryzła kawałkiem kołacza z cebulą i ruszyła na dziedziniec, by ćwiczyć drużynę książęcą. To nawet nie było niemiłe, to było zaiste srogie. Kiedyś, na samym początku niektórzy woje sarkali, że baba nimi wyciera kurze podworca, ale gdy pokazała swoje umiejętności władania łukiem, oszczepem, czy nawet kawałkiem kija będącym akurat pod ręką, od razu nabrali dla tej baby szacunku. Jeden nawet, niedźwiedziej postury chwat uklęknął po próbie zapasów i masując obite boki poprosił o zaszczyt bycia jej rycerzem. Tu Niemiła okazała się  miła mówiąc:
- Wszyscyście moi rycerze!
Miła swoje umiejętności zawdzięczała nie tylko mężowi, ale także ojcu, który nie mając jeszcze męskiego potomka jej wyznaczył funkcję woja. Księżna też czasem zwoływała okoliczne kobiety na naukę sztuki wojennej, tłumacząc im:
- Każda z was jest gotowa walczyć broniąc dzieci, domu i świętego ognia, ale sama walka to za mało. Dobra walka to wygrana walka, a przegrane nikogo już nie obronią. Więc trzeba się jej nauczyć.
Gdy na podworcu odbywało się znęcanie nad wojami, Diepold usiadł do stołu, do którego zaprosił Barnima i Rustasa, nowego gościa na zamku. Był on posłańcem od pruskich i żmudzkich żerców, którzy swoimi sposobami nabyli wiedzę do kogo ma się udać. Przy skromnym jadle i dzbanie piwa, bo nie na ucztę się zeszli, rozmawiali bardzo długo. Nie przerwało tego nawet wejście Miły, która weszła do komnaty, owinięta jedynie kawałkiem płótna po wyjściu z łaźni, nie zwracając uwagi na siedzących zrzuciła one z siebie i odziała czyste giezło, po czym usiadła cicho na boku rozczesując włosy. Rustas rzucił pytającym wzrokiem na Diepolda, ale ten go uspokoił gestem. Niczego więcej nie trzeba było mu wyjaśniać, więc zaczął tedy mówić, jakby kontynuując przerwany wejściem Niemiły wątek rozmowy:
- Czyli Żmudź jest gniazdem spokoju, Krzyżacy wcale do nas nie zaglądają, a litewski kneź Vytautas też nie. Ma on teraz swoje kłopoty z Zakonem Liwońskim i Rusią, tedy...
Tu Diepold przerwał:
- Ponoć wrócił do starej wiary?
- Tak. Wygnał kapłanów Jezusa na Ruś i na Inflanty.
- Jemu może też kiedyś pomożemy, ale wszystko po kolei, bo na raz sił braknie, teraz swoje musimy robić.
- Pruscy żercy?
- Niewiele ich. Ale tam lud tylko udaje, że czci obcego boga. Lasy gęste, więc Krzyżak też tam niechętnie wchodzi. Ludzie ćwiczą kunszt wojenny według naszych wskazówek.
- Tak, to jest najważniejsze. Tu sposobem zachodnim wroga nie pokonasz, trzeba po leśnemu wojować. Ja tu mam lud życzliwy. Bali się, żem może Krzyżak, ale już widzą, że jest inaczej.
- Co na Mazowszu?
- Ludzie chrzczeni, ale wiara po krzyżacku ich uwiera, więc wracają do swoich bogów. Po wojnie gwałtów zakon poczynił wiele, to ich zraziło, ale komtur Masowien potem nastał jakby łaskawszy, choć podatki ciśnie srogie.
- Tu zagląda?
- Był dwa razy jako gość tylko, czasem tylko szpiega przyśle. Takiego bijemy od razu, potem mu wysyłam kogoś swojego, a on nie odróżnia, że to ktoś inny.
- Musi głupi?
- Niegłupi on, bo administruje sprawnie i grosz liczyć umie, ale wojownik zeń żaden i polityki nie zna. Mazowsze ma bezpieczne, bo od północy swoi, a od południa ja go bronię. Nie ma przed czym, bo Luksemburczyk ani myśli nas tu niepokoić. Ale ja komturowi inne wieści podsuwam. Poczciwy to człek, choć wojennie naiwny, więc gdy już zaczniemy, to chcę go oszczędzić do moich planów.
Rozmawiali jeszcze długo o różnych szczegółach. Na sam koniec jeszcze Rustas zapytał o budowlę za oknem:
- To chram chrześcijański? Bo krzyż widzę.
- Ano jeszcze być musi. Ale kapłan tam już mój, żerca znający ich obrzędy, czasem też odprawi jakiś dla zachowania pozorów, gdy znaczniejszy Krzyżak tu zawita.
- No tak, jeszcze trzeba udawać, aż czas nadejdzie...
...
Gdy Rustas wyszedł snu zażyć przed nocnym wyjazdem, a Barnim również opuścił komnatę, by dopilnować spraw bieżących, Miła wskoczyła do łożnicy i wyciągnęła ręce:
- Choć żesz wreszcie, tak choć na chwilę.
Chwila, czy nie chwila, w końcu dobiegła końca i padło pytanie:
- To kiedy mnie tu zostawisz na czas wojny?
- Wojna będzie na wiosnę, ale to będzie całkiem inna wojna. Ale ja cię nie zostawię. Tam mi się bardziej przydasz. Na zamku zostanie Barnim, on bardziej biegły w zarządzaniu. Ale wojownik mniej sprawny od ciebie.
- I leża z tobą by nie dzielił.
- Ech, ty moja rozpustna dziewko, tylko jedno ci w głowie.
- Cóż to za  głupie słowo - rozpustna?
- Chrześcijańskie.
Oboje wybuchnęli śmiechem wtulając się w siebie...


rok 1414, wiosna, zamek Johanninsburg (Pisis, Pisz)
Knecht przysypiający na murze nagle drgnął.
- Co tam, kto tam?
Odpowiedzią była tylko głucha cisza. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, ale po chwili nie zobaczył już nic. Gdyby jeszcze żył, być może ujrzałby kilka postaci przesadzających miedzę pomiędzy blankami, być może usłyszałby zgłuszony tupot stóp. Nic też nie usłyszał miejscowy komtur, który akurat nocował na zamku. Co prawda przebudził się na chwilę, ale zobaczył tylko zamaskowaną postać nachylającą się nad nim. potem nic już nigdy nie zobaczył, ani nie usłyszał.
Nad ranem pachołek stajenny też nic nie usłyszał. Co prawda pora była zbyt wczesna na codzienną, poranną krzątaninę, ale ta cisza wydała mu się jakaś dziwna, inna. Szybko wysikał się pod murem rozglądając dookoła, aby nikt go na tym nie przyłapał, po czym wyszedł na podwórzec zamkowy. Zobaczył zrazu bramę szeroko rozwartą, zaś na na bruku wjazdu leżącego nieruchomo knechta pośród kałuży posoki.


rok 1414, prawie tejże nocy, zamek Saldau (Saldawa, Działdowo)

Rycerz brat Helmut szedł korytarzem z wychodka. Nagle usłyszał dziwny szmer. Przystanął nasłuchując i znowu usłyszał to samo. Rzucił pytanie w przestrzeń:
- Kto tu jest?
Chrapliwy głos odpowiedział:
- Śmierć.


rok 1414, prawie tej samej nocy, zamek...
Przemykające cicho cienie, śmierć, czerwień krwi...

rok 1414, około trzy dni później, zamek Marienburg (Malbork)
Wielki Mistrz Ulryk przebudził się nagle, ale zmora dusiła dalej. Ktoś leżał za nim w łożu, oplatając go w pasie nogami, mocno trzymając za szyję i wykręcając ramię. Przy uchu usłyszał kobiecy głos mówiący do kogoś:
- Ty to zrób mój mężu, to twoje przeznaczenie.
W świetle łuczywa ujrzał zamaskowaną postać, mógł dostrzec jedynie oczy. Człowiek zsunął zawój na twarzy, zbliżył się do łoża. Krzyżak zamrugał oczami i zapytał:
- Czego chcesz?
- Ciebie, pierwszy władco.
- Ja ciebie znam! Na imię ci Diepold von...
- Znasz, ale jam nie Diepold. Jam Semmir.

...
Ludzie rano patrzący na zamek ujrzeli coś dziwnego, jakąś zmianę. Dopiero po chwili zorientowali się, że na maszcie już nie wisiała chorągiew zakonna, tylko jakaś inna. Nie wiedzieli, że to, co na niej jest to Znak Żmija, tego się dowiedzieli później.

rok 15??, klasztor (Tyniec)

Za pulpitem siedzi stary zakonnik. Coś pisze na karcie papieru, co chwila maczając pióro w inkauście. Co kilka linijek odkłada swe narzędzie i uważnie czyta napisane ostatnie linijki:
"Powiadają, że to pomór jakowyś na Zakon Krzyżacki padł, kara boża za niegodziwości, których dopuszczał. Nie ostał się ani jeden rycerz, ni ksiądz, ni brat zakonny, ostało jeno nieco knechtów pomniejszej rangi. Ziemie zakonne podzielili między siebie książę czerski, Semmir i kneź Prusów, Rustas, obaj smokiem lubo inną gadziną się pieczętujący. Mazowsze i Kujawy wziął Semmir, który rządził nimi pospołu z żoną, Niemiłą, Wielkopolskę oddawszy Barminowi, swemu druhowi. Rustas wziął Prusy i Żmudź. Inflanty, ziemie Zakonu Liwońskiego, wziął kneź Vytautas litewski, one jedne nie doznały pomoru i bez walki oddały się Litwinowi. Potem ich następcy objęli te ziemie we władanie. Kraje to zasobne, pełne ludu spokojnego, przyjaznego dla obcych, sąsiadom nie wadzące, ale swego broniące hardo. Jednak wiary w Boga jedynego przyjąć nie chcą, swe bałwany czcząc zatwardziale."

rok 1414, jesień, zamek Czersk
Przy jednym stole usiadła para książęca i Barnim Wielkopolski. Czwartym był rycerz brat Bruno von Pfefferminz, komtur byłej Komturii Masowien - mężczyzna był to w sile wieku, krzepko się trzymający. Hoża dziewka służebna nalawszy wszystkim miodu do pucharów odeszła na bok oczekując dalszych poleceń. Książę Semmir herbu Żmij napił się nieco trunku, po czym rzekł:
- Komturze bez komturii, podobno człek jesteś zacny, tudzież znający się na rzeczy. Potrzebuję cię tu jako rządcę od spraw handlu i organizacji wszelakiej w moim księstwie. Wiemy, że jesteś niewojenny, a teraz pokój mamy, a na czas pokoju takich mi brakuje. Osiądziesz na razie tutaj na czas jakiś, zaś potem, gdy już w sprawy się wciągniesz, swoją siedzibę otrzymasz. Co do innych partkylariów, to także je omówimy, teraz tylko nam powiedz, czyś chętny na taką funkcję?
- A co, gdy odmówię?
- Odejdziesz stąd jako człek wolny stanu rycerskiego, na drogę cię wyposażę, wrogiem ci nie będę.
- Śluby zakonne mnie wiążą.
- Nie ma ślubów, skoro zakonu już nie ma.
Niedawny Krzyżak uniósł puchar, wypił go do dna i odparł:
- Jeszcze miodu pragnę.
- Jeśli ma ci to umysł rozjaśnić...
Księżna skinęła na dziewczynę z dzbanem. Ta podeszła, zaś Bruno zerknął w zanadrze jej giezła, z którego piersi krągłej fragment błysnął. A gdy usunęła się na bok odprowadził ją wzrokiem. Ona zaś spojrzała spod rzęs i jakby uśmiechnęła nieco. Zaś księżna Niemiła - Miła widząc to spojrzała na męża i rzekła doń:
- Jak mi się zdaje, nasz gość podjął już decyzję.

19 czerwca 2018

Ocena - iluzja umysłem tworzona.

- Nie oceniaj mnie!
Czasem tak bywa, że mamuśka stworzy sobie jakiś problem, zaczyna truć, czepiać się bez sensu, wtedy zbuntowana małolata broni się powyższym pedagogicznym kontratakiem. To bynajmniej nie jest jedyna sytuacja, gdy pada zacytowane zdanie, co więcej, bywa ich całe mnóstwo. Tedy nie będziemy się nimi zajmować, bo ni miejsca, ni czasu, lecz na tą chwilę omówmy kwestię oceniania jako takiego. Tak bowiem jest, że ludzie jakoś tak mają, iż lubią oceniać, wielu nawet próbuje oceniać samo ocenianie szukając odpowiedzi na pytanie, czy oceniać to dobrze, czy źle?
Tak, ale zanim coś omówimy, to uzgodnijmy, co jest do omówienia. Język polski nie zawsze bywa precyzyjny, choć być może to nie język, ale ludzie bywają niezbyt precyzyjni używając go. Tak więc na ten przykład słowo "ocenianie" niekoniecznie musi oznaczać ocenianie, lecz szacowanie. Druga sprawa to słowo "oceniać" bywa skrótem frazy "komunikować wynik swojej oceny". Ocena jednak sensu stricto to nie jest przekaz informacji, tylko to, co zaistnieje w umyśle, zaś oznacza dokładnie pewną wartość, którą umysł nadaje temu, co percepuje.
Długo by się rozwodzić na temat mechanizmu oceniania, jak to się dzieje, że coś jest dla nas /na przykład/ dobre lub złe, dokładniej zaś, że takie nam się wydaje. Długo by też dociekać, jakie znaczenie ma to ocenianie dla naszego życia i przeżycia. Tu niech nam na razie wystarczy, że nic nie ma wartości jako cechy obiektywnej, ale to my, nagie mapy tą wartość temu czemuś (lub komuś) nadajemy. Jedno jest pewne, że nie pomaga nam to widzieć świata takiego, jakim jest w istocie. Oceny są plamami na szybie, przez którą ten świat widzimy, nie zawsze też potrafimy rozpoznać, czy plama jest tylko plamą, czy częścią tego świata. No tak, ale świat tej szyby nie paprze, to my ją paprzemy, więc do nas należy jej mycie, bo świat tego za nas nie zrobi, ma wyrąbane na to, czy nań patrzymy, czy nie. Lecz żeby rozpoznać, czy plama jest tylko plamą musimy najpierw popatrzeć na siebie. Dokładniej zaś: spojrzeć we własne oczy. Tylko bez cwaniakowania, nie w ich odbicie lustrzane, bo lustro wcale nie musi być czyste.
Stop! Dalej już tego rozwijać nie będziemy, wróćmy do kwestii oceniania. Jak stwierdziliśmy wcześniej, ludzie lubią oceniać, zaś najchętniej oceniają innych ludzi. Co to powoduje? Jedno już ustaliliśmy, że utrudnia to im ich poznanie, ale pojawiają się też dalsze skutki tegoż, jak mylne rozumienie, dalej zaś idąc niezbyt trafione relacje. Umówmy się na chwilę, że ocenimy jako ciekawy eksperyment polegający na próbie odpowiedzi na takie oto pytanie: "Z kim ja rozmawiam /albo robię coś razem lub jestem w jakiejś interakcji/?". Jako wariant można też przyjąć, że "on(a)" to "ja". Otóż ta odpowiedź nieraz bywa taka, że nie rozmawiamy /przykładowo/ z tym, z kim rozmawiamy, lecz z jakąś fikcyjną postacią, którą tworzymy sobie w umyśle za pomocą własnych ocen. Czyli cała relacja jest de facto pewną fikcją, czymś realnie nieistniejącym. Tak?
Ta konstatacja może komuś wydawać się zaskakująca, jednak tak po prostu jest. Niech pozostanie ona puentą tego posta, ale odpowiedź na pytanie, czy to źle, czy dobrze, niech każda/y stworzy już sobie sam(a). Stworzy, nie szuka, bo znaleźć się nie da.

12 czerwca 2018

Sztuka ze sztuką o sztuce w galerii sztuki - krótkie studium

- Faaajne...
- ...
- Ciekawe, co on przyswajał, zanim to namalował?
- ...
- Jak myślisz, ile to może być warte?
- ...
- Wiesz, słyszałam, że...
- Lalka, zamknij się wreszcie do kurwy bladzi! Oglądam!
- Przecież ja też oglądam.
- Nie jestem tego taka pewna.

Też nie jestem tego taki pewien. Być może Lalka coś tam ogląda, ale raczej tylko tak patrzy i generuje myśli pod wpływem tego, na co patrzy. Zaś to, co potem widzi, to raczej już nie jest ten obraz taki, jaki jest, lecz obraz obrazu przepuszczony przez szybę zapapraną tymi myślami. Prędzej jej kumpela jest bliższa zobaczenia go, bo próbuje z tym obrazem po prostu BYĆ, a nie używać go jako narzędzie. To jest dokładnie tak, jak z palcem Bruce'a Lee, który wskazuje Księżyc. Ba, jest jeszcze gorzej, gdyż ma miejsce próba pchania tego palca komuś do oka. Ciekawe, czy Lalka nosi tipsy?
To właściwie wszystko, bo wszystko zostało już powiedziane. Ale czasem jest nieźle dodać jakąś puentę dla tych, którym nie chce się znajdywać własnej. Bynajmniej nie polega ona na tym, by dyktować komuś, jak należy prawidłowo obcować ze sztuką, bo na ten temat nie ma żadnego "należy", zaś "prawidłowo" ma wiele odmian. Co prawda wolę obrazy oglądać, niż tworzyć myśli na ich temat zamiast oglądania, ale to wcale nie znaczy, że kogoś ma nie kręcić to drugie właśnie. Tak? Może ograniczę się więc tylko do takiej sugestii, że niekoniecznie jest dobrze brać ze sobą na wystawy obrazów jakąś Lalkę. Nawet gdy ta Lalka jest zajebista w łóżku.
...
Aha, a tak wracając do kwestii tego palca, to akt wepchania go komuś do oka nie zawsze musi się kończyć źle. Ba, bywa czasami nawet początkiem czegoś naprawdę pięknego. Co widać na poniższym przykładzie:

28 maja 2018

Krótka historia marychofobii polskiej

Jak idę przez mój park Krakowski i przechodzę obok grupy młodych ludzi, od których czuć piwem, to obchodzę ich szerokim łukiem. Ale jak czuję trawę, to śmiało wchodzę w środek i czasem zagaduję. Owszem, nadużywanie marihuany powoduje kłopoty z pamięcią, koncentracją, ale to stan krótkotrwały. Nie mówię o skrajnych przypadkach, ale ich jest mało. Mniej niż po alkoholu. Człowiek powinien czasem oderwać się od rzeczywistości, żeby jakoś sobie z nią radzić.
/profesor Jerzy Vetulani/
Ten cytat wstępny może sugerować, że post będzie traktował o wyższości marihuany (MJ) nad narkotykami, centralnie zaś nad tym jednym, "jedynym słusznym, bo legalnym", tak jednak nie będzie. Po prostu teraz chodzi tylko o to, by wspomnieć nadzwyczaj zacną postać, która to z przyczyn natury zasadniczej na ostatnim konopnym Marszu pojawić się nie mogła. Zaś na Marszu, jak to na Marszu, nie było marszowo, lecz raczej tanecznie tak. Szczególnie wdzięcznie tańczyły konopielki, bo muzyka była jak najbardziej ku temu. Była też okazja pobyć wśród normalnych ludzi, pogadać, tudzież takie tam inne. Pogadać dla sportu, tudzież po to, by się czegoś dowiedzieć. Jeden gość chciał się dowiedzieć, podbił więc do mnie plus do kumpla, bo uznał, że jako nieco starsi od niego wiemy więcej. Zapytał, jak to było kiedyś w konopnym temacie, ale poza odpowiedzią "było lepiej" niewiele pozyskał informacji. Bynajmniej nie dlatego, że nie znaliśmy lepszej odpowiedzi, ale realia, na przykład akustyczne, nie sprzyjały rozwinięciu tematu na poziomie opowieści historycznej. Ale za to wymsknęło mi się zdanie, że raczej bardziej godne uwagi są pytania "dlaczego teraz jest gorzej?" oraz "dlaczego jeszcze przez dłuższy czas będzie gorzej?". Jednak wspomniane warunki nie pomagały, by wyłożyć mu dokładnie cały splot przyczyn, które spowodowały były owo "gorzej", ale kumpel mój zdążył zmieścić jedno nazwisko. Nazwisko człowieka, którego działanie było tylko jedną z tych przyczyn, niemniej jednak miało spore znaczenie.
Tamta rozmowa jakoś się wtedy urwała, jednak teraz jest okazja, by to opowiedzieć na spokojnie, na łamach bloga. Ten wspomniany człowiek również już nie żyje, gość zresztą mocno kontrowersyjny, gdyż swego czasu wykonał mnóstwo zaiste świetnych rzeczy, ale też popełnił sporo bałwaństw. Opiszę jedno, ale naprawdę grube.
Gdy Marek Kotański, bo o nim mowa, zrzekł się dyktatury nad stworzonymi przez siebie ośrodkami leczenia uzależnień, tudzież innych dysfunkcji będących wynikiem nadużywania narkotyków niealkoholowych, zaczął działać na polu profilaktyki. Jako, że fachowców w temacie było wtedy niewielu, poza tym mając naprawdę dużą siłę przebicia wylansował się jako wręcz celebryta, wielu ludzi zaczęło go traktować jak guru, tedy łykali niczym moja kotka bonusy nie tylko prawdy naukowe, ale także kompletne głupoty, które opowiadał. Taką bazową głupotą była tak zwana "teoria bramy", która z grubsza polega na tym, że ponoć "każdy ćpun zaczyna od MJ, a dalej wszystko leci od rzemyczka do koniczka". Tą głupotę pan Marek wyczytał w jakichś amerykańskich pracach na ten temat, tylko rzecz w tym, iż już wtedy Nauka zaczynała uważać treść tych prac za brednie. Do tego jeszcze kłamał twierdząc, jakoby wszyscy pacjenci Monaru zaczynali od ziela. Tak się akurat składa, że tak jak obecnie, jak też wtedy, pierwszym narkotykiem takiego pacjenta jest alkohol. Tu nawet nie trzeba twardych danych statystycznych, wystarczy zwykła logika. Ten narkotyk jest pod ręką, ogólnie dostępny, więc pierwszy eksperyment "zmienienia sobie czegoś w umyśle" jest zwykle dokonywany za jego pomocą. Oczywiście nie każdy staje się narkomanem (także alkoholowym) już po pierwszym kieliszku czy piwku. To tak akurat nie działa, ale to już jest osobny temat. Dodajmy jeszcze do tego fakt, że w onych czasach, gdy Kotański lansował tą debilną "teorię", wielu jego pacjentów nie widziało MJ na oczy, zaś reszta, która próbowała, miała ją w pogardzie. Zresztą teraz też tak jest, że dla narkomana zioło jest co najwyżej dodatkiem, ciekawostką jedynie.
Obecny Monar nie podziela już tego poglądu swojego "mistrza założyciela", niestety jednak wśród całego mnóstwa ludzi ta bzdura funkcjonuje nadal. Niedawno zachciało mi się odpalić telewizornię, trafiłem wtedy na serial typu "Dlaczego trudne słoiki?", czy coś tego typu. Epizod jest taki, że jakiś gość na imprezie koi sobie ból duszy po przykrym wydarzeniu natury sercowej. Na stole stoją sobie butelki z piwem opróżniane powoli przez uczestników, on jednak po mołojecku wali wódę z gwinta. Nagle ktoś rzuca hasło, by wyjść na balkon, aby zapalić jointa pospołu. Nasz bohater robi wtedy kosmiczną awanturę, krzycząc histerycznie: "Co wy [peep] robicie, przecież od tego właśnie się zaczyna!". Podczas przerywniku polegającego na gadaniu do kamery /to taka konwencja tych seriali/ nasz ptyś tłumaczy, że jakieś dwa lata wcześniej jego siostra umarła od jakiegoś lewego towaru kupionego od ulicznego dilera. Potem awanturuje się dalej, wreszcie oburzony wychodzi sobie gdzieś, zaś komizm tej sytuacji polega na tym, że cały czas trzyma on w dłoni flaszkę, która opróżnia już na zewnątrz. Niestety producent filmu się nie zachował, nikt nie wykpił gościowi jego obłudy, zaś widz nie wie, co działo się dalej na tej imprezie. Można tylko przypuszczać, że było normalnie, ludzie bawili się dalej, zaś dzięki tym jointom zachowano umiar w spożyciu napojów narkotycznych, więc nie było żadnego gnoju, który często jest efektem takiego braku umiaru. Tak to przeważnie działa, według starej zasady "kto jara ziele, ten nie chla wiele", więc mniejsze szkody są zwykle efektem takiej imprezy. Obawiam się jednak, że intencją twórców filmu taki przekaz wcale nie był.
Marihuanofobiczne klimaty towarzyszą też zwykle przekazom medialnym, gdy video news informuje o rozwaleniu jakiejś dilerskiej szajki. Próżno jednak szukać na ekranie butelek z wiadomym płynem, nie ma tam nawet paczek pełnych jakiegoś białego proszku, za to jest zwykle sporo ziela. Po takim przekazie przeciętny zjadacz medialnej papki na pewno mądrzejszy być nie może. Dodam, że to nie jest kwestia newsów państwowej kurwizji bynajmniej, takie bzdety zapodają także stacje na wyższym poziomie.
Wróćmy jednak do Marszu, który można uznać za udany, gdyż frekwencję oceniam jako większą, niż była rok, czy dwa lata temu. Jednak udany nie oznacza succesful, na temat sukcesu będzie można pogadać, gdy Marsz przestanie być potrzebny. Niestety dużo czasu jeszcze upłynie, wiele Marszów się odbędzie, do tego bez edukacji oddolnej, pracy od podstaw same Marsze niewiele zdziałają. Tymczasem zaś terapeuci mają mnóstwo roboty z ofiarami mocno chorego prawa, którego jedną z przyczyn jest marychofobia właśnie. Swojego czasu Marek Kotański napisał ciekawą książkę, taką trochę autobiograficzną pod kątem własnych doświadczeń zawodowych, pod prowokacyjnym tytułem "Ty zaraziłeś ich narkomanią". Równie prowokacyjna jest okładka pierwszego wydania, na której napis "tu wklej swoje zdjęcie" oraz miejsce na to zdjęcie. Myślę, że jego zdjęcie tam również pasuje, bo obecny rozkwit polskiej narkomanii to także wynik wspomnianej marychofobii, którą on właśnie zaszczepił wśród ludzi. Trzeba stanowczo podkreślić, że za swoje zasługi Panu Markowi należy się niejeden pomnik, ale nie można zapomnieć też koszmarnego błędu, który przy okazji popełnił. Bynajmniej nie po to, by mu to wypominać, lecz po to, by ten błąd odkręcić. Powoli, stopniowo, krok po kroku... Aż do chwili, gdy wizja pokazana na ilustracji startowej stanie się rzeczywistością.
= = = = = = = = = = =
Tak przy okazji, jako suplement, kilka zdań edukacyjnie:
Alkohol został także zakwalifikowany jako substancja, od której najczęściej się zaczyna całą przygodę z narkotykami – dotyczyło to 88% respondentów. Wg badania 40% palaczy po zapoznaniu się z Mary Jane nie sięgnęło już po żadną inną używkę. /.........../. Nie można natomiast w jaraniu zioła upatrywać przyczyny tego, że ktoś sięgnął po inne/silniejsze środki narkotyczne.
Całość tekstu jest ===TU===, lecz trzeba zwrócić uwagę na pewną nieścisłość natury badawczej. Podane tam dane mówią o użytkownikach narkotyków (czyli także alkoholu) oraz MJ bez wnikania jaki jest to rodzaj używania, czy są to sporadyczne próby po jednej stronie, czy nadużywanie po drugiej, zwane też używaniem ryzykownym. Niemniej jednak nawet wtedy można je uznać za wystarczające do obalenia mitu.

29 kwietnia 2018

TEOLOGIA SŁOWIAŃSKA - słów kilka wybiórczo nader

Mówi się, że Buddha Sjakjamuni podczas swych wędrówek edukacyjnych zalecał, aby nie zawracać sobie tyłka kwestią istnienia, czy braku istnienia żadnej bozi, bo jeśli istnieje, to jest zbyt niepojęta, zaś jeśli jej nie ma, to tym bardziej szkoda na to czasu. No cóż, akurat mam nieco elastyczniejsze podejście do sprawy, czasem dla zabawy, dla czystego sportu można sobie wrzucić do głowy parę zbędnych szpargałów, by je trochę poprzerzucać. Nie sądzę też, by Buddha jako oświecony był pozbawiony luzu, dystansu, poczucia humoru, bo nie byłby był do końca oświecony, tedy bawić też się lubił. Jednak rzadko się tak bawię, umiar to podstawa, bo gdy człowiek się czymś bawi za wiele, może zacząć brać tą zabawę na poważnie. Poza tym nie ma za bardzo zbytnio z kim się bawić, bo większość jest do spodu uwarunkowana chrystianocentrycznie, zaś taka teologia mnie już zupełnie nie interesuje. Za to ciekawa jest teologia słowiańska, mimo że cała religia, jako że jest religią jest już dla mnie nie do przyjęcia.
Panteon bogów słowiański jest nader liczny, gdy zaś się doda doń jeszcze nieco bogów kompletnie urojonych przez Jana Długosza, nieboszczyka zresztą, to robi się ich całkiem pokaźna gromadka. Skupmy się jednak na głównym Bogu, centralnym kierowniku zamieszania. Popularnie zwie się on Świętowit lubo Światowid, jednak tylko popularnie. Tak poważniej bowiem, to nazywa się to Bóg Najwyższy, czasem Najwyższy Porządek, Najwyższa Instancja, albo też Moc Wszechogarniająca i Wszechobecna. Co ciekawe, teologia rodzimej religii słowiańskiej nie precyzuje do końca, czy jest to byt osobowy, czy nie jest, pozostawia się to już do rozstrzygnięcia każdemu wyznawcy indywidualnie. Przyznam, że ten drugi wariant jest do przyjęcia. Pytanie tylko, czy bóg nieosobowy to jeszcze bóg, ale to już niech sobie rozkminiają filozofowie. Natomiast ciekawy jest sam symbol Boga, będący jednocześnie logo religii, jak też jednej z kilku organizacji wyznaniowej rodzimowierców, Rodzimego Kościoła Polskiego. Jego najprostsza wersja to pewna odmiana krzyża, zwana "Ręce Boga", czasem zaś pieszczotliwie, skrótowo: "Grabki". Ta symbolika tak wali po oczach, że nie uważam za konieczne, by ją w ogóle tłumaczyć. Za to podzielę się skojarzeniem zaiste naukowym. Obecna fizyka zna cztery rodzaje bazowych sił, oddziaływań podstawowych występujących we w całym Wszechświecie: słabe, silne, elektromagnetyczne oraz tudzież grawitacyjne. Te dwa pierwsze dawnym Słowianom raczej nie były znane, trzecie znali na kilka sposobów, zaś czwarte mieli na co dzień, bez przerwy ich bezpośrednio dotyczyło. Do tego zasięg grawitacji jest wszechogarniający, więc Grabki pasują do niej jak ulał. Rzecz jasna dawni wyznawcy tak tego zapewne nie postrzegali, tudzież nie nazywali. Zamiast tego dorobili wielu zjawiskom wszelakie dodatkowe atrybuty, ale tak właśnie działa każda religia naturalna. Niemniej jednak postrzegam to jako przejaw pewnej głębokiej intuicji pierwotnej. Od razu też mi się zapala napis złożony ze słów niedawno zmarłego profesora Stephena Hawkinga: „
Ponieważ istnieje grawitacja, Wszechświat może i będzie stwarzał się z niczego”. Otóż to, niczego więcej dodawać nie widzę sensu.
...
Tytułem suplementu wspomnę coś o pewnym słowiańskim bogu, dość niezbyt wysokiej rangi zresztą, którego postrzegam nad wyraz pozytywnie. Najpierw jednak dwa słowa na temat etyki Słowian. Generalnie całą etykę można podzielić na pewne działy, zaś kluczem są podmioty relacji, na przykład "człowiek - człowiek". Tymi relacjami rodzimi bogowie raczej się nie zajmują, pozostawiają decyzję ludziom, jakie zachowania są be, jakie cacy. Natomiast relacje "człowiek - Natura" mocno budzą ich żywotne zainteresowanie, tu już pilnują, żeby było "po bożemu", by ludzie czerpali zasoby Natury, ale nie niszczyli nic bez sensu. Mój ulubieniec to Leszy, zwany też Borowym, Leśnym Lichem albo Leśnym Dziadem. Pilnował przestrzegania bazowej zasady brzmiącej: "Zero rozrabiania w lesie", zaś winnych jej łamania karał nader niemiło. Zgodnie ze starą regułą Indian Prerii, iż kara musi być surowa, aby ukarany wiedział, jak wielkie zło popełnił. Jak żesz teraz ów zacny bóg by się przydał obecnymi czasy w tym pięknym słowiańskim kraju, nieprawdaż? Być może już nie żyje, niczym Pan, jego grecki kumpel po fachu, może jednak tylko zasnął głęboko? Miejmy tedy wiarę, że huk wystrzałów myśliwych, łoskot harvesterów lub warkot aut przywożących śmieci do lasu wreszcie Go obudzą i się zadzieje!
-----------------
W poście wykorzystano nieco odrobinę ciut materiał zawarty na stronie oficjalnej Rodzimego Kościoła Polskiego ===TU=== na którą to zresztą zapraszam chętnych chcących poznać co nieco na temat rodzimej wiary Słowian, przodków niejednej/go, kto ich kraj obecnie zamieszkuje.

08 kwietnia 2018

O feminizmie (niewyczerpująco bynajmniej - przynajmniej)

Najmniej w tym wszystkim interesują mnie stereotypy na temat feminizmu, choć trudno też o nich wcale nie wspomnieć. Ale to może nieco później, tak po drodze. Na razie może spróbujmy zdefiniować sam feminizm. Co to jest? Zapewne jest to ideologia, skoro zawiera jakieś, takie lub inne postulaty. Ale nie tylko, to by było mocne zawężenie tematu, gdyby się tylko do nich ograniczyć. To także cała otoczka poglądów, postaw, zachowań, które niekoniecznie muszą coś centralnie postulować. Tak najogólniej, do tego obiektywnie, tudzież neutralnie feminizm można zdefiniować jako ruch, którego celem jest, aby kobietom było lepiej, niż jest. To wszystko, cały rdzeń tematu. Po takim stwierdzeniu na forum publicznym wszyscy powinni się rozejść do domów. Tak jednak być nie może, bo jak to tak? To ma być koniec? Tedy zwykle po chwili ciszy rozbrzmiewa istny zgiełk dyskusji, bo naga małpa to takie bydlę, które musi się nagadać do bólu, zaś jeszcze chętniej pokłócić, naukowo zaś mówiąc: uruchomić myślenie dyskursywne nawet nad najprostszą rzeczą, by zrobić problem bez względu na to, czy ten problem jest, czy go nie ma.
Okay, ale nie zajmujemy się jednak teraz naturą ludzką, tylko feminizmem, więc wróćmy do tematu. Faktycznie bowiem tak sformułowana definicja może generować różne pytania, na przykład natury filozoficznej. Bazowe zaś brzmi "czy kobietom jest źle?". Ponieważ obiektywnego zła (tudzież dobra) nie ma, można to pytanie rozumieć jako "czy jest im gorzej, niż mężczyznom?". No cóż, cały feminizm bazuje na konstatacji, że "tak", że jest im gorzej, bo inaczej wcale by nie powstał. Na niej zaś opiera się postulat, aby tak zrobić, co by było im lepiej, a czasem nawet jeszcze lepiej, być może nawet jeszcze lepiej, niż mężczyznom. Co prawda to ostatnie niezbyt często, ale jednak się zdarza. Generalnie jednak celem ma być równowaga przydziału "dobrości" pomiędzy płcie, tudzież przy okazji pewnemu drobnemu marginesu populacji, którego płeć nie jest do końca jasna. To się zwykle nazywa "równouprawnienie", skrótowo zaś "równość". Niezbyt fortunny zresztą jest ten skrót.
Do tematu "równość" jeszcze wrócimy, teraz jednak pora zwrócić uwagę na punkt, w którym feminizm okazuje się nie być jednorodnym, tylko rozjeżdża się na całe mnóstwo kierunków, nurtów, potoków, tudzież strumyczków. Jest to całkiem naturalne, gdyż nikt się przecież nie rozerwie, by zajmować się wszystkim, więc tworzą się różniste priorytety, hierarchie ważności terenów, na których ów feminizm ma się realizować. To mogą być kwestie czysto materialne, dotyczące na przykład rynku pracy, czy też traktowania kobiet w przeróżnych innych sferach życia, tak na poziomie publicznym, jak też czysto prywatnym. Długo by tu wymieniać, gdyż rozmaitość panuje nader rozmaita. Śmiało można uznać, upierając się przy tym stanowczo, iż jest to prawda, że każda feministka tworzy swój feminizm, swoją wersję.
Stop, wróć! Dlaczego zaraz "feministka"? "Ona", znaczy się. Tu pora jest wspomnieć o pierwszym stereotypie, który polega na tym, że feminizm to domena kobiet jedynie. Co ciekawe, współtworzą go także same feministki, nie wszystkie rzecz jasna, tym samym strzelając sobie w stopy. Akurat jest to kompletna bzdura, gdyż jest całe mnóstwo mężczyzn, którzy także chcą, by kobietom było lepiej, czyli feministów.
Wróćmy jednak do owym odmian feminizmu. Różnorodność ich wynika też z faktu, że może być on rozmaicie realizowany. To może być jakaś działalność zawodowa lub też aktywizm społeczny, bardziej lub mniej sformalizowany. Ale może to być także feminizm "common", codzienny, przejawiający się na poziomie prozaicznych przyziemnych czynności. Co więcej, feminizm nie musi się redukować tylko do kwestii samych kobiet, lecz może, czy nawet być może powinien holistycznie patrzeć na sprawy tego świata. Tak więc są jego odmiany, które zajmują się na przykład kwestiami ekologicznymi albo traktowaniem ludzi, którzy mają odmienne od większości gusta seksualne. Tu rzecz jasna można sobie zadać pytanie, co ma feminizm do problemu gejów, który tak wielu ludzi sobie tworzy? Bo leski jako obiekt uwagi to jeszcze można zrozumieć, to też kobiety, ale co "pedały" tu robią? Albo kwestia niszczenia Natury przez nagie małpy, gdzie tu łącznik jakikolwiek? Takich pytań można postawić wiele, wiele też może być nań odpowiedzi, ale to  wszystko razem pokazuje, jak szalenie złożonym tematem jest ten cały feminizm.
Choć ta praca nie ma ambicji bycia jakimś tam "complete", to nie sposób pominąć w niej kwestii praw reprodukcyjnych. Mniej lotnym wyjaśniam, że chodzi o aborcję. Choć w łonie samego feminizmu jest mnóstwo różnic zdań, sporów, kłótni wręcz na takie, czy inne tematy, to tu raczej można śmiało mówić o pewnym consensusie, wspólnocie poglądów. Odbieranie kobietom prawa do usuwania ciąży jest czymś zaiste paskudnym, tu sporu zero, zaś jedyny jaki może zaistnieć, to czy ktoś, kto godzi się na narzucanie sobie politycznie poprawnej narracji "anti-choice", tudzież na wszelkie zgniłe kompromisy prawne godzien jest używania etykietki "feminist(k)a", identyfikowania się z samym ruchem? Mam swoje zdanie na ten temat, ale pozwolę sobie go nie artykułować pozostawiając pytanie otwartym...
Feminizm, taki czy inny, niekiedy zajmuje się seksem. Nic dziwnego, gdyż obok michy należy on do grona spraw zasadniczych. Tu mamy też przykład tego, że feminizm to nie tylko zachowania, ale także same postawy, które bywają bardzo zróżnicowane. De facto jest to wynik bardziej ogólnego zjawiska, iż są one zróżnicowane na poziomie ogółu populacji ludzkiej. Są ludzie mający niskie libido, wręcz aseksualni, są też ludzie obdarzeni jego nadmiarem. Są ludzie, którzy tworzą sobie z seksu problem, są mocno zblokowani w tej materii, istnieją też wyluzowani, można by rzec zdrowsi psychicznie, którzy go nie tworzą. Temat to dość złożony, gdyż seks to nie tylko seks /cokolwiek by to słowo miało znaczyć/, ale cała sfera zachowań, postaw oraz relacji międzyludzkich, które się tak lub owak o ten seks ocierają. Tedy nie będziemy się tym zajmować, ograniczmy się tylko do spostrzeżenia, że na obszarze feminizmu istnieją wręcz całe nurty, które wręcz antagonizują ze sobą odmiennie patrząc na całą sprawę. Warto jednak nieco wspomnieć o kolejnym stereotypie mówiącym o rzekomej oziębłości feministek. Tu akurat można się dopatrzyć pewnego ziarnka prawdy, gdyż istotnie co poniektóre paniusie plotą czasem coś na temat "traktowania kobiet przedmiotowo", jeśli ktoś spojrzy przychylnie na ich powierzchowność, co więcej, robią one wiele, by nie być "sexy". Nie jest to jednak cecha feminizmu, lecz cecha osobnicza. Bo są także feministki nie mające takich problemów ze sobą, które za naturalny przyjmują fakt, iż jeśli ktoś chce im cieleśnie okazać sympatię z uwagi na ich urodę, to tylko punkt dla nich, mają z czego być dumne.
Pora na wspomnianą wcześniej "równość". Tak naprawdę jest to tylko skrót myślowy od "równouprawnienie", niestety słówko się palnęło kiedyś tam komuś i do tej pory sam feminizm ma z nim problem. Jak pamiętam, to polewka z tego słówka miała miejsce już za czasów poprzedniej komuny, dociec zaś nie sposób, kto pierwszy go użył. Myślę jednak po prostu, że to było tak, jak z gadaniem do mało rozgarniętej gawiedzi, która przyszła na jakąś prelekcję z góry nastawiona na "nie" mając kieszenie pełne zgniłych pomidorów i zamiast słuchać, by się czegoś dowiedzieć czeka na moment, aż prelegent powie jakieś zdanie, bodajże jedno słowo, które może posłużyć jako pretekst, by gościa udupić.
Ostatni temat to tak zwane "feminazistki". To słowo zgapiłem kiedyś od jakiegoś nader niefajnego ptysia, który sam bidulek do końca nie wiedział, kogo ono ma określać. Czy feministki, czy kobiety przynajmniej jako tako używające mózgu, czy może (jako ewidentny mizogin) wszystkie kobiety? Tego naprawdę nie wiadomo, ale mamy tu na boku zaiste ciekawy problem natury psychiatryczno - filozoficznej, gdyż miał on rozpoznane zaburzenia urojeniowe, zaś takie ptysie żyją w swoich światach równoległych, które zaludniają tylko im znane postacie, zapewne też takie, które nazywają "kobietami". Ale jakby nie było, samo słowo fajnie brzmi, nieźle pasuje do pewnej drobnej grupy kobiet, które przejechały się na takim, czy innym kolesiu, potem zaś ich ambicją jest to odreagować dowalając wszystkim mężczyznom jak leci podłączając się pod feminizm. Okay, ale nie w tym problem, że są feminazistki, bo skoro są, to są. Problem jest we łbach, które ich działania pojmują jako "feminizm". Nie można jednak wykluczyć, że wśród feminazistek są jakieś feministki, ale to jest osobna sprawa.
Więcej innych stereotypów nie będzie już omawianych, bo to miał być post traktujący centralnie /choć z grubsza/ o feminizmie, a nie o "feminizmie urojonym" krytykowanym przez większość krytyków, która tak naprawdę nic nie krytykuje, tylko pobekuje zgodnie ze stadem.

29 marca 2018

Co widzi kot?

My tu tak sobie ostatnio gadu-gadu na temat "strasznie ważnych spraw", które to zresztą istotnie są strasznie ważne, bo jak by nie było, do takich można zaliczyć kwestię braku traktowania kobiet jak ludzi przez państwo, tymczasem zaś przyszła Wiosna, odbyły się Jare Gody, tudzież Ostara, zaś za pasem przedłużony nieco weekend zwany przez niektórych "Wielkanoc". Niestety Wiosna trochę kaprysi, zachowuje się jak striptiserka, która raz unosi sukienkę, raz ją opuszcza. Nawet koty patrząc przez okno nie bardzo wiedzą, co mają o tym wszystkim myśleć. Wyjść, nie wyjść, połazęgować, czy po prostu wywalić się na kaloryferze i mieć na wszystko wyrąbane?
Ano właśnie, a co tak naprawdę ten kot widzi przez to okno? Jak percepuje świat? Niestety, choć kot ma nam zwykle sporo do powiedzenia, to tego akurat dokładnie nam nie opowie. Możemy tylko użyć Nauki, zbadać jak działa kocie oko, zbadać zachowanie kota, po czym dokonać pewnej konstrukcji, a raczej wizji, jak wygląda świat widziany kocimi oczami, mając jednak świadomość, że jest to tylko nasza wizja, wciąż niepełna, wciąż nie dokładna. Fotki na wstępie to przykład takiej wizji zgapiony ze strony, raczej witryny "crazynauka.pl", którą przy okazji na tych łamach lokujemy. Co z tej wizji wynika? Otóż na przykład to:
1. Kot widzi więcej od nas, ale w tym sensie, że ma szersze pole widzenia. Taki ma po prostu rozstaw oczu. Czyli punkt dla kota.
2. Ale drugi punkt już oddaje, gdyż w porównaniu z nami kot jest po prostu krótkowidzem. To co jest dalej, niż około sześciu metrów jest już dla niego mocno nieokreślone.
3. Za to jednak kolejny punkt, a być może nawet dwa, należy już wybitnie do sierściucha. Noc to jest pora, gdy kot mógłby nam służyć za przewodnika. Tu myk polega na budowie kociego oka, które wybitnie wzmacnia światło, które doń wpada. Nie wymagajmy jednak od kota cudów. Gdy zapanuje kompletna ciemność, widzi on tyle samo, co my, czyli nic.
4. Tu znowu punkt dla kota, który też nadrabia nieco stratę spowodowaną krótkowzrocznością. Bo choć niewiele on widzi poza wspomniane sześć metrów, to żaden, nawet drobny, szybki ruch nie umknie jego uwadze. My na takie zmiany otoczenia jesteśmy po prostu ślepi.
5. Punkt ostatni jest jednak dla nas. To kwestia kolorów. Co prawda kot je rozróżnia, ale nie wszystkie, ma na przykład problem z zielenią, zaś czerwień to dla niego tylko jakaś odmiana szarości.
Można by rzec, że remis z wybitnym wskazaniem na kota, ale nasz mechaty przyjaciel nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Pora na nokautujący coup de grace. Ujmijmy to tak, że gdy kot patrzy na powierzchnię, którą my postrzegamy jako jednobarwną, to on tam widzi zaiste psychodeliczny deseń. Dlaczego tak jest? Otóż kocie oko postrzega ultrafiolet, może nie pełne pasmo, ale na pewno my tego zobaczyć nie możemy. Kociarze zapewne znają grę "duchy", którą uprawiają młode koty walcząc z urojonym przeciwnikiem, dając nam przy okazji mnóstwo uciechy. Bynajmniej nie jest to do końca urojenie, bo kot naprawdę coś widzi. Zapewne jest to feeria punktów, światełek, plamek na pozornie, przynajmniej dla nas, pustej ścianie. To przy okazji wyjaśnia, dlaczego wizja na fotkach nie może być doskonała, kompletna.
Na koniec pytanie, co z kotem, który straci wzrok? Toć bywa różnie, zaś kotom tak samo się to może zdarzyć, jak nam. Odpowiedzią jest znane powiedzenie "KOT SOBIE PORADZI". Co prawda nie jest to do końca zdanie prawdziwe, ale po utracie wzroku kot nadal potrafi świetnie funkcjonować. Zaś co ciekawe, niejeden opiekun kota może tego nie zauważyć nawet przez parę lat. Dlaczego tak jest? Bo wzrok nie jest dla kota najważniejszym zmysłem. Ważniejszy jest węch, bo choć koci nosek nie jest aż tak wszędobylski, jak psi, to tak samo czuły. Ex aequo zaś, a być może nawet na pierwszym miejscu jest słuch. Kocie uszy niczym czułe anteny łowią każdy szmer otoczenia, zaś koci mózg błyskawicznie dokonuje interpretacji oraz wyboru, które dźwięki olać jak niewarte kociej uwagi. Do kompletu dochodzą jeszcze WIBRYSY, potocznie, aczkolwiek błędnie nazywane "wąsami". To także jest organ słuchu, ale nastawiony na infradźwięki, drobne drgania powietrza, na które my jesteśmy głusi.
Skoro była mowa o mózgu, to jako suplement ciekawostka. Otóż koci mózg waży tyle samo w stosunku do wagi ciała, co mózg delfina w takiej właśnie proporcji. Do tego jest mocniej pofałdowany, niż mózg innego naszego kumpla, psa. To chyba daje sporo do myślenia w temacie kociej mądrości. Ta mądrość dodana do doskonałości ciała powoduje, że kot jest perfekcyjną maszyną do zabijania, ale przy okazji również pełnym empatii, przyjaznym, życzliwym nam zwierzakiem. Znane są przykłady kotów, które pomagają socjalizować inne zwierzaki, niekoniecznie tylko koty zresztą, na przykład tak bywa w schroniskach, albo potrafiących jednym dotknięciem łapki uspokoić płaczące dziecko. Zaiste kocia magia, nieprawdaż?
Trudno zakończyć tekst tego posta, bo o kotach można zaiste długo, tudzież jeszcze dłużej. Nie sposób jednak nie wspomnieć o innym jeszcze kocim zmyśle. Czasem nazywa się go "szóstym", czasem "telepatią", kociarze już wiedzą, co jest na rzeczy. Tu chodzi o pewne kocie zachowania, których część można wyjaśnić, ale niektórych nijak się nie da. Przykładem może być kot, który gdy opiekun wraca do domu, ale jest jeszcze od tego domu jakieś ładne parę minut drogi, stoi pod drzwiami mieszkania i drze japę. To ma racjonalne wytłumaczenie, gdy ów ktoś tak działa regularnie, niczym korpoludek: praca - dom - praca i tak dalej w kółko. Ale gdy sam nie potrafi przewidzieć chwili powrotu, gdy dzieje się to w zupełnie losowych porach dnia? Zaiste POROBISKO, jak mawiają starzy górale, czyli sprawa, której nawet Jackson Galaxy nie da rady ogarnąć.
Ale na pewno da się ogarnąć, że choć koty inaczej widzą świat, niż my, to tak samo jak my, lubią czasem sobie to widzenie zmienić...

24 marca 2018

NIEDOGADANE SPRAWY (mini serial, odcinek próbny)

Krociny Dolne. Konkubinat w składzie: Agnieszka Makuch (lat 21) i Robert Dybciarz (lat 23) od pół roku zamieszkuje dwupokojowy lokal na Osiedlu Brząszcze. Podczas wspólnej wieczornej kolacji pani Agnieszka oddala się do łazienki, spędza tam kilkanaście minut czasu, po czym wraca do pokoju. Powolnym krokiem, zatopiona w myślach...
- Co tam? Co się dzieje?
- Nic.
- No weź... Przecież widzę, że coś jest nie tak.
- No dobra. Jest coś nie tak, bardzo nie tak.
- Czyli co?
- To.
- Co to jest?
- Test ciążowy.
- No, i co ci wyszło?
- Ryfa. Jest problem.
- Że niby co?
- Wiadro! W ciąży jestem, kurwa, i tyle!
- Tiaaa...
- Tia, tia. Nie wiem, jak to się stało. Przejebane jest!
- Czy to znaczy, że jestem tatusiem?
- Jak to tatusiem? Masz jakieś dziecko z kimś?
- Jak to z kimś? Z tobą.
- Jakoś nie przypominam sobie, bym je rodziła.
- Jeszcze nie. Ale teraz jest.
- Gdzie? Teraz to ja jestem w ciąży. Dziecko dopiero może być...
- No właśnie...
-  Ale nie będzie. Jak stoimy z kasą?
- Słabo, ale damy radę. Chyba.
- Trzeba to posprawdzać. Wiesz, koszta i tak dalej.
- To chyba tak prosto się nie da?
- Akurat mam koleżankę w pracy. Niedawno miała tak samo.
- Ma dziecko?
- Właśnie nie ma.
- Nic nie rozumiem. Ona nie ma, ale my mamy.
- Jeszcze nie. Mówiłam przecież, że nie będzie żadnego dziecka.
- Kochanie, o czym my w ogóle rozmawiamy?
- Jak to o czym? O krótkiej wycieczce.
- Wycieczce? Dokąd?
- Jolka, no wiesz, ta z pracy była na Słowacji. Tam podobno jest najtaniej.
- Co najtaniej?
- Jak to co? Zabieg. W Polsce tego nie chcę robić.
- Jaki zabieg?
- Kurwa, czy ja mówię po chińsku? Usuwam tą ciążę.
- Jak to, kurwa, usuwam? Chcesz zabić dziecko?!
= = = = = =
Agnieszka Makuch (lat 21):
- Czy jego naprawdę pojebało? Z kim ja się zadaję, z kim ja sypiam, z kim ja żyję? Zawsze był to normalny facet, a tu nagle zaczyna mi pieprzyć o jakimś dziecku, jakimś zabijaniu. To jakaś koszmarna masakra.
= = = = = =
Robert Dybciarz (lat 23):
- Zupełnie nic nie rozumiem. Ona chce zabić moje dziecko! Nasze dziecko! To prawda, że my nigdy wcześniej o takich sprawach nie rozmawialiśmy ze sobą. Zabezpieczaliśmy się, owszem, ale jak widać to nie zawsze działa. Jednak myślałem, że to odpowiedzialna dziewczyna. Nie mogę dopuścić do tego, co ona chce zrobić.
= = = = = =
Posterunkowy Krąsel:
- Otrzymaliśmy zgłoszenie od lokatora mieszkania przy ulicy Brunatnej, znanej przed dekomunizacją jako Czerwona, który poinformował o głośnej awanturze w sąsiednim mieszkaniu. Już po wejściu na klatkę schodową usłyszeliśmy krzyki kobiece i męskie, którym towarzyszyły inne hałasy natury mechanicznej. Po uzyskaniu zgody dyżurnego dokonaliśmy wejścia służbowego zastając mężczyznę stojącego nad leżącą kobietą. Na nasz widok odwrócił się i udał do okna w celu czynnej odmowy zatrzymania się na wezwanie. Po udaremnieniu tej próby został sprawnie doprowadzony do radiowozu i osadzony w policyjnej izbie zatrzymań do dyspozycji dalszych czynności. Leżącą kobietą zajęli się już wezwani ratownicy narodowego ratownictwa medycznego.
= = = = = =
Doktor Ciabęda, rzecznik prasowy szpitala w Krocinach Dolnych:
- Pacjentka, kobieta lat około dwudziestu została przywieziona w nocy na Oddział Ratunkowy w stanie szoku pourazowego i obrażeniami na twarzy będącymi według jej słów efektem pobicia. Po wykonaniu odpowiednich badań i zabiegów pozostała na Oddziale Wewnętrznym na obserwacji, tam zaś jednak zaszła konieczność przeniesienia jej na Oddział Ginekologiczno - Położniczy. Po trzech dniach została stamtąd wypisana z zaleceniem wizyty kontrolnej u lekarza pierwszego kontaktu.
= = = = = =
Agnieszka Makuch (lat 21):
- Na szczęście poroniłam i cała ta sprawa skończyła się dla mnie dobrze. Za dwa, trzy dni zniknie mi też konieczność chodzenia w ciemnych okularach. Z Robertem koniec i na pewien czas nie mam też ochoty na żadnego innego faceta. Ale pewnie niedługo znów jej nabiorę, mam jednak nauczkę, by zanim się z takim zwiążę pewne ważne sprawy mieć z nim uzgodnione. Tak swoją drogą, to Robert kiedyś mi coś wspomniał o swoich sympatiach do narodowców, więc mogło mi się przecież coś zaświecić, jakieś światełko ostrzegawcze, że damskiego boksu z jego strony wykluczać nie mogę.
= = = = = =
Narrator:
Robert Dybciarz po złożeniu zeznań na komendzie i otrzymaniu pouczenia został zwolniony do domu, zaś śledztwo zostało umorzone ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu.
= = = = = =
Wszelkie ewentualne podobieństwa danych: imion, nazwisk, nazw miejsc, miejscowości, tudzież skojarzenia z nimi są całkowicie przypadkowe.