29 kwietnia 2022

FAFNASTY NAJAZD MARSJAN

Intro:

Najazdów Marsjan na Ziemię było wiele. Może nie aż tak wiele, żeby było za wiele, ale wystarczająco wiele, aby się pogubić, stracić rachubę. Dlatego też kronikarze, faktografowie, historycy zgodnie, jednogłośnie ustalili, że ten najazd ma nosić numer "fafnaście". Rzecz jasna wymagało to akceptacji Światowej Gildii Matematyków, tudzież także kontrparafy Zjednoczonego Sangościoła Orbitującego Pieroga, ale dało radę. Nikt nie narzekał, nikt nie protestował. Ta inwazja była dość ciekawa, gdyż tak naprawdę na Ziemi nie pojawił się żaden Marsjanin, nawet ani jeden. Nie pojawiło się też żadne marsjańskie urządzenie zaczepno - obronne, nawet dron, czy też mrukawka, co więcej nie zanotowano też obecności choćby jednego tyciego nanobota bojowego. Również internet, przestrzeń wirtualna była wolna od wszelkich stworków obcego pochodzenia. Tym razem bowiem celem Marsjan okazał się być Tytan, największy księżyc Saturna, zaś jako że formalnie była to ziemska kolonia, więc historycznie uznano to za najazd na Ziemię.

Miejsce akcji:
Układ Słoneczny /głównie Tytan, ale nie tylko/
Czas akcji:
ZULU siódme stulecie po Deifikacji Ś.Z. /a według starej, archaicznej, mocno już zapomnianej skali: okolice końca Trzeciego Millenium/
Na przełomie wieków XXI i XXII ludzkość na Ziemi przejrzała wreszcie na oczy i jakoś się ogarnęła, oprzytomniała. Być może trzeba do tego było, aby na skutek ustawicznej naparzanki dziewięćdziesiąt procent populacji szlag trafił. Być może, ale to już temat dla historyków, nas to teraz nie obchodzi. Na szczęście nie doszło do żadnej totalnej wojny atomowej, raptem kilka sporadycznych wybuchów czy tu, czy tam, więc było jeszcze co ratować. Niewiele, bo niewiele, ale to zawsze więcej, niż nic. Kamieniem milowym był moment Deifikacji Ś.Z., aczkolwiek nic nie stało się tak dzień po dniu. Ale potem już było spoko, tudzież eko.
Tuż przed tym wydarzeniem, tak niejako po drodze, skolonizowano Tytana. Dlaczego akurat ten właśnie glob, a nie inny? Ze względu na złoża pierdytu, nadzwyczaj wydajnego, tudzież przyjaznego Naturze źródła energii. Ale jakoś tak zaraz wyszło, że sprowadzanie tegoż pierdytu na Ziemię jest zbyt upierdliwe, poza tym bez tego także można żyć. Jednak kto już tam poleciał, a było tego nieco ekip, tam już został. Fajnie im tam było, więc wracać im się nie chciało. Przez wieki oficjalny status Tytana się nie wyklarował, ale że ze względu na rzadkie kontakty, zwykle tylko jedynie natury wymiany kulturalnej, nikomo nie zależało, aby to wyklarować. Mieszkańców Tytana nazwano "Syrenami", także tych płci męskiej. Miało to pewne uzasadnienie, dwojakie zresztą. Tym ludziom bynajmniej nie urosły rybie ogony, bo nawet nie mieli by gdzie popływać. Nie dlatego, że nie było tam wody, ale ze względu na jej szczególną postać. Na skutek pewnego, niezbadanego do końca, oddziaływania Saturna woda na Tytanie nie była ani płynem, ani lodem, ani gazem, tylko plazmą. Taki stan skupienia. Dokładniej zaś zimną plazmą. Pozornie to wygląda na taki ni to proszek, ni to pasta, ale tylko pozornie. Dalej już wyjaśnić się tego nie da po ludzku, jedynie żargonem mechaniki kwantowej. Syreny były Syrenami dlatego, że Tytanici uwielbiali śpiewać. Oprócz czynności bazowych, takich to jak jedzenie, wydalanie, spanie, tudzież uprawianie bliskości cielesnej, śpiewanie również do tej bazy należało. Zaś dlaczego Syreny, tak feminatywnie? Otóż o ile na Ziemi w końcu doszło do stanu pewnej równowagi pomiędzy płciami, po czym feminizm stał się zbędny, na Tytanie sprawy potoczyły się inaczej. Tytański feminizm uległ przegięciu, więc na planecie zapanował matriarchat na większości poziomów, czy sfer życia. Jednak nikt nie narzekał, bo nie był to archaiczny feminizm oziębły, tylko proseksualny, wolnościowy. Matriarchat był także ustrojem politycznym Tytana, jednak nie było to żadne lustrzane odbicie żadnego ustroju ziemskiego. Nie będziemy tego rozwijać, warto tylko wspomnieć, że liderką, czy też kierowniczką zamieszania była Mama Titana - to jest nazwa funkcji, nie identyfikator. Popularnie zaś mówiono Cycanka, aczkolwiek właściwości jej biustu nie mają tu nic do rzeczy, raczej taka gra słów tylko. Wybierano ją za pomocą programu optymalizacyjnego, który brał pod uwagę wszelkie cechy kandydatki, tak fizyczne, jak też mentalne, jednak kod tegoż programu jest największą tajemnicą Tytanitów, strzeżoną tak pilnie, że pilniej już się nie da.
Tymczasem na Ziemi sprawy szły swoim torem, nawet nieźle. Jedynym tylko problemem byli ludzie tępi. No cóż, tępota ludzka była zawsze, jest, tudzież zawsze będzie, dopóki ludzkość nie zniknie. Jakoś tam zawsze sobie z tym radzono, jednak pod koniec VI wieku po D.Ś.Z. pojawił się na Ziemi ktoś nadzwyczaj tępy. Można by rzec, że istny mutant. Już przy nadawaniu dziecku identyfikatora, czyli krócej mówiąc imienia, nazwano malucha "Łoś". Intuicyjnie było to trafione lepiej od dziesiątki, nawet od jedenastki. Tak tępego osobnika nie było na Ziemi nigdy. Nie będziemy opisywać jego dziejów, wspomnimy tylko jego ciekawą właściwość. Otóż któregoś dnia Łoś wykoncypował sobie, że jest ateistą. Zasadniczo nic to specjalnego, nie wszyscy ludzie na Ziemi wierzyli w istnienie Orbitującego Pieroga, czy jakichś tam innych starszych dziejowo bogów, i nie jest to też dowód na ich tępotę, tylko raczej na błyskotliwość umysłu. Ale ateizm Łosia nie był ateizmem normalnie rozumianym. Co prawda on również nie wierzył w istnienie wspomnianych bogów, poza jednym tylko, wyjątek taki. Wierzył on bowiem w boga pewnej zapomnianej, wygasłej już na Ziemi religii, co nieraz pokazywał, jak mu się wypsło, ale upierał się, że nie wierzy. Czyli nie dość, że tępy, to schizofrenik. Ale to jeszcze nie wszystko. Łoś nie wierzył na przykład, że mogą istnieć istoty zamieszkujące inne układy gwiezdne, co ma się nijak do ateizmu. Jednak nie to było aż tak upierdliwe dla otoczenia, że miało ono Łosia już dość. Otóż Łoś nie wierzył w istnienie niskich ludzi. Nie dzieci bynajmniej, one jeszcze dlań były, ale tych dorosłych. Trudno powiedzieć, jaki wzrost musiałby mieć taki człowiek, żeby Łoś uwierzył, że istnieje, tego mu nikt nigdy nie mierzył, nawet on sam, niemniej jednak nie wierzył i już. Także jak takiego widział. W świecie równoległym Łosia tych osób po prostu nie było. To miało swoje takie konsekwencje, że idąc ulicą lub przemierzając jakieś inne miejsce publiczne wciąż kogoś potrącał, przepychał, czy wręcz próbował rozdeptać. Nie było to łatwo zauważyć, bo jakby nie było procent osób niskich nie jest wcale taki wysoki, jednak ktoś to wreszcie dostrzegł, po czym uznał za stosowne jakoś wpłynąć na Łosia, aby ten skorygował swoje funkcjonowanie. Nie dotarło. Kolejne takie próby również nie odnosiły żadnego skutku. Łoś był tak tępy, że nie pojmował, co się do niego mówi, nie przyswajał żadnej informacji, nie chciał niczego się dowiedzieć. Wreszcie ktoś się wkurwił, zebrało się kilka osób, dobrało do niego, spakowało, załadowało klienta do planetolotu, po czym ciupasem, najbliższym kursem wysłało go na Tytana.
Niestety na Tytanie było jeszcze gorzej. Tu trzeba wyjaśnić, że przeciętna wzrostu tubylców była niższa, niż na Ziemi. Większość przeważająca to byli potomkowie pierwszych kolonistów, zaś jako że grawitacja na Tytanie jest słabsza, to kolejne pokolenia rodziły się coraz niższe. Tak więc gdy Łoś opuścił planetolot, dość rojną halę przylotów kosmodromu postrzegał jako prawie wyludnioną. To znaczy widział ich wszystkich, ale jego pokraczny ateizm kazał mu wierzyć, że istnieją tylko ci najwyżsi. Tak więc gdy ruszył przed siebie ciągnąc walizkę, jego szlak pełen był stratowanych, czy też inaczej poturbowanych ludzi. Społeczeństwo Tytana jest mniejsze, niż ziemskie, więc szybko powszechnie dostrzeżono, że coś jest nie tak. Do tego jeszcze Łoś, być może w dobrej wierze, adaptując się do nowego miejsca próbował śpiewać. To jednak tylko przyspieszyło bieg wypadków tak, że już po kilku dniach pobytu Łosia na księżycu zebrał się Comber Titana, coś podobnego do sejmiku, aby obgadać cały ten temat. Jeszcze do niedawna tworzyły go wyłącznie same kobiety, ale po zielonym proteście maskulinistów pod hasłem "szlaban na loda" wynegocjowano parytety, więc na sali obrad było także dwadzieścia procent mężczyzn. Przewodziła Cycanka: Mama Titana, po czym dość szybko uzyskano consensus, że coś trzeba ustalić. Tylko co? Pierwszą koncepcją było, aby przemówić Łosiowi do rozumu. Gdybyż to Tytanici wiedzieli, ilu Ziemian posiwiało próbując tego sposobu. Ale nie wiedzieli. Łoś został sprowadzony na salę obrad, po czym miało miejsce to, co zawsze. Jak zwykle miało miejsce pełne zaparte, tępota Łosia funkcjonowała bez zarzutu. Przy okazji większość zebranych dowiedziała się, że ich nie ma, gdyż tak mu to mówi jego ateizm. Do tego jeszcze Łoś złośliwie przekręcał wszystko, co do niego mówiono, wmawiał tym wyższym, że powiedzieli to, czego wcale nie powiedzieli, więc Cycanka powoli zaczęła tracić cierpliwość. Wreszcie straciła: wstała, tupnęła nogą, po czym huknęła:
- Żesz kurwa jego w te i nazad!!!
Sala zamarła, nawet przelatujące muchy zastopowały w powietrzu. Nigdy jeszcze historia Tytana nie odnotowała przypadku, aby jakaś Mama Titana podczas Combra operowała słowem "kurwa", to się po prostu nie zdarzało. Wszyscy czekali, co będzie dalej. Cycanka rozejrzała się po sytuacji, wreszcie zakontynuowała już nieco łagodniej:
- Podobno po przylocie zacząłeś szukać pracy. Bardzo to Łosiu chwalebne, ale niechwalebne jest twoje traktowanie ludzi. Jak się nie umiesz wśród nich zachować, to ja już ci znajdę zajęcie. Idziesz robić do kopalni. Podobno umiesz, widziałam twoje siwi. Odwołania zero, koniec zebrania.
Na koniec dodała, tak dla efektu już raczej:
- Tu nie Ziemia Łosiu, tu nie ma pierdolenia się w tańcu!
Tak naprawdę, to kopalnia pierdytu na Tytanie wcale nie była zbytnio tragicznym miejscem pracy. Wszystko było wykonywane przez roboty przemysłowe, nieliczny zaś personel ludzki siedział sobie nader wygodnie czytając komiksy lub oglądając pornole, od czasu do czasu tylko ktoś rzucał okiem na tablicę rozdzielczą, po czym przyciskał jakiś guzik lub nie. Przynajmniej większość tak miała. Funkcja Łosia była jednak inna, polegała na zawijaniu w sreberka takie kawałki pierdytu, które to inny pracownik kwalifikował do obróbki artystycznej. Pasowało mu to, bo było podobne do jego ulubionego hobby, jakim było kręcenie kulek z zawartości nosa. Do tego Łoś miał zakaz szwendania się po kopalni, żeby nie spowodować jakiejś kolizji z kimś, kogo widział, ale ateistycznie nie wierzył, że jest. Ateistycznie po łosiowemu, rzecz jasna. Do tego jeszcze jego gabinet pracy izolowano akustycznie, bo zabraniać mu uprawiania śpiewania nie pozwalało odwieczne, niepisane prawo zwyczajowe Tytana.
Tymczasem do Tytana niepostrzeżenie zbliżyła się nieduża kosmiczna flotylla marsjańska. Niepostrzeżenie, gdyż wszelkie systemy wczesnego wykrywania były wyłączone, tak dla oszczędności prądu. Miało to pewne uzasadnienie, gdyż Marsjanie już od trzech wieków siedzieli na tyłkach na swojej planecie, ani myśleli nawet kogoś podbijać. Po tylu nieudanych najazdach na Ziemię trudno im się dziwić. Dopiero gdy nadszedł czas pewnego deficytu energii, Marsjanie zaczęli szukać nowych zasobów. Ziemia odpadała, bo pamięć ostatniej ich klęski, mimo że przed trzema wiekami, nadal była żywa. Ale wywiad odkrył na Tytanie złoża pierdytu. Tylko był pewien problem, taki oto bowiem, że miały one już swojego posesora. Niemniej jednak moc bojową Tytanitów oszacowano na dość niewielką, stąd też inwazja wyglądała na pozytywnie wykonalną.
Krytycznego dnia Łoś zasiedział się po godzinach. Naprawdę polubił tą robotę. Kopalnia była raczej wyludniona, jak zwykle zresztą, tylko bardziej, bo to noc. Tylko za główną konsoletą przysnął jakiś dyżurny nad pisemkiem "Gołe Baby", z nosem zanurzonym między uda panienki z rozkładówki, zaś żadnego ciecia na bramie wcale nie było, gdyż etat jako zbędny skasowano dwa wieki wcześniej. Szpica flotylli marsjańskiej prawie bezszelestnie wylądowała na dziedzińcu zakładu. Niewielkie postacie szybko uwijały się rozładowując sprzęt z lądowników, sprawnie rozstawiano różne obiekty mające tworzyć jakąś wstępną bazę. Niewielkie, gdyż Marsjanie swoimi gabarytami byli jeszcze mniejsi, niż najniżsi Tytanici. Tymczasem Łoś uznał, że chyba czas na fajrant, czas zakończyć szychtę. Jego lokum mieszkalne było tuż przy samej kopalni, tam go zakwaterowano, aby nie nękał nikogo śpiewem. Wystarczyło przejść przez dziedziniec, po czym już był za bramą. Tedy wyszedł na ten dziedziniec, po czym zobaczył na nim dziwne obiekty, tudzież dziwne postacie krzątające się po placu. Na obiektach było jakieś logo. Choć Łoś był tępy do samych granic ludzkiej tępoty, to jednak nie był idiotą, pamiętał też lekcje historii Ziemi, więc jasne dla niego było, że to Marsjanie. Ale także, za sprawą swojego cudacznego ateizmu, nie wierzył, że istnieją kosmici, zaś Marsjanie też nimi byli. Poza tym byli mali, bardzo niewysocy, istne karły, to zaś potęgowało jego brak wiary. Tedy uznał, że tego co widzi nie ma, więc droga wolna, można iść. Ruszył więc, roztrącając dwóch Marsjan, depcząc dwóch następnych, rozwalając też przy okazji kilka jakichś obiektów. Jakby nie było logiczne, że skoro nie ma Marsjan, to nie ma marsjańskich instalacji. Tuż przy bramie Łoś coś sobie przypomniał, zawrócił więc, po czym znowu ruszył przez plac. Po drodze znowu kogoś rozdeptał, kogoś potrącił, nawet śmiertelnie, coś zdemolował, zatrzymał się tylko na chwilę na czymś walcowatego kształtu, bo widocznie ciężkie było. Ale Łoś tępo parł dalej, parł, parł, aż to coś się przewaliło, po czym poszedł dalej. Wreszcie jednak, gdy zabrał to, co wcześniej zapomniał, dotarł do swojej kwatery. Kompletnie nie zwrócił uwagi na to, że spanikowani Marsjanie hurmem rzucili się do swoich pojazdów, po czym wystartowali do nieba. Drugiego ich lądowania już nie było. Na orbicie okołotytańskiej pozostały po nich tylko jakieś śmieci, rzecz jasna zmieszane plus nieco fekaliów.
Następnego dnia Tytanici całą ekipą łazili w kółko po dziedzińcu badając pozostawiony marsjański sprzęt oraz zwłoki Marsjan, którzy nie przeżyli przejścia Łosia. Sam zaś Łoś indagowany uparcie, tępo twierdził, że nikogo tu nie było. Nawet Cycanka, która pojawiła się na miejscu wydarzenia nic nie wskórała, mimo że znowu się wściekła, znowu operując słowem "kurwa". Na Łosia to wcale nie działało. Uparł się tępo, że żadnych Marsjan nie ma, nie było, nie będzie, bo jest ateistą. Wreszcie wysłano go do New Arkham, odpowiednika ziemskiego Oblęcina, ale już po trzech dniach wyrzucono za tępotę, zaś sam dyrektor placówki osiwiał.
Tak więc przebiegu wypadków nie dało się odtworzyć, zwłaszcza że kamery przemysłowe na dziedzińcu kopalni od wieków już nie były używane. Choć jasne było, że tylko Łoś mógł dokonać tej demolki, to nie było na to dowodów, jedynie same poszlaki. Tylko jedną zagadkę udało się rozwiązać. Komisja znalazła egzemplarze broni wyglądającej na coś miotającą. Pytanie brzmiało, dlaczego Marsjanie jej nie użyli? Nie bronili się wcale przed rozwaleniem ich bazy? Odpowiedzi udzielił ziemski ekspert, który specjalnie przybył na tą okoliczność. Obejrzał dokładnie broń, odszyfrował marsjańskie napisy na niej, po czym dostał ataku śmiechu. Okazało się, że tych miotaczy użyto po raz ostatni podczas inwazji na Ziemię kilka wieków wcześniej. Zaś data ich ważności, sprawności dawno już upłynęła. Aż trudno uwierzyć, że Marsjanie byli takimi idiotami, że nie sprawdzili tego przed wyprawą na Tytana.
To wszystko trochę ujmowało zasługom Łosia, bo jak widać nie tylko jego tępota, ale także głupota przybyszów była konieczna, aby Tytanici mieli uratowane tyłki. Niemniej jednak postawiono mu pomnik, odsłonięcia dokonała sama Mama Titana, tym razem już bez rzucania kurwami. Zaś sam Łoś po prostu strzelił tytanicznego focha, nie pojawił się na ceremonii. Wrócił do pracy, do kopalni pierdytu i dalej zawijał te swoje sreberka...
= = = = = =
Powyższa ekspresja artystyczna jest kompletną fikcją literacką, wszelkie poszukiwania łączników, odniesień do jakichkolwiek konkretnych wydarzeń są bezcelowe, to zwykła strata czasu i zbędne męczenie neuronów.
= = = = =  =
Dopisek trzeciego maja
Swojego czasu opublikowałem tekst na temat prawidłowego odbioru sztuki. Rzecz polegała na tym, aby dane dzieło PO PROSTU oglądać, PO PROSTU słuchać, czy też PO PROSTU je czytać, starając się zbyt wiele nie myśleć dyskursywnie. Mimo, że jest to proste, to niekoniecznie łatwe, gdyż szkoła (polska na pewno) nie uczy takiego podejścia. Dlatego też niektórzy zamiast PO PROSTU postrzegać dany projekt za dużo myślą. Efekt jest taki, że tracą wtedy jakąś część przekazu, dobrych wibracji, gdyż zamiast percepować samą pracę percepują własne myśli. Bywa też czasem tak, że myśląc zbyt wiele wymyślają różne rzeczy, co powoduje pewne nieporozumienia. Tak się stało przy opowiadaniu "FAFNASTY NAJAZD MARSJAN", stąd pojawiła się konieczność pewnego wyjaśnienia. Otóż mimo, że główny bohater ma swój realny (częściowy) pierwowzór, cała praca NIE JEST paszkwilem na tą osobę, ani na żadną inną. Jeśli ktoś jej treść bierze osobiście, robi to na własne ryzyko, tudzież na własną odpowiedzialność. Ów pierwowzór tak właśnie zrobił i wyszedł na kompletnego idiotę. Ale Obciach to jego drugie imię, można by rzec, więc jest chyba przyzwyczajony do tego 😃
Howgh!

06 kwietnia 2022

Koty na blaszanym dachu głowy

Jak wiadomo Kawiarni nie bloguję w klasycznej formule, czyli raczej nie poruszam na tych łamach swoich własnych spraw. Ale za to lubię pogadać o kotach, także wtedy, gdy są to własne koty. Dom bez kota to głupota, aczkolwiek rozumiem pewne uzasadnione przypadki, gdy brak kota jest do przyjęcia. Jednak u nas koty były praktycznie zawsze, od jednego do kilku, rekord to chyba dziewięć. Przy czym ten konkretny przypadek to nie były nasze koty, bo kilka należało do chwilowych sublokatorów. Nie, wróć! Co ja plotę? Kota się nie ma, nie posiada, ma się go tylko pod opieką. Nie ma czegoś takiego, jak "właściciel kota", jest to fraza niepoprawna politycznie, wręcz nielegalna, zakazana.
Obecnie koty są trzy. Najdłużej, choć nie najstarsza, od samego początku jest Krajka. Ósmego marca skończyła właśnie dziewiąty rok życia. Mała, czarna koteczka, nie do końca legalnie poczęta, bo przez własnego wujka. Ktoś kiedyś nie dopilnował pewnego tematu, więc się tak jakoś porobiło. Mimo jednak takiego wsobnego początku Krajka jest pełnosprawnym, nigdy nie chorującym sierściuchem, zawsze jest pełna energii, dobrego humoru, odwagi i przyjaznego nastawienia do świata. Jej stan umysłu można śmiało określić jako "kocie mojo", według terminologii Jakcsona Galaxy. To widać zresztą po ogonie, który podczas marszu zawsze jest na baczność, co jak wiadomo jest objawem wspomnianego dobrego humoru, pewności siebie, tudzież przyjazności. Nikt nigdy ni putasa nie widział Krajki wkurzonej, czy wystraszonej. Tą przyjazność okazuje ona również psiakom. Bo trzeba tu wtrącić, że w domu jest i funkcjonuje też psiak. Bywały też czasem dwa, gdyż przez pewien okres czasu prowadziliśmy dom zastępczy dla bidulków ze schroniska, do czasu znalezienia dla nich stałego domu. Taki psiak był socjalizowany przez naszego, tudzież też przez kota. Tak więc jak widać, temat "psy" dla Krajki jest niestraszny. Niestraszny jej też jest deszcz, czy śnieg, jest wodoodporna, co wśród kotów jest cechą raczej rzadką. Każda pora, także deszczowa jest dla niej dobra, aby połazić po dworze, poddać teren patrolowi. Czasem efektem takiego patrolu jest ptaszek, mysz lub ryjówka. Gdy Krajka przynosi taki łup anonsuje to wrzaskiem, co oznacza, że chwilowo ma zakaz wjazdu do domu. Za to inny typowy koci odgłos, czyli mruczenie, kocica produkuje bardzo cichutko, subtelnie.
Jednak bilans mruczenia równoważy Lucek, który gdy się włączy, to wali jak traktor. Lucek ma w papierach, kociej książeczce zdrowia, pierwotnie było Lucyfer, ale rzadko używane, bo za długie. Ale bywa też Lucjan. Ma chyba jakieś dziesięć, jedenaście lat, u nas jest od półtora roku. Trafił się na okoliczność spadku po zmarłej opiekunce. To było tak, że gdy udała się ona do szpitala, ja zamieszkałem w jej domu, aby mieć Lucka na oku. Był on kotem niewychodzącym, mieszkającym na drugim piętrze kamienicy, zaś gdy pobyt szpitalny owej opiekunki zakończył się fiaskiem, trzeba było kota zabrać, zmienił więc automatycznie status na "wychodzący". Bardzo się do mnie przywiązał przez ten czas do chwili zmiany domu, więc to głównie ja się teraz nim zajmuję. Dodać należy, że Lucek jest kotem specjalnej troski. Gdy miał jakieś dwa lata, był problem z jego kanalizacją, zaś od tamtej pory jest wciąż na specjalnej, weterynaryjnej karmie, przyjaznej urologicznie. Nic innego nie je, nawet nie kojarzy, że to coś innego jest jedzeniem. Za to Krajka świetnie kojarzy, że jego karma jest miodzio, więc trzeba pilnować, żeby mu nie wyjadała, bo nie są to zbyt tanie rzeczy. Lucek nie jest też do końca sprawny fizycznie, ma dysplazję bioder. Za jego młodu nie było za bardzo warunków, aby to ogarnąć, obecnie zaś taka operacja nie ma zbytnio sensu. Jednak Lucek świetnie sobie radzi w temacie mobilności, ma tylko nieco ograniczoną skoczność.
Po zmianie lokum oba koty doskonale się dogadały, obecnie można już mówić nawet o sporej wzajemnej sympatii. Być może niewykluczone, że ich więź scementowała wspólna podróż przez ponad pół Polski. To było tak, że my ludzie postanowiliśmy zmienić lokum. Opuściliśmy wielkie miasto, aby osiedlić się na kompletnym zapizdowie. Ostatnim kursem pojechały koty. Wymagało to jednak pewnych przygotowań. Co prawda są i takie, które dobrze znoszą podróż, ogólnie jednak jest to przeważnie stresujące dla nich doświadczenie. Mimo, że znam się na kotach, to trochę wiedzy więcej nie zaszkodzi, skonsultowałem więc cały ten temat z kilkoma behawiorystkami lansującymi się w necie. Szczerze mówiąc, to za wiele to nie wniosło, nic nowego się nie dowiedziałem poza truizmami. Zakupiłem tylko feromon do spryskania transporterów oraz wnętrza auta, a także jakieś ziołowe kapsułki sedacyjne. Na koniec wpadłem na pomysł, aby koty po prostu uśpić. Nie eutanazyjnie rzecz jasna, tylko tak na czas jazdy. Udałem się do pani doktor, najlepszej wetki, jaka tylko istnieje, ona zawołała anestezjologa, efektem narady była tabletka plus instrukcja, któremu kotu ile zapodać. Feromon rozpyliłem odpowiednio wcześniej, aby ulotnił się zapach alkoholu, bo jak wiadomo, koty tego narkotyku nie znoszą. Potem zwierzaki dostały nic do jedzenia oraz zakaz opuszczania koszar. Lucek okazał niesubordynację teleportując się na dwór, efektem czego było opóźnienie wyjazdu. Wreszcie się znalazł, oba sierściuchy nafaszerowane zostały usypiaczem, po czym zapakowane do transporterów, transportery zaś do szoferki wana. Ruszyliśmy około dziesiątej wieczór, jakoś tak.
Usypiacz nie zadziałał. Przez pięć godzin jazdy koty niezmordowanie darły japy. Co prawda miałem jeszcze inne, rezerwowe piguły, ale nie chciałem ryzykować przeholowania, jakiegoś zatrucia pasażerów. Przez całą drogę było może tylko kilka minut ciszy, dominował chóralny koci wrzask. Różne tonacje, różne melodie, słychać było, jak zwierzaki nakręcają się nawzajem, znakomicie im szła ta współpraca. Zamknęły się dopiero po dotarciu na miejsce, gdy opuściły swoje kapsuły podróżne.
Dalej już było proste. Trzy dni zamknięcia w domu na czas adaptacji, potem pierwsze wyjścia na pole. Najpierw zginęła Krajka, odnalazła się po jakiejś dobie. Potem w akcji zaginął Lucjan, wcięło go tak jakoś na trzy czwarte doby. Wreszcie jednak sytuacja się ustabilizowała. Krajka objęła rządy nad terenem, zaś Lucek jako domator wychodzi rzadko i na krótko. Najchętniej towarzyszy Krajce, która ma już na koncie łowieckim kilka myszy i ryjówek, ale potem sam szybko wraca. Obce koty pojawiają się rzadko, mimo że wiocha jest dość gęsto zakocona. Na widok człowieka uciekają, ale...
Jakiś miesiąc temu pod domem pojawił się nowy kot. Nie uciekał, co więcej lgnął do nas gruchając przyjaźnie. Wyraźnie też pchał się do domu. Młody, ledwo ponad roczny kocurek, tak na oko. Przez pewien okres czasu jego status był nieokreślony, wreszcie jednak wyszło nam, że mamy trzeciego kota. Ale istnieje hipoteza, że robi na kilka domów, że jeszcze gdzieś się dożywia. Sąsiedzi okoliczni nie przyznają się do niego, tedy wyszło mi, że pewnie go ktoś z miasta przywiózł i porzucił. Kicek jest grzeczny, wie co to kuweta, tylko strasznie namolny na michę. Imienia konkretnego nie ma, ale po co mu imię, skoro do tej michy sam biegnie, wcale nie trzeba go wołać. Roboczo mówimy na niego "Bury", mimo że wcale nie jest bury, za to podobny bardzo do naszego dawnego kota imieniem Bury, który też nie był bury. Nasze stałe koty szybko go zaakceptowały, tylko Lucek czasem fuknie na niego, jak ma gorszy humor. Ale generalnie wszystko gra. Tylko psiak go molestuje czasami, ale ten psiak też jest tu nowy, do tego chyba nawet deko młodszy od Burego, więc to jest takie szczenięce, zabawowe molestowanie, nic groźnego.
I to by było właściwie na tyle.
Na fotkach: małe czarne z białą plamką to Krajka, duże czarne to Lucjan, zaś biało - szare to Bury, cała nasza kociarnia razem i osobno.

02 kwietnia 2022

SZUM LASU CIASTECZKOWEGO (part three)

TRIBUTE TO Ph.K.Dick

=====================
- Ja chyba wiem, co to jest!
- Zaczarowany wieloryb?
- Sama jesteś zaczarowany wieloryb.
Drobiazg, który Zoja trzymała w palcach nie był niczym nadzwyczajnym. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak maleńki cukierek pakowany maszynowo.
- Pomacaj, w środku jest jakaś pigułka. Jak otworzę...
- To nagle wybuchnie. Albo urośnie ci grzyb na głowie.
- Co ty pleciesz?
- Albo jeszcze lepiej. Zniknie z ciebie ubranie.
- Nie, cicho idiotko! To może być nasz bilet do domu.
- Niby jak?
- Antidotum. Łykasz pigułkę i cziułzet przestaje działać.
Zoja ostrożnie rozdarła pakiecik.
- Zobacz sobie.
Zieloną drażetkę na jej dłoni ozdabiał...
- Kurwa! Sygil Alicji. Skąd wiedziałaś?
- Nie masz monopolu na dobre relacje z własną intuicją.
Zula otworzyła szybko swoją paczuszkę.
- Zobacz, to samo.
- Tak, to samo. A co miało być? Czekoladowy tort?
- To co? Łykamy?
- No, chyba tak. Na czopek to nie wygląda. Ale może nie od razu. Dopijmy spokojnie piwo, dojedzmy orzeszki. Ma zostać i się zmarnować? Zróbmy jeszcze spacer po okolicy, strzelmy sobie fotki pamiątkowe. Ja nie mam telefonu, został w domu, ale ty masz.
- Ty wiesz, jakoś mi się przestało spieszyć do tego domu.
- Ciekawe. Piguła zaczęła działać jeszcze przed użyciem.
- Jak to?
- Normalnie. Uwierzyłaś w iluzję, że furtka ewakuacyjna istnieje. Za to zrobi się nam trochę głupio, gdy po tych tabsach dostaniemy tylko sraczki, na ten przykład. Albo te grzyby na czołach nam urosną.
- To co, spacerek?
Gdy wróciły, rozsiadły się na swoich fotelach, a gdy ich puszki z piwem zaczynały być puste, Zula zapytała:
- Masz swojego procha? Nie zgubiłaś?
- No, coś ty?
- To zapinamy pasy i oby nam się. Na trzy!
@ @ @
Obudziły się prawie równocześnie. Rozejrzały się dookoła i wychodziło na to, że zielone pigułki zadziałały zgodnie z oczekiwaniami. W pokoju oprócz nich była jeszcze Marta, która spała w fotelu, a w drzwiach tegoż to pokoju pojawiła się Tamara z pytaniem:
- Chcecie kawy?
Zoja zerwała się na równe nogi.
- Chcę kawy, ale jeszcze bardziej chcę Alicji!
- Kogo?
- Gdzie ta wydra jest?!
Zula również wstała i poszła do kuchni, gdzie krzątała się Iwona.
- Gdzie jest ta twoja Alicja?
- Jaka moja Alicja?
- Ta twoja dżaga, którą przyprowadziłaś.
Iwona zrobiła wielkie, zdziwione oczy.
- Nikogo nie przyprowadzałam. Sama przyszłam przecież.
- Nie rób ze mnie idiotki, co?
- Nie znam żadnej Alicji.
Do kuchni weszła Zoja.
- Co tu się dzieje? Tami upiera się, że żadnej Alicji tu z nami nie było. Chodźcie do pokoju, musimy pogadać.
Zbudzona Marta potrzebowała nieco czasu, aby ogarnąć się percepcyjnie, po czym również wyraziła swoje szczere i bezgraniczne zdziwienie, gdy Zoja z Zulą zaczęły ją pytać o Alicję.
- Słuchajcie laski, to jest już jakiś kurwa Oblęcin! Chcecie nam wmówić, że balowałyśmy w piątkę, że nie było żadnej Alicji? A to, to co to kurwa jest?
Mówiąc to Zoja sięgnęła po telefon. Zaczęła mazać palcem po wyświetlaczu, ale im dłużej mazała, tym bardziej zmieniała jej się mina.
- Zulka! Nie ma!
- Czego nie ma?
- Nie ma fotek z Alicją. Są fotki z imprezy, ale na żadnej nie ma tej suki. Nie ma też tej fotki, gdzie ty z nią...
- Jak to nie ma?
- No, nie ma i już! Ale jest jeszcze coś.
- No?
- Nie ma fotek z lasu. Tych, co robiłam na koniec. Ale jest jeszcze jedno, drugie coś. Spójrz na dzisiejszą datę.
- Wow! Dziesiąty marca! A był przecież jedenasty.
Pozostałe dziewczyny zerkały na siebie informując się nawzajem minami, że nie wiedzą, nie rozumieją, o co chodzi. Tymczasem Zula spojrzała przez okno. Raz, potem drugi raz, tylko już nieco dłużej.
- Zojka, rzuć tam okiem.
- Co jest?
- Co widzisz po drugiej stronie ulicy?
- Aptekę?
- A co powinno być?
- Powinno... Było... Jest... Księgarnia.
- Jak jest, jak nie ma?
- Wczoraj była. Zawsze była.
- I co? Przez jedną noc się przebranżowiła?
- To niemożliwe. Dajcie fajka, która ma?
Zoja przypaliła papierosa, zaciągnęła się kilka razy, po czym spojrzawszy na Zulę zapytała trochę nieswoim głosem:
- Czy myślisz to, co ja myślę?
- Myślę, że chyba tak.
- Czyli, że co?
- Ja sobie tak myślę, że czy my...
- No?
- Czy my na pewno...
- Czy my na pewno wróciłyśmy do domu?
- Dobre pytanie.
- Na razie, to ja muszę do klopa.
Gdy Zoja siedziała na sedesie, jej uwagę przykuła glazura, którą pokryte były ściany łazienki, a raczej centralnie jedna jej płytka. Na tejże płytce, zapewne szminką, narysowano...
- ZULKAAAAA!!!!!
Ten krzyk spowodował, że nasz ulubiony DALSZY CIĄG, niczym księgarnia na aptekę, przebranżowił się na KONIEC.
  
Philip Kindred DICK zmarł drugiego marca 1982-go roku.