07 października 2017

Nie dla kota

"Tradycja to najbardziej nudna ze wszystkich form wyrażania impotencji"
/Adam Wiśniewski Snerg - "Robot"/
.................
Zacznę trochę nie po męsku, raczej tak po kobiecemu bardziej, czyli nie na temat. Otóż nie znoszę mleka, od dziecka już go nie znosiłem. Bo serek, jogurcik jakiś, ba, nawet zsiadłe mleko przyswoję nawet chętnie, ale mleko raw oraz gotowane jest fuj, be, po prostu syf. Fakt, że kiedyś mleko było mlekiem, zaś obecnie być nim przestało nie ma tu znaczenia. Pamiętam, gdy za bardzo młodych lat chodziłem byłem do przedszkola. Nawet miło to wspominam, ale niekoniecznie wszystko. Bo każdy dzień tam spędzony równał się konieczności rozwiązania dwóch bazowych problemów. Jak przeżyć tak zwany "pacierz" i jak się wykręcić od wypicia obowiązkowego kubka gorącego mleka. Skąd ten pacierz, ktoś zapyta. Ano stąd, że Tata miał wtedy małą firmę budowlaną, zaś jako dziecku "prywaciarza" państwowe przedszkole mi nie przysługiwało. Właściwie to nie było takiej strasznej konieczności, bym tam chodził, ale uznano, że mam się /mówiąc obecnym naukowym językiem/ socjalizować. Samo podwórko miało być za mało. Tedy poszedłem do urszulanek. No, i dobrze, mnie to nie przeszkadzało, problem zaczynał się dopiero, gdy zbliżała się godzina dwunasta. Bo wtedy cała gromadka dzieci miała przyjąć pozycję klęczną i klepać jakieś magiczne formułki. Upierdliwe to było, więc każdy kombinował tak, by przyjąć jakąś wygodniejszą pozycję poza zasięgiem wzroku pani zwanej "siostrą". Drugim punktem krytycznym było śniadanie, zwane też obiadem. Bo połowa dzieciaków miała te obiady wykupione, połowa zaś przynosiła swoje papu. Teraz to by się nazywało lancz. Należałem do tych drugich i tu się zaczynały schody, bo każdy dostawał kuban gorącego mleka. Nie było, że "nie lubię", więc trzeba było to paskudztwo wypić. W domu wszyscy byli przytomni, więc szybko się nauczyli, że mnie się mleka nie daje, ale pani siostra była nieedukowalna w tym temacie. Trzeba więc było sposobem. Sposobów było sporo, ale głównie trzy. Czmychnięcie, by się zaszyć gdzieś na czas posiłku. Symulacja bólu brzucha, by otrzymać herbatę zamiast. Pominę już taki uśmiech losu, jak wpadnięcie muchy do mleka. Trzecim sposobem było jego  rozlanie. Bo dolewek nie było, było tylko tyle mleka, ile pani siostra przyniosła w bańce z kuchni po drugiej stronie ulicy. Okay, ale rozlać trza umić, do tego tak rozlać, by nie musieć potem sprzątać. To było akurat proste, aczkolwiek perfidne. Kuban z mlekiem podsuwało się pod łokieć sąsiadowi przy stole. Dalej już chyba wyjaśniać nie trzeba? Te wszystkie sposoby jednak miały pewną wadę. Nie można było ich stosować ani często, ani regularnie, bo pani siostra by się ścięła, zresztą i tak powoli podejrzewała, że coś jest nie tak, więc od czasu do czasu trzeba było to cholerne mleko wypić. Tak summa summarum szacując udało mi się jednak uniknąć wypicia jednej trzeciej mleka we mnie wmuszanego, co poczytuję sobie za niezły wynik. Ale najbardziej w tym wszystkim wkurzający był element propagandy promlecznej, który za wzór do naśladowania stawiał koty, które to tradycyjnie już miały lubić mleko. No, i czas więc teraz, po tym rozbudowanym wstępie nie na temat przejść do meritum...
Koty lubiłem od zawsze za ich piękno i mądrość, zaś ich inklinacje do mleka traktowałem z pokorą, nie jako objaw głupoty, lecz jako cechę immanentnie kocią. Wielu na tym oto etapie rozwoju się zatrzymuje uznając, że kot tak ma i tyle, po czym nie zawraca już tym sobie głowy. Ale ja to nie "wielu", czasem więc miewam problem z tą pokorą, jestem raczej taki "wątpiący - niewierzący", więc nadal borykałem się z pytaniem, czy kot aby na pewno musi pić mleko? Odpowiedź nadeszła, gdy pojawił się pierwszy kot, kotka zresztą, który był "mój", czyli taki, za którego byłem sam odpowiedzialny. Utrzymanie kota, takiego zwykłego kota rasy "kot" nigdy zbyt drogie nie było i nie jest, nie było problemu "za co?", ale onymi czasy był za to problem "co?". Chrupków kocich wtedy jeszcze nie sprzedawano, na rynku pojawiały się dopiero prototypy pod nazwą "Filemon" /oraz psie chrupki "Canis"/, to jednak nie rozwiązywało mi nic. Spożywania zaś kaszanki kot stanowczo odmawiał, zresztą zawsze uważałem, że ludzkiej karmy, nawet takiej wyższego gatunku kot jeść nie powinien, chyba że tatar jeszcze przed doprawieniem. Jako bonus od czasu do czasu może owszem, ale tylko od czasu do czasu. Kot zresztą też miał coś wtedy do powiedzenia, na przykład czasem kradł pomidory z kanapek, ale nie mogła to być baza jego diety. Na szczęście polska flota wypływała coraz dalej, więc na rynku pojawiły się kalmary, które były nie dość, że tanie, to porażająco zdrowe, tak dla ludzi, jak dla kotów. Do tego jeszcze reżim w swej łaskawości wielkiej zezwolił na tak zwane "wolne jatki", czyli prywatne stoiska mięsne poza państwowym monopolem, można więc było ogarnąć dla kota mnóstwo wartościowych kąsków, do tego za darmo. Okay, ale dość tych peerlowskich wspominek, wróćmy do kwestii mleka. Otóż w naszym domu raczej mało używano wtedy mleka, co też przekładało się na to, że kota rzadko się załapywała na ów towar. Zaś gdy trafił jej się taki bonus, to... Daruję sobie opisy kuwety po owym bonusie. Ergo mleko zostało wreszcie skreślone z kociej diety. Zaś po latach... Dużo by tu opowiadać, bo wiele się zmieniało. Na przykład dom, w którym kota stała się kotem wychodzącym, przybywało też kotów. Jedno jest natomiast pewne, że dożyła ona zaiste pięknego, jak na kota, wieku dziewiętnastu lat, awansując też przy okazji na bohaterkę licznych legend rodzinnych, ale to już był wynik nie jej diety, lecz barwnego, niepojętego czasem behawioru, tudzież wybitnej osobowości.
Czy to jest jednak dowód na to, by kotu nie dawać mleka? Oczywiście, że nie. Jest to jedynie pojedynczy przykład kota, który to sobie bez mleka świetnie poradził. Zresztą mnóstwo innych kotów również śmiało może się bez tegoż mleka obejść. Tu dopiero nauka może coś więcej powiedzieć na ten temat, jednogłośnym chórem wetów i innych speców kocich(*). Mówi zaś tyle, iż /szkicowo ujmując/ co prawda mlekiem kota otruć raczej trudno, ale mimo to dla dorosłych kotów jest ono mocno niewskazane. Pomińmy już /po raz drugi zresztą/ taką delikatną kwestię, jak ta, że obecnie dostępne na rynku mleko przeważnie nazywa się tylko "mleko", zaś czym jest naprawdę to wiedzą tylko technolodzy przemysłu spożywczego. Zaś ja prywatnie kotom mleka nie daję, nawet jako sporadyczny bonus, gdyż nie chcę fundować im prozaicznej sraczki, która dla tak szlachetnego oraz dystyngowanego zwierza, jak kot, byłaby czymś wysoce nieeleganckim, nie wspomnę już o innych niedogodnościach prostszej natury. Co prawda nasza obecna, aktualna kota chadza za przysłowiową stodołę, zaś kuweta służy do innych celów w tym domu /ostatnio suszyły się w niej orzechy/, ale tu zasada "czego oko nie widzi..." po prostu nie proceduje.
Na koniec pozostaje jeszcze kwestia tradycji. No, bo jak to tak, panie dzieju? Kotu nie zapodawać mleka? Kto to widział takie rzeczy? Toż to nawet piszą w książeczkach dla dzieci, że kot pije mleko. Babcia dawała kotu mleko, jej babcia też dawała, prababcia prababci tudzież, zaś kociska były zdrowe, zadowolone, aż popierdywały(!) z uciechy. No właśnie, popierdywały. Okay, ale zostawmy już to popierdywanie, dodam tylko, że niezmiernie rzadko zdarzało mi się percepować popierdującego kota, chyba może ze dwa razy w życiu zgoła jedynie, do tego bardzo dawno temu, w porywach do nieprawdy. Cała ta argumentacja za to przypomina mi wręcz bardziej, niż łudząco dyskusje na temat bezstresowego bicia dzieci, które notabene zresztą obrywają wtedy za sam fakt bycia dzieckiem, bo za cóż innego? To bardzo znany motyw, gdy taki mądrusiński peroruje z grubsza tak, że jego ociec tłukł, a jakże, aż pas wrzał, zaś on sam mimo to, a nawet dzięki temu wyrósł na przyzwoitego człowieka. Zawsze sobie wtedy myślę, że może taki ptyś jest nawet przyzwoity, ale są ważniejsze sprawy, niż ta cała jego przyzwoitość, na przykład bycie zdrowszym (psychicznie), zaś od walenia pasem tego zdrowia walonemu raczej nie przybywa.
Oczywiście jak to jest ze zdrowiem psychicznym kotów pojonych lub nie pojonych mlekiem, to chyba jedyna Bastet tylko wie, zwłaszcza, że każdy przyzwoity kot jest na swój sposób zdrowo(!) rąbnięty. Nauka raczej skupia się na zdrowiu somatycznym, tu zaś sprawa jest prosta i mnie z bilansu ogólnego wychodzi, że mleko nie jest dla kotów i już. No, i niech to będzie uproszczoną, aczkolwiek nie zubożoną nawet o ani ćwierć kwanta rdzenia przekazu puentą całego posta centralnie.
Tak swoją drogą, to pomimo groźnie brzmiącego motto na samym przedzie tekstu, generalnie nic nie mam do tradycji. Niektóre nawet bardzo lubię, tudzież popieram. Ale to, że coś jest tradycją nie zwalnia nikogo bynajmniej zez używania mózgu właściwie, co tu akurat oznacza weryfikację danej tradycji pod kątem jej sensowności. Tradycja pojenia kota mlekiem nie spełnia znamion tradycji sensownej, tedy do hasa z nią. Tak?
Aha, jeszcze jedno. Zapewne, choć bardzo niekoniecznie, komuś może przyjść do głowy, że projektuję(**) na koty swoją niechęć do mleka. Otóż jeśli tak przyszło, to od razu już uzgodnijmy, że głupio przyszło. Gdy się uważnie wczyta w tekst, to nie sposób przeoczyć słów, że moje wspominki przedszkolne są nie na temat. Pojawiły się trochę na zasadzie kolorowej waty słownej, żeby było coś niecoś więcej do poczytania, niż sama tylko sucha teza bazowa bez żadnego artyzmu.
Drugie "aha" jest takie, że zaistnienie drugiego pod rząd posta na temat kotów wcale nie oznacza, iż ten blog steruje w kierunku "kociego" bloga. Także zaistnienie trzeciego, jeśli takie nastąpi. Takich planów nie ma, nawet cień myśli tego typu się wziął mi był nie pojawił. Ja zasadniczo niewiele planuję na temat formuły tego bloga, ale kwestia braku monotematyczności owego jest wykrystalizowana nader klarownie.
_________________
(*) Guglamy "kot mleko" i mamy temat szerzej rozwinięty, niż w tym poście.
(**) Chodzi o "projektowanie" w sensie terminologii psychologicznej.